Trzeba przyznać, że spore pokłady złośliwości znalazł w sobie Puchar Polski na tak wczesnym etapie rozgrywek. Z jednej strony będziemy mieli starcie Marcina Robaka – czyli zabójcy Jezusa – z Ultras Silesią, Lechia już zaliczyła wyjazd do Wejherowa, które jest za Arką (co niestety zostało udowodnione przy pomocy rakietnicy), a Ivan Djurdjević wylosował swojego pierwszego poważnego pracodawcę w karierze trenerskiej. Serb miał być człowiekiem na lata, Rutkowski miał się nigdy nie poddać i wspierać szkoleniowca, a jak się skończyło, wszyscy pamiętamy. I czy patrząc na Chrobrego w tym meczu, ktokolwiek mógł żałować, że Djurdjevicia nie ma już w Poznaniu? Niezbyt.
Można naciągać, że gospodarze w pierwszej połowie mądrze się bronili, ale naprawdę trudno chwalić nam Chrobrego, łatwiej zganić Lecha. Otóż Kolejorz przed przerwą (i kilkanaście minut po niej) wyglądał jak leniwy kot. Taki, który widzi, że ma nasypaną karmę metr dalej, ale nie chce mu się ruszyć dupy. Taki, który najchętniej byłby karmiony dożylnie, bo otwieranie pyska też nie jest prostą rzeczą.
No, Lech był po prostu wolny, statyczny, nie miał większego pomysłu na to, jak sforsować obronę Chrobrego. A przypomnijmy, że ta przyjęła 20 bramek na zapleczu i mimo wszystko tutaj nie musiała odkrywać w sobie ducha Maldiniego z Nestą, tylko po prostu przesuwała się, wybijała, jeździła na dupie i przeważnie wystarczało.
A i tak, co najlepsze, Lech strzelił bramkę, tylko arbiter dopatrzył się wydumanego faulu Jóźwiaka. Za co więc mielibyśmy bić brawo Chrobremu? Że grając na rywala w slow motion dobrze się ustawiał? Dajcie spokój. O zapędach ofensywnych ekipy Djurdjevicia też nie ma co za dużo mówić. Raz z pola karnego nie trafił Lebedyński, raz został zablokowany i ogólnie, jeśli temperatura w polu karnym van der Harta wzrastała, to co najwyżej do temperatury pokojowej. Najczęściej jednak panował straszliwy ziąb.
Sorry, ale Chrobry to dziś bardzo przeciętna drużyna i oczywiście, nie ma co się znęcać nad Djurdjeviciem, bo nie prowadzi jakichś galacticos, ale ręki trenera to tam jednak zbytnio nie widać.
I trochę to niepokojące dla Lecha, że z takim przeciwnikiem męczył bułę, ale ostatecznie wygrał, bo na boisku pojawił się Amaral. To on rozruszał tę ekipę, przekazał kolegom, że nie ma co sobie robić jaj i trzeba przejść dalej bez kompletnie zbędnej dogrywki czy loteryjnych karnych. Cyk, idealne podanie do Gytkjaera i ten po rykoszecie w końcu trafił (bo wcześniej zmarnował niezłą sytuację z głowy). Cyk wypuszczenie Jóźwiaka i brakowało milimetrów, by Abramowicz dostał kanał. No, od tego momentu Lech napierał raz za razem i gdyby skończyło się na czwórce w ciągu 20 minut, gospodarze nie mogliby narzekać. Ostatecznie stanęło na połowie kary, gdyż wynik ustalił Skrzypczak.
Takiego Kolejorza chciało się oglądać, bo jeśli przez ponad godzinę jechał na dwójce, to w końcówce wrzucił już czwórkę i zniknął gospodarzom z pola widzenia. Pytanie jest jedno: dlaczego nie można było tak od razu? Naprawdę nie wypada męczyć się z ekipą, którą dwa tygodnie wcześniej wyjaśnił Radomiak bez czekania na końcówkę spotkania.
Jest co poprawiać, ale jest też zwycięstwo, a że wygranych się podobno nie sądzi, zlitujemy się i postawimy kropkę.
Chrobry Głogów – Lech Poznań 0:2
Gytkjaer 75′ Skrzypczak 84′
Fot. FotoPyk