Jak to możliwe, że na jego wezwaniu do wojska znajdował się podpis generała Wojciecha Jaruzelskiego? Czy w wojsku spotkał się ze zjawiskiem fali? O czym mówił mu Kazimierz Deyna na miesiąc przed swoją tragiczną śmiercią? Gdzie zapraszał go Jan Tomaszewski? W czym niezrównany był Lucjan Brychczy? Jak wspomina wspólne wizyty w saunie z kubańskimi pięściarzami? Jaki klimat panował w wiosce olimpijskiej w Montrealu 1976? Jakich animalistycznych powiedzeń używał Wojciech Łazarek? Dlaczego Joao Hevelange odmówił oficjalnego rozdania Polakom medali na Mistrzostwach Świata w Hiszpanii i jaki to miało związek z klapkami pewnego polskiego działacza? Na te i na wiele innych pytań w długiej rozmowie z nami odpowiedział były bramkarz reprezentacji Polski, Legii i Lecha, Piotr Mowlik.
Zapraszamy.
***
Jak to jest zobaczyć na swoim wezwaniu do wojska podpis generała Wojciecha Jaruzelskiego?
Nikt o wojsku wtedy nie myślał, więc specjalnie zachwycony nie byłem (śmiech). Dostałem wezwanie z listą, na której mignęło mi kilka znajomych nazwisk z Centralnego Obozu Juniorów, w czasie którego do Warszawy raz na jakiś czas zjeżdżała się grupa kilkuset najlepiej rokujących młodzieżowców. Po kilkunastu najzdolniejszych na każdą pozycję.
Mimo to pojawiło się przerażenie?
Zdziwienia nie było. Widziałem tylko spore zakłopotanie działaczy ROW-u Rybnik, którzy byli odpowiedzialni za to, że zapomnieli mnie odhaczyć jako piłkarza, bo pracownicy zatrudniani przez kopalnie zazwyczaj zostawali zwalniani z wojska i jeśli wszystko potoczyłoby się dobrze, mogłem tego powołania uniknąć. W moim przypadku stało się inaczej, bo pojawiły się zawirowania, wynikające z tego, że byłem częścią wymiany między ROW-em a Unią Racibórz. Pierwsi załatwili sobie napastnika, a ja powędrowałem w drugą stronę, gdzie miałem być zmiennikiem Andrzeja Krupy. I tym samym trafiłem na regularne dwumiesięczne przeszkolenie wojskowe.
Jak wyglądała tam wasza codzienność?
Budził nas alarm. Pobudka, przedśniadaniowe bieganie w mundurze, apel, zajęcia, ćwiczenia, sen. Jak na obozie harcerskim z zwiększonym natężeniem przeróżnych obowiązków. Czasami chodziliśmy też na poligon. Przeżyłem też marsz przez małą rzeczkę w pełnym umundurowaniu. Takie typowo wojenne czynności.
Uczyli was strzelać czy nie dawali wam karabinów?
Oczywiście! Normalne przeszkolenie. Z tym, że dla wszystkich trwało ono dwa i pół miesiąca, a dla mnie tylko dwa.
Przeżyliście żołnierską falą?
Specjalnie utworzono nam odział sportowy i mieliśmy tę przewagę, że zgromadzono w nim sporo osób z Warszawy. Kaprale patrzyli na nich z pewnym dystansem. Nie pozwalali sobie na tak dużo. Poza tym było u nas wielu zapaśników, a wiadomo, jak to z nimi. Ktoś nam podpadał, ktoś nas prowokował, a oni do nich:
– Ty, cwaniak, jak cię zobaczę w Warszawie, to zobaczysz, co z tobą zrobię!
I nie było chętnych, żeby nas męczyć. Generalnie nie brakowało tam roboty. Wracało się z poligonu i szło się na zajęcia z nauczania polityczno-dyplomatycznego. To był przełom lat 60. i 70., więc cała kultura w wychowaniu w komunistycznym duchu była dla władz bardzo istotna.
Nie wspomina pan tego traumatycznie.
Mam do tego dystans. Teraz wspominam to wszystko z humorem. Nawet obowiązek oglądania ,,Dziennika Telewizyjnego’’ z czasem stał się anegdotką.
Do wojska trafiłem ze wspaniałym kolarzem szosowym Stasiem Szozdą, wyśmienitym bokserem Romkiem Godfrydem i paroma koszykarzami z Warszawy, którzy grali wtedy w pierwszej lidze. Potem jak trafiłem do Legii, to okazało się, że przez przeszkolenie przechodziła też połowa hokejowej drużyny. Widywałem się też z tenisistami – Wojtkiem Fibakiem i Jackiem Niedźwiedzkim. Dwóch z trzech najlepszych w swojej dziedzinie w naszym kraju. Wtedy jeszcze lepszy od nich był Tadeusz Nowicki, potem przebił go Fibak, a Niedźwiecki wyemigrował do Austrii i zniknął z radarów.
I wszystkich ich spotkał pan w kamaszach!
Rano mieliśmy treningi, potem siadaliśmy razem do obiadu, po którym następował jakiś wykład i warszawiacy mogli uciekać do swoich domów. A potem schemat się powtarzał.
Dla pana, pochodzącego spod Rybnika, przenosiny do stolicy stanowiły duże wyzwanie?
Człowiek nie zdawał sobie sprawy ze skali zmiany, którą musi przejść. Miałem tam takiego starszego kolegę spod Częstochowy, z którym chodziliśmy na mecze Legii. Pewnego razu akurat podejmowała ona u siebie Górnik Zabrze. Siedzieliśmy, a ja cieszyłem się, jak Górnik strzelał kolejne gole i wygrywał. On już wtedy bardzo się temu dziwił, a co dopiero, kiedy zobaczył, jak kilka tygodni później sam trafiłem do pierwszej drużyny Legii, bo do tej pory grywałem w drugim zespole i wszystko uchodziło mi na sucho. Nigdy nie kryłem się z tym, że kibicuję Ślązakom, więc kiedy desygnowano mnie wyżej, musiałem stonować swoje emocje.
Wtedy w Legii rywalizował pan o miejsce w składzie z dwoma bardzo znanymi bramkarzami – Janem Tomaszewskim i Władysławem Grotyńskim.
Jeszcze Stanisław Fołtyn. Już pod koniec mojej służby wojskowej sprawa wyglądała tak, że Grotyński podpadł władzom szmuglowaniem złota. Dostał wyrok i Legia została bez bramkarza.
Tomaszewski opowiadał mi kiedyś, że nikt w Polsce nie miał takiego wyrzutu piłki z ręki, jak Grotyński.
Legia była wielosekcyjnym klubem i Grotyński skrzętnie z tego korzystał. Przychodził na treningi lekkoatletów, żeby trenować z dyskobolami. Jeden z pierwszych golkiperów na świecie, który spokojnie potrafił przerzucić ręką futbolówkę na połowę przeciwnika. Dobry bramkarz, ale w tamtych czasach nie tylko sportowcy szukali zarobku poza swoim zawodem. Miał problemy z prawem i zostałem dokooptowany do kadry.
Numerem jeden był Tomaszewski, ale w pewnym momencie przytrafił mu się słabszy okres, najpierw przepisywano mu bramki z RFN, kiedy przegraliśmy w Warszawie na Stadionie Dziesięciolecia, a potem przydarzyła nam się wpadka w Pucharze UEFA. Pojechaliśmy do Rumunii na mecz z Rapidem Bukareszt, ale po kilkunastu minutach gry oni prowadzili 3:0 i trener przywołał z boiska Tomaszewskiego. W jego miejsce wskoczyłem ja, w ciągu godziny wpuściłem jeszcze jednego gola, ale mogłem o wiele więcej. Zyskałem zaufanie. Trenerzy uznali, że warto na mnie stawiać w kolejnych meczach. I tak z miejsca zostałem podstawowym bramkarzem Legii.
Potem jeszcze pojechaliśmy na półtora miesiąca do Hiszpanii i Ameryki Południowej, zacząłem dobrze grać i tylko ugruntowałem swoją pozycję w drużynie. Wielka przygoda. Czterdzieści sześć dni. Pojechało wielu moich kolegów. Zobaczenie Półwyspu Iberyjskiego, Wysp Kanaryjskich, a potem krajów z zupełnie innego kontynentu, to było dla nas wielkie przeżycie.
Nie tęskniliście za ojczyzną?
Łatwiej nam było o tyle, że pojechaliśmy całą grupą kawalerów. Gorzej mieli ci, którzy zostawili w Polsce całe rodziny, bo omijały ich grudniowe święta. Dla nas? Po prostu świetna przygoda.
Jeździli z wami partyjni dygnitarze?
Wojskowi, pułkownicy, partyjniacy, pełna obstawa. Zawsze ktoś z nami jeździł, ale nie dawało się odczuć ich obecności. Specjalnie nam nie zawadzali, choć trochę dziwnie się czuliśmy z tą koniecznością doklejania nam dodatkowych osób do składu.
Jakie mieliście relacje z Tomaszewskim? Zdarzały się między wami scysje? Nie pomagaliście sobie w rozgrzewce? Obaj byliście zdolni, ambitni, a przy takiej rywalizacji dochodzi do różnych sytuacji.
Absolutnie nie, mieliśmy bardzo dobre relacje, a ,,Tomka’’ wspominam w samych superlatywach. Kiedy byłem młody i samotny w Warszawie, a obywały się jakieś święta albo uroczystości, to zdarzało mu się podejść i zaprosić mnie do swojego domu na jakieś śniadanko i obiadek:
– Co będziesz siedział sam na ośrodku? Masz zaproszenie do mnie!
Bardzo miły gest. Nie czuł do mnie żadnej urazy, że czasami udawało mi się go wysadzić z bramki. Na pewno nie ma tak, że kiedy się spotykamy po latach, to on idzie prawą stroną, a ja lewą. Zawsze znajdziemy sobie temat do rozmowy.
Andrzej Szarmach określił go bardzo kontrowersyjnie ,,tchórzem’’, nawiązując do sytuacji z Igrzysk Olimpijskich w Montrealu z 1976 roku, kiedy szybko opuścił boisko w finałowym meczu z NRD, a w jego miejsce wszedł właśnie pan.
Podobna sytuacja jak w Rumunii, prawda? Ale tylko z pozoru, bo tam chyba już trener bardziej nie wytrzymał ciśnienia, a w Montrealu sam pokazał, że chce opuścić murawę. Siedziałem wtedy obok Kazimierza Górskiego, który był tak zaaferowany boiskowymi wydarzeniami, że nawet mnie nie zauważył! Tomaszewski po drugiej bramce krzyczał, że chce zejść, a on jakby tego nie słyszał, choć dla wszystkich innych komunikat był oczywisty. Zasugerowałem mu to delikatnie:
– Trenerze, Jasiu prosi o zmianę.
Wtedy Górski wstał, użył paru nieparlamentarnych słów i zaczął… szukać mnie na ławce rezerwowych. Wodził wzorkiem, ale jakoś mu to specjalnie nie wychodziło, więc sam wstałem i pokazałem mu, że jestem gotowy do wejścia. Przegraliśmy, srebrny medal uznano za wielką porażkę, pan Kazimierz zrezygnował z prowadzania kadry. Dla niego ta porażka była sporym rozczarowaniem, bo on już swoją decyzję podjął przed Igrzyskami i chciał wszystko zakończyć z przytupem.
Tamten dzień był pechowy. Wcześniej zdobyliśmy parę innych medali, ale wtedy bardzo lało, warunki absolutnie nie sprzyjały do gry w piłkę. Trzecią bramkę straciliśmy, bo któryś z naszych chłopców poślizgnął się na mokrej murawie i przeciwnik wyszedł sam na sam ze mną.
Muszę spytać o postać Kazimierza Deyny. Lekkoduch, geniusz, olbrzymi talent?
Kaziu miał swoje ścieżki.
Po prostu?
Miał swój rytm. Potrafiliśmy wyjść całą grupą, umawialiśmy się z nim, ale on rzadko przychodził na czas. Wszyscy już gdzieś siedzieli, mijała jedna godzinka, druga i dopiero wtedy on przychodził. Spokojnie, bez robienia z tego wielkiego wydarzenia, witał się z każdym i wychodził, kiedy tylko mu się podobało. Kreował swój własny świat i swoje własne zasady. Nie powiem jednak, żeby unikał naszego towarzystwa i wywyższał się. Wprost przeciwnie. Integrował się, nie migał się od spotkań, ale jak był czas wolny, to ustawialiśmy się po dwóch-trzech, a on zawsze sam. Jak kot. Na swoich warunkach.
Był wtedy jednym z najlepszych zawodników na świecie?
Nie doceniamy go trochę. Był fenomenalny, ale też myślę, że trochę nieszczęśliwie trafił. Liga angielska nie była dla niego. Niestety, znalazł menadżera, który zrobił przekręty z jego kontraktem i Kaziu po jakimś czasie wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie czuł już się trochę bardziej sobą.
Widzieliśmy się na miesiąc przed jego śmiercią na Turnieju Oldbojów w Danii. To był przełom lipca i sierpnia. Siedziałem z nim i gadałem:
– Wiesz, chciałbym wrócić na miesiąc do Polski. Zobaczyć, co tam u nas słychać. Brakuje mi tego kraju.
– Kaziu, przyjeżdżaj, ale nie na miesiąc. Nie zdążysz w tym czasie nic zobaczyć. Koniecznie zaplanuj wyjazd na trzy miesiące.
Uważałem tak, bo ładne parę lat nie było go w kraju i nie miałby czasu, żeby porządnie nacieszyć się Polską. Kaziu był ciekaw kraju. Bardzo. Trudno mi o tym mówić. Do dziś twierdzę, że ktoś mógł stać za jego śmiercią. Nie wierzę w to. Na początku września już nie żył.
Związany był pan z nim również na boisku. Dosyć często zostawaliście razem po treningach, żeby ten mógł ćwiczyć swoje słynne ,,rogale’’.
Uwielbiałem z nim zostawać po zajęciach. Pamiętam, że na moim pierwszym obozie z seniorami zdarzyło się tak, że Legia grała jakiś sparing i rywale akurat nie mieli bramkarza, więc chwilowo mnie wypożyczono. Przegraliśmy 0:2, ale Deyna nie strzelił żadnej bramki, choć próbował i wolejem, i z wolnego, i z prawej, i z lewej nogi. Po meczu podszedł do mnie:
– W lidze nie zdarza mi się, żeby ktoś w ten sposób bronił moje strzały. Gratuluję.
Przepiękna pochwała. Promieniałem z dumy, a trzeba zaznaczyć, że byłem dopiero początkującym członkiem zespołu. Bardzo sobie też ceniłem treningi z Lucjanem Brychczym.
Absolutna legenda.
Doskonale ułożone obie nogi. Takiej precyzyjnej figlarności, jaką potrafił nadać piłce, nie potrafił zrobić nikt. Broniłem strzały tysięcy lepszych i gorszych piłkarzy, a on był jeden w swoim rodzaju. Brychczy, jak dostawał zadanie, żeby trafić dziesięć razy w poprzeczkę, to trafiał dwadzieścia. Tworzył swoją legendę każdym swoim zagraniem. W ogóle różnica treningów z Brychczym czy Deyną a innymi piłkarzami polegała na tym, że jak oni mówili, że piłka poleci przy prawym słupku na wysokości okienka bramki, to dokładnie tam leciała, a kiedy deklarowali to inni, to futbolówki zazwyczaj trzeba było szukać gdzieś w krzakach. Z nimi to była przyjemność. Każda obrona ,,rogala’’ Kazia albo precyzji Lucjana świadczyła o tym, że możesz coś tam w tej bramce znaczyć.
Jaki był Brychczy poza boiskiem?
Bardzo spokojna postać. Ktoś powie, że nie mam o tych ludziach pojęcia, bo dostałem się do Legii, jako małolat, ale oni mnie przyjęli w swoim gronie, jak swojego. Naprawdę. Polska piłka wtedy była naprawdę mocna. Legia i Górnik znaczyły bardzo dużo w Europie. Mnie w Warszawie zaakceptowali. Nie byłem wrogiem.
Przeszedł pan chrzest?
Tak byłem zestresowany, że wszystko już zapomniałem. Klapsów trochę dostałem i tyle.
Kolejna postać – Kazimierz Górski. Najwybitniejszy trener w historii futbolu nad Wisłą.
Nie spotkałem trenera, który byłby takim wybitnym psychologiem, jak on. Wszyscy coś do niego mówili, coś mu podpowiadali, proponowali mu jakieś rozwiązania. On tego wszystkiego słuchał, kiwał głową i ostatecznie zawsze znajdywał złoty środek, który przynosił nam wspaniałe sukcesy. Już wspomniałem, że Kaziu Deyna był takim samolubkiem, chodzącym własnymi drogami i kiedy spotkałem się z tym na kadrze, to chłopcy czasami podchodzili do Górskiego i narzekali:
– Trenerze, no jak to tak, żeby Kazia nie było z nami na kolacji?
A on się tylko uśmiechał, następnego dnia wziął na chwilę Deynę, pogadał z nim i już wiedział, że nie zamierza ingerować w jego osobowość. Wszystko to wyjaśnił drużynie w taki sposób, że nikt potem nie miał już żadnych wątpliwości.
Fantastycznie podobało mi się w tych wszystkich reprezentacjach, i tej Górskiego, i wcześniej młodzieżówce Strejlaua, to że przyjeżdżali piłkarze z Mielca, Krakowa, Łodzi, ja z Warszawy, ale wszyscy stanowiliśmy jeden zespół. Nie było podziałów, nie było rozłamów, nie było plemiennych wojen.
Zajęliście wtedy trzecie miejsce w Mistrzostwach Europy U-23 1974, choć nie przegraliście ani jednego meczu.
W półfinale remisowaliśmy z NRD 0:0 u nich i 2:2 u siebie w Łodzi, a wszystko dlatego, że Kazio Górski zabrał nam wtedy siedmiu najlepszych piłkarzy z podstawowego składu. To była wybitna grupa z Kusto, Kmiecikiem, Lato i Szarmachem na czele. Zawsze dobrze wspominam tamte czasy. W grupie odprawiliśmy z kwitkiem RFN. Grał wtedy przeciwko nam Uli Hoeness.
To był pana najlepszy okres w karierze?
Zaliczam to raczej do pozytywnych początków. Najlepszy okres zaliczyłem w Lechu po zerwanych więzadeł krzyżowych. Dostałem wtedy zielone światło od Legii na zmianę klubu i tylko na tym skorzystałem, choć wielu mówiło już, że w tamtych czasach taka kontuzja stawia definitywny krzyżyk na karierze sportowej. A ja się odbudowałem i wszedłem na swój najlepszy poziom. Przy okazji czasami spotykałem lekarza Legii:
– Piotrek, zobacz, jak ta medycyna czasami może się fatalnie pomylić.
Przecierał oczy ze zdumienia, że bez więzadła krzyżowego można z takim powodzeniem jeszcze grać w piłkę.
Kontuzja przydarzyła się panu w Egipcie.
Tuż po Igrzyskach Olimpijskich. Przylecieliśmy z Montrealu do Polski we wtorek popołudniu, a na lotnisku legijną grupę przywitał pułkownik:
– W środę rano lecimy na dwa tygodnie do Egiptu!
Deyna i Ćmikiewicz tylko się zaśmiali, ale ja jako młody żołnierz nie mogłem odmówić. Skończyło się dla mnie katastrofą.
Nie próbował pan oponować? Miał pan prawo do odpoczynku.
Znałem swoje miejsce w szeregu. Co zabawne, kiedy zerwałem więzadła krzyżowe, nikt nie przypuszczał, że będzie aż tak źle. Miałem dobrze rozbudowaną masę mięśniową, więc nie odczuwałem takiego dyskomfortu, choć łękotka była pęknięta. Spokojnie mogłem nawet biegać na sto metrów, grałem, trenowałem, broniłem, szykowano mnie do pierwszego meczu, ale wystarczyło mi wykonać jakiś jeden bardziej niestandardowy ruch i już siadałem. A że akurat w Legii była posucha na bramce po odejściu ,,Tomka’’, to była duża presja, żebym grał. Niestety, nie byłem w stanie. Leczenie refundował mi NFZ.
Wróciłem do treningów w styczniu, ale kolano po każdym wysiłku porządnie puchło. W konsekwencji wyglądało to tak, że lekarz wieczorem ściągał mi z niego płyn, a rano, jeszcze przed południem około 11:00, wychodziłem na boisko. Ten schemat stał się rytuałem. Z perspektywy czasu uważam to za największą głupotę. Nie można lekceważyć rzadkiego urazu, bo z małego może się zrobić wielki.
Przyjeżdżanie na stadion Legii z Lechem wiązało się z dodatkową presją?
Nigdy nie spotkały mnie żadne nieprzyjemności. Żadne. Czasami słyszy się gdzieś, że ktoś został wygwizdany przez fanów swojego dawnego klubu, ale mi nigdy nic takiego się nie przydarzyło. To jest praca. W Legii zaczynałem, w Lechu się dokonałem. Mam olbrzymi szacunek do obu klubów. Kibic powinien skupiać się na wspomaganiu swojego zespołu, a nie realizować swój doping na niwie nienawiści do rywala.
W ogóle stresował się pan przed jakimiś występami?
Zdarzały się mecze, w których byłem nieobecny. Pamiętam spotkanie Pucharu Polski między Lechem a Legią. Na dzień przed meczem dowiedziałem się, że zmarł mi szwagier. I to nie że osiemdziesięciolatek. Miał trochę ponad trzydzieści. Taka informacja uderza. Boli. Oszałamia. To znaczy, że śmierć może przyjść po każdego w każdej chwili. Mając tą świadomość nie byłem w stanie skupić się na grze. Znalazłem się w dziwacznej katatonii. Nie podołałem.
Poinformował pan swojego trenera o tym, że nie będzie pan w stanie zagrać na najwyższym poziomie?
Trener Łazarek wiedział, ale to był finał Pucharu Polski i nie miał za bardzo wyboru, bo na ławce siedzieli juniorzy. Dałem się namówić. Skończyło się 0:5.
Wojciech Łazarek. Też bardzo specyficzna i barwna postać.
Miał mnóstwo swoich powiedzeń. Głównie, nie wiedzieć czemu, animalistycznych. Powtarzał na okrągło, że nie można być dobrym piłkarzem i człowiekiem, jeśli nie rozróżnia się słonia od konia, a zawsze kiedy ktoś z nim polemizował albo wchodził w dyskusję, tylko się patrzył i spokojnym głosem odpowiadał:
– Kolego, wiesz, jak się kończy kopanie z koniem?
Dobry trener. Lubiłem z nim trenować, bo miał dobrą nogę. Potrafił uderzyć i pomęczyć bramkarzy. Czasami kończyły się już treningi, moi koledzy siadali przy słupkach, a ja krzyczałem do trenerów, żeby jeszcze strzelali.
Był pan trochę fanem kultu pracy?
Trochę tak, zawsze starałem się ćwiczyć elementy bramkarskiej techniki. Zawsze byłem skoczny, gibki, miałem dobry refleks. Wszystko dlatego, że jak byłem mały to dużo samemu robiłem różnych wygibasów na piasku. Salta, przewroty, gwiazdy. Nieświadomie ciało przyswajało płynność ruchów, a potem to tylko owocowało na boisku. A już za czasów Lecha w czasie zwykłych treningów potrafiłem wprowadzić się w trans. Zamiast dziesięciu powtórek robiłem dwadzieścia. Powiem nieskromnie, że nawet kibice przychodzili popatrzeć na nasze treningi strzeleckie, tak bardzo były spektakularne.
To pół żartem-pół serio można powiedzieć, że z Mistrzostw Świata w 1982 roku też nie wrócił pan wypoczęty, nawet jeśli cały turniej przesiedział pan na ławce rezerwowych.
Oczywiście, że tak, ale wtedy człowiek był już starszy, więc lepiej potrafił sobie dozować wysiłek. Zresztą sztab szkoleniowy też widział, jakie boiska dostaliśmy do dyspozycji – bardziej przypominały pastwiska. Było upalne lato, słońce grzało od piątej rano do dwudziestej pierwszej wieczorem, więc murawa tak się utwardzała, że przy mniej profesjonalnym upadku, spokojnie można było się połamać. W Montrealu było zupełnie inaczej. Grząskie boiska, idealne dla bramkarza.
Co pan uznaje za większy sukces trzecie miejsce na Mistrzostwach Świata czy drugie na Igrzyskach?
Mundial ma swoją wymowę, ale nie ma porównania do Igrzysk. Na Olimpiadzie jest klimat, charakter, takie coś nieuchwytnego. Ocierasz się o wspaniałych mistrzów z innych dyscyplin. Jesteś jednym z nich. Wielki kult sportu. Inny wymiar. A w Hiszpanii siedzieliśmy zamknięci w hotelu, bez kontaktu ze światem, odizolowani od wszystkich czynników zewnętrznych. Jedyne spotkania z ludźmi mieliśmy jak pojechaliśmy czasami do miasta na jakieś zakupy. Ale to kwestia marnych dwóch godzin.
W Kanadzie wszystko odbywało się w wiosce olimpijskiej. Piękne czasy, które zapamiętuje się na zawsze. Taka Ula Siemionowa, ponad dwumetrowa koszykarka, wszędzie chodziła z pewnym ciężarowcem, który nie miał nawet metra sześćdziesiąt. Taka śmieszna para. Chodziło się też na stadion lekkoatletyczny, gdzie biegał słynny Nowozelandczyk, Peter Snells. Chłonęło się te emocje.
W wiosce olimpijskiej upodobałem sobie też wizyty w saunie, do której chodziła cała plejada najwspanialszych gwiazd boksu. Na ringu najlepiej radzili sobie Kubańczycy, a ja mistrza olimpijskiego, Teofila Stevensona regularnie spotykałem w jednym pomieszczeniu. Żartobliwie powiem, że nóżek nie miał jakoś imponująco zbudowanych, ale jak się patrzyło na jego tors i sylwetkę, to naprawdę budził respekt. Gdyby nie był Kubańczykiem, zrobiłby dużo większą karierę.
Spotkania z gwiazdami światowego sportu to jedno, ale chyba jeszcze więcej czasu spędzaliście w polskim gronie?
Głównie wspólnie jedliśmy posiłki, po których wszyscy sportowcy, którzy żeby przystąpić do swoich zawodów musieli osiągnąć określoną masę ciała, wchodzili na wagę, a my się z nich trochę śmialiśmy, bo faktycznie wyglądało to komicznie. Wynosiliśmy z jadalni owoce, a im tylko ślinka ciekła. Oczywiście jednak, kiedy ktoś zdobywał medal, to nie było żadnych krzywych spojrzeń. Cieszyliśmy się z każdego naszego sukcesu. Traktowaliśmy się jak jedna wielka sportowa rodzina.
Trzymaliśmy się blisko z piłkarzami ręcznymi i siatkarzami, którzy też zdobyli tam medale. Wszyscy uprawialiśmy sporty zespołowe, więc może stąd to porozumienie. Niektórzy w Polsce nam zazdrościli i dlatego pojawiły się krytyczne głosy, że srebrny medal niby nie jest sukcesem. Olimpiada to jest coś innego.
Wracaliście z niedosytem?
Medal to medal, ale zawsze uwiera ten przegrany finał. Ludzie od początku mieli pod nas trochę większe wymagania, bo każdy wiedział, że wygraliśmy Igrzyska Olimpijskie w 1972 roku i naturalnie, jako złotemu medaliście, przysługiwał nam udział w kolejnych, które też mieliśmy zwyciężyć. A my przyjechaliśmy, pierwszy mecz i 0:0 z Kubą. Nawet w wiosce olimpijskiej pojawiły się głosy, że ,,przyjechali wielcy piłkarze, a tutaj kompromitują się z nikomu nieznaną reprezentacją’’. Potem tylko się rozkręcaliśmy, w półfinale po bramkach Szarmacha roznieśliśmy Brazylię i kiedy złoto już było na wyciągnięcie ręki… wszystko się posypało.
Finałowi towarzyszyły spore emocje?
Tak, ale to dyplomatyczna odpowiedź. Powiem tylko, że Jerzy Gorgoń po rozgrzewce przed meczem z NRD odmówił gry. Mówił, że go plecy bolą, ale potem, już po meczu, chyba sam nie pamiętał swojej wersji i tego, że chodziło mu akurat o plecy.
Czuł pan, że coś jest nie tak?
Normalnie trenowałem. Zawodnicy, którzy nie grali mieli dzień po dniu regularne treningi z Bernardem Blautem i na nich się skupiałem. Miałem więcej w nogach i mięśniach niż niejeden piłkarz, który nie pojechał na zgrupowanie kadry.
Mnie ten medal sprawiał o tyle wiele satysfakcji, że dostawaliśmy go na podium, a nie pokątnie na jakiejś tacy, jak na Mistrzostwach Świata 1982. Wtedy Władek Żmuda rozdawał nam te srebrne medale, bo wtedy za wygraną meczu o trzecie miejsce dostawało się właśnie takie, niczym jakieś ciasteczka w knajpie. Śmialiśmy się, że to jest na zasadzie ,,masz, poczęstuj się’’. Żadnej rangi.
Dlaczego wtedy Hevelange nie zdecydował się wręczyć wam tych medali?
Nie dociekałem tego, ale podobno prezes Włodzimierz Reczek był wtedy w klapkach, miał odciski na stopach i nie przystawało, żeby obok tej wierchuszki władz FIFA rozdawał nam medale. I może być to prawda, bo Francuzom przecież już wręczał. Ale to marginalia. Sukces, który osiągnęliśmy z Piechniczkiem był olbrzymi. Więcej się nie dało. W kraju działy się różne rzeczy, dziennikarze byli przeciwko nam, a my otarliśmy się o finał. Gdyby Zbyszek Boniek mógł grać w półfinale, Włosi mieliby dużo ciężej.
Boniek też był postacią, którą chodziła własnymi ścieżkami?
Nie, on był nieodłączoną częścią naszej grupy. Charyzmatyczny, elokwentny, potrafiący wtrącić swoje kilkadziesiąt zdań, ale nie był solistą, jak Kazik Deyna. Jak zespół to zespół. Rzadko zostawałem z nim za to po treningach. Parę razy postrzelał mi rzuty karne i rzuty wolne, ale to nie była jego domena. Miał inne atuty.
W latach osiemdziesiątych wyjechał pan do Stanów Zjednoczonych i w ten sposób niejako zakończyła się pana kariera piłkarska.
I grałem tam w piłkę halową. Z bandami na boisku zrobionymi w miejscach lodowisk. Można było samemu ze sobą grać klepkę. Bardzo mi się to podobało, bo miałem sporo okazji do sytuacji sam na sam i cały czas mogłem bronić. Co najmniej kilkanaście strzałów na mecz. Potem jednak wróciłem do Polski, trochę trenowałem na różnych poziomach i zacząłem pracę w szkolę.
Teraz patrzę na moją karierę na z perspektywy czasu i nie mam żadnych pretensji o to, że urodziłem się w tamtych czasach. Gdybym urodził się kilkadziesiąt lat później, pewnie zarabiałbym dużo więcej, ale naprawdę nie tylko o pieniądze w życiu chodzi. Przeżyłem fantastyczną przygodę, jestem szczęśliwym człowiekiem i niczego mi nie brakuje.
ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK
Fot. Newspix