Chyba trochę niewygodnie jest Pogoni Szczecin na fotelu lidera Ekstraklasy. Odkąd Portowcy posadzili na nim swoje cztery litery, w zasadzie aż proszą się o to, by ktoś ich zmienił. Za pierwszym razem zabrakło chętnych, gdy ekipa Kosty Runjaicia traciła punkty z Górnikiem Zabrze, za drugim ostatecznie udało się wyciągnąć wynik z Jagiellonią, choć przez 55 minut Pogoń wyglądała na Podlasiu bardzo źle, więc chyba do trzech razy sztuka. Lider już “zrobił swoje”, czyli poległ z beniaminkiem z Częstochowy na własnym boisku i teraz pozostaje czekać na odpowiedź ze strony Cracovii i Lechii Gdańsk.
Te zespoły tracą do Portowców po dwa punkty, więc w przypadku zwycięstw z Zagłębiem Lubin (Lechia) i Górnikiem Zabrze (Cracovia) wyprzedzą Buksę i spółkę. To jednak przyszłość, a na razie warto się zastanowić, jak w ogóle do tego doszło, bo nie da się ukryć – niespodzianka jest spora.
Pierwsza sprawa – wszystko, co najciekawsze, wydarzyło się już na początku spotkania. Jeśli ktoś spóźnił się na stadion, jeśli ktoś nie zdążył wrócić ze spaceru i telewizor odpalił dopiero w 15. minucie, ma prawo być trochę wkurzony na piłkarzy. Już na samym początku jak przecinak prawą stroną poszedł Bartkowski, wyłożył piłkę do Spiridonovicia, a Austriak to taki gość, który nie potrzebuje wiele, by zapakować ją do siatki – zrobił to w naszej lidze już po raz trzeci (w ciągu 352 minut). Bartkowski daje i Bartkowski odbiera – już w 8. minucie prawy obrońca Pogoni do asysty dołożył samobója, gdy ściągnął piłkę z nogi Felicio Browna Forbesa. A Raków poszedł za ciosem i jednocześnie po raz kolejny udowodnił, że nie należy kpić z ich schematów rozegrania stałych fragmentów, których jest więcej niż goli w Ekstraklasie na koncie Pawła Brożka – tym razem dorzucał Schwarz, a przy długim słupku Kościelny przeskoczył Matynię.
1-2, a były też inne akcje, więc mówimy o jeździe bez trzymanki. To oczywiście nie mogło potrwać przez 90 minut, byliśmy świadomi, że z czasem spadnie i tempo, w którym padają kolejne gole i tempo meczu tak generalnie, ale jednak jesteśmy rozczarowani, że więcej goli już nie zobaczyliśmy.
Liczyliśmy na nie, bo…
Po pierwsze – Raków to ekipa specjalistów od przegrywania meczów, w których drużyna wygląda dobrze.
Po drugie – Pogoń tydzień wcześniej w Białymstoku pokazała, że potrafi odrabiać straty.
Jednak dziś zobaczyliśmy trochę inne oblicza tych zespołów. Raków jeszcze do przerwy miał szanse na kolejne gole i znów zabrakło beniaminkowi skuteczności, ale mamy też wrażenie, że w drugiej części gry ekipa Papszuna zagrała trochę bardziej pragmatycznie i w dość dojrzały sposób pilnowała wyniku. Cóż, najwyższa pora, bo w końcu ile razy można we frajerskich okolicznościach tracić punkty.
Z kolei Pogoń rozczarowała. Jasne, kilka razy udało się zatrudnić Szumskiego, sporo wiatru robił Hostikka, który jeszcze w samej końcówce minimalnie przestrzelił, ale nie było też tak, że Raków błagalnie wzrokiem zerkał w kierunku sędziego Jakubika, by ten kończył zawody. Runjaić już w pierwszej połowie stracił cierpliwość do Listkowskiego, który prócz tego, że mało daje w ofensywie, to jeszcze zaczynał groźne kontry Rakowa, ale trzeba uczciwie przyznać, że dziś zjazd do bazy przydałby się też kilku innym Portowcom.