Za kadencji Adama Nawałki zdobyliśmy mistrzostwo świata w lekceważeniu sygnałów ostrzegawczych. Szybko zapomnieliśmy o oklepie od Duńczyków, bo zaraz po nim dostaliśmy strzelaniny z Kazachstanem, Armenią oraz Czarnogórą i przebrnęliśmy przez eliminacje. Gdy coś się nie kleiło w meczach towarzyskich, a kleiło się w sumie niewiele, zrzucaliśmy to głównie na karb eksperymentów, do których selekcjoner ma przecież prawo. Obudziliśmy się dopiero na mundialu i była to pobudka za sprawą wiadra lodowatej wody, które wylali na nasze głowy Senegalczycy. Dzisiejsza kadra, a w zasadzie bardziej jej otoczenie, prawdopodobnie celuje w obronę tytułu.
Futbolowi puryści mogli mieć odruchy wymiotne, gdy patrzyli na to, jak drużyna Jerzego Brzęczka męczy bułę w czwartek przeciwko Łotyszom. My mamy je za każdym razem, gdy słyszymy, że liczą się tylko wyniki, że się czepiamy, bo przecież zajmujemy pierwsze w grupie, że krytyka w takiej sytuacji to po prostu zwykły hejt. Fajna retoryka, bardzo wygodna. Ma w zasadzie tylko jeden minus – datę ważności, bo pewnie stanie się przeterminowana gdzieś w przerwie naszego pierwszego meczu na dużej imprezie.
W tym tygodniu pojechaliśmy do drużyny, która w eliminacjach potrafiła strzelić jedną bramkę, tracąc w tym czasie średnio trzy i pół gola na mecz. Do reprezentacji, w której w pierwszym składzie gra rezerwowy zawodnik ósmej drużyny zaplecza Ekstraklasy. Do ekipy, w której ambicje większości piłkarzy nie sięgają Napoli czy Borussii Dortmund – sięgają gry w naszej lidze. Niewiele jest lepszych okazji, by pokazać efekty dotychczasowej pracy. To był trzynasty mecz za kadencji Jerzego Brzęczka, rozegrany ponad trzynaście miesięcy po jego debiucie. Klasyk retorycznie zapytałby – jeśli nie teraz, to kiedy, jeśli nie tu, to gdzie? Cóż, coraz więcej wskazuje na to, że nigdy i nigdzie.
Obstaw mecz Polaków w ETOTO!
Nie potrafiliśmy sprawić, by ta – z całym szacunkiem – banda piłkarskich ogórków biegała za piłką. Nie sprowadziliśmy ich do parteru za pomocą kultury gry. Nawet średnią bramek straconych na mecz im zaniżyliśmy, choć niby jesteśmy najlepszą drużyną w grupie. Stać nas było na dobre dwadzieścia minut, może pół godziny. Tylko tyle.
I to jeszcze nie jest problem, bo takie mecze się zdarzają. Ale – no właśnie – zdarzają się, a w przypadku tej kadry to smutna rzeczywistość. Gramy praktycznie tylko takie mecze. Kolejne spotkania pokazały, że wypadkiem przy pracy bardziej było 4-0 z Izraelem niż 1-0 po długimi fragmentami żenującym starciu z Macedonią Północną. Gdy popatrzymy na całą kadencję byłego szkoleniowca Wisły Płock, najbardziej obiecującym spotkaniem reprezentacji pod jego wodzą wciąż pozostaje mecz z Włochami w Bolonii. Czyli debiut Jerzego Brzęczka.
Nie udawajmy, że jest w porządku, że wszystko idzie zgodnie z planem. Cieszy to, że coraz głośniej i w coraz większej liczbie sami piłkarze mówią o tym, iż nie jest, bo to głos, który trudniej PZPN-owi zlekceważyć. Jak bardzo uwierają związek takie wypowiedzi, pokazują choćby słowne wycieczki Zbigniewa Bońka, w których prezes krytykuje Roberta Lewandowskiego za szczerość i otwartość również poza piłkarską szatnią. W zasadzie za szacunek do kibiców, bo mydlenie im oczu byłoby jego brakiem. Wymowne było to, że po ostatnim spotkaniu Robert Lewandowski nie zabrał głosu, ale wypowiedzi reszty piłkarzy (no, poza Grzegorzem Krychowiakiem) pokazały, że szatnia widzi problemy.
Dziś możemy zapewnić sobie awans na Euro, dziś wystrzelić mogą korki od szampanów. Mamy nadzieję, że te bąbelki nikomu nie uderzą do głowy w ten sposób, że uwierzy, iż te eliminacje to kawał dobrej roboty. Stawiajmy sprawę jasno – z perspektywy naszej kadry trudniej byłoby na to Euro nie pojechać, niż się tam dostać. Na razie mamy problem, a nie sukces. I zbliża się ostatni dzwonek, by poszukać rozwiązania.
Fot. FotoPyK