Powie wam to każdy, kto choć raz znalazł się w takiej sytuacji przy największej szansie w życiu. Najtrudniej wykorzystać rzut karny w finale, choć na treningach trafia się z zamkniętymi oczami. Przy piłce meczowej nagle ręka zaczyna się pocić, a rakieta drżeć w dłoni. Ostatnia prosta dłuży się w nieskończoność, a ostatni płotek nagle wydaje się dwa razy wyższy niż zwykle. Co tu dużo gadać: kiedy jesteś o włos od życiowego triumfu, najłatwiej o prosty błąd, którego sobie potem nigdy nie wybaczysz. Dość tego wstępu. Bartosz Zmarzlik wytrzymał presję, nerwy, ogromne oczekiwania kibiców w Toruniu i przed telewizorami. W ostatniej eliminacji mistrzostw świata awansował do wielkiego finału, zapewniając sobie tytuł mistrza świata! Pękamy z dumy!
Przed finałową eliminacją w Toruniu sprawa była klarowna. Zmarzlik miał siedem punktów przewagi nad Emilem Sajfutdinowem i dziewięć nad Leonem Madsenem. Po stronie Polaka była nie tylko doskonała forma i życiowa szansa, ale także fanatyczne wsparcie rozkochanej w żużlu toruńskiej publiczności. W teorii – wystarczyło trzymać bezpieczny dystans i pod koniec imprezy otwierać szampana. W praktyce – taka presja niejednemu by spętała nogi, pomieszała w głowie i zmusiła do popełniania banalnych błędów.
– Kiedyś stresowałem się więcej, dziś jestem już przyzwyczajony do takiej presji i wielkich zawodów. Mam swój sprawdzony rytm przygotowań, zastosuję go także w Toruniu – mówił przed zawodami. I prosił: – Trzymajcie za mnie kciuki i nie wieszajcie mi na szyi medalu przed ostatnim biegiem.
Cóż, pierwsza prośba została spełniona, bo kibice, którzy wypełnili Motoarenę w Toruniu do ostatniego miejsca, robili, co mogli, żeby pomóc Zmarzlikowi w walce o historyczny tytuł. Atmosfera, jak zwykle na zawodach w Polsce, była fenomenalna. Były śpiewy, wsparcie, nieustanny doping. A jednak – kibice drugiej prośby Zmarzlika… nie uszanowali. Wszystko dlatego, że awansując do finału, Polak pozbawił Madsena i Sajfutdinowa nawet matematycznych szans na triumf. Po wygranym półfinale popędził więc w kierunku trybun, gdzie świętował sukces z rodziną i przyjaciółmi. Fiesta na Motoarenie trwała przez cały wieczór, ale w tym momencie hamulce puściły. Trudno się zresztą dziwić. Jesteśmy narodem rozkochanym w żużlu, to u nas jest najlepsza liga na świecie i najlepsza atmosfera na stadionach, a tymczasem w cyklu Grand Prix do tej pory mieliśmy tylko dwóch mistrzów świata. Dziś do Jerzego Szczakiela (1973) i Tomasza Golloba (2010) dołączył 24-latek ze Szczecina.
24-latek, ale już przecież bardzo doświadczony. Dość powiedzieć, że kiedy debiutował w cyklu Grand Prix, nie był jeszcze nawet pełnoletni. Miał ledwie 19-lat, kiedy wygrał Grand Prix Polski. W 2016 był trzeci w klasyfikacji generalnej, rok temu – drugi. Teraz nie miał sobie równych, choć w finale zajął dziś ostatnie miejsce. Wygrał Madsen przed Sajfutdinowem, trzeci był Iversen. Ale nie mamy cienia wątpliwości, że gdyby Bartek musiał w Toruniu wygrać, to przebieg ostatniego biegu byłby zupełnie inny. Prawda jest taka, że on swój finał stoczył wcześniej.
– To dla mnie nieprawdopodobna noc. Jesteście niesamowici. Zrobiłem to dla Polski, zrobiłem to dla was – dziękował kibicom wyraźnie wzruszony.
My też jesteśmy wzruszeni. Nie będziemy dużo gadać, powiemy tylko tyle: czapki z głów, panie Zmarzlik, czapki z głów!
foto: newspix.pl