Gdyby twórcy piłki nożnej mieli serce, po kwadransie sędzia zagwizdałby ostatni raz, a Robert Lewandowski kolejne sześćdziesiąt minut rozdawałby Łotyszom autografy, w tym również samym reprezentantom Łotwy. Niestety twórcy piłki nożnej serca nie mieli, więc oglądaliśmy co oglądaliśmy.
Wyszedł przed meczem do rozmówki Denis Rakels i powiedział ładnie:
– My obecnie przegrywamy wszystko. Nawet ze słabszymi od siebie. Tych słabszych zresztą już nie ma.
Brakło tylko, żeby dodał jakimi są dziadami i wspomniał gdzieś nazwisko Foszmańczyka. Z takim graliśmy dziś rywalem, który jest mistrzem świata w autozjebkach, ale w czym ma być, jeśli w tym roku ma same porażki i bilans bramek 1:24.
Jak nie z Łotwą, to z kim my mamy w końcu fajnie pograć? Czy z zespołem, któremu dziś dałby radę nawet Zespół Pieśni i Tańca “Śląsk”, oczywiście w oryginalnym składzie z 1953 roku, nie moglibyśmy się jednak trochę zabawić? Strzelić parę popisów? Albo przynajmniej zrobić rzetelny strzelecki? Czy jednak upiornymi, ciągnącymi się w nieskończoność minutami to musiało przegrywać estetyczną rywalizację nawet z dworcem Zgorzelec Miasto?
Jasne, mecz był wygrany błyskawicznie – to sztuka, nie deprecjonuję. Ale potem daliśmy się wciągnąć w kopaninę.
Źródło: qbanez.wordpress.com
Łotewska prasa przed meczem wskazywała za nadzieję ich drużyny Danielsa Ontuzansa z rezerw Bayernu – po przebudowie, melodia przyszłości, te klimaty. Sęk w tym, że nawet w tych rezerwach Marcel Zylla ma mocniejszą pozycję niż Ontuzans. A co tu dopiero porównywać z pozycją pewnego innego Polaka w tym samym klubie.
Dzieli nas od Łotyszy w tym momencie siedem przepaści na naszą korzyść. Nie ma porównania z 2002 rokiem, kiedy nas ograli. Z perspektywy łamię sobie głowę jak to możliwe, że im tyle wyszło na Narodowym. Nie mieli prawa mieć u nas nawet rzutu rożnego.
Ale jest i druga strona medalu. Załóżmy, że wygralibyśmy dziś łatwo i przyjemnie, znacznie wyżej, jakimś 5:0, 6:0 – byłoby przyjemniej, wszyscy bylibyśmy właśnie mniej zmęczeni, morale lepsze. Ale pamiętam też doskonale, że San Marino dyszką powieźliśmy w najgorszych eliminacjach w dziejach. Nie miało to żadnego znaczenia, nie było żadnym miernikiem jakości zespołu, nie mówiło nic – stanowiło jednorazowy happening. Dziś poziom Łotwy należy traktować dość podobnie. Zdecydowane zwycięstwo z beznadziejnym rywalem mogłoby tylko wprowadzić zwodniczy hurraoptymizm: nie no, jest całkiem w porządku, aleśmy im pokazali. Tymczasem tak nic nie zostało zamiecione pod dywan.
Nie dowiedzieliśmy się z tego meczu zupełnie nic. Bo czego, że Lewandowski to wybitny napastnik? Że nie potrafimy grać ciekawej piłki w środku pola? Ale nie dowiedzielibyśmy się niczego i przy 10:0 dla nas. Podobała mi się dzisiaj choćby gra Szymańskiego, była obiecująca, ale potem przypominam sobie na kogo grał, i że raczej z kimś takim na Euro grał nie będzie.
Może mnie zastanawiać mocno jak słabo wypadły boki obrony, ze szczególnym uwzględnieniem Rybusa – moim zdaniem największego przegranego spotkania – oni naprawdę powinni się dzisiaj wykazać, ale szczerze mówiąc, dałbym temu pokój. Porozmawiajmy po poważniejszych meczach, za taki uznaję już najbliższy z Macedonią Północną, im się udało ograć Słowenię, z którą my ostatnio nie potrafimy wygrać w nic.
Albo po prostu porozmawiajmy o tym:
Kamil Glik: Rzadko jestem wyprowadzony z równowagi, ale dziś powiedziałem kilka mocnych słów w szatni. Zbyt wielu z nas grało pod siebie, jako jednostki, a nie dla drużyny. Początek był świetny, ale potem brakowało koncentracji. Gryzę się w język, aby nie powiedzieć więcej.
— Wojciech Piela (@WPiela96) October 10, 2019
Na ten moment ta wypowiedź wydaje mi się, niestety, ważniejsza, niż cokolwiek co zdarzyło się w tym meczu. Dobrze, że ma kto reagować w szatni, drużyna piłkarska to nie kolonie, często padają mocne słowa, dochodzi do scysji, ba, czasem lepiej, żeby doszło, niż dusić coś w sobie. Ale tutaj trudno nie mieć wrażenia, że to dopełnia pewien obraz – obraz kontroli, jaką miał Bambi na lodzie.
Leszek Milewski