Reklama

Korona liczyła na cud, Lechia na siebie

redakcja

Autor:redakcja

21 września 2019, 20:26 • 3 min czytania 0 komentarzy

Jeżeli Korona Kielce zamierza walczyć o utrzymanie w taki sposób jak w Gdańsku, to tylko koncentracja wszystkich sił niebieskich może dać jej powodzenie na mecie sezonu. Debiutujący na trenerskiej ławce w Ekstraklasie Mirosław Smyła limit cudów chyba jednak wyczerpał, utrzymując kilka miesięcy temu Wigry Suwałki dzięki trafieniu bramkarza Bytovii w Katowicach. Na powtórkę więc byśmy nie liczyli. 

Korona liczyła na cud, Lechia na siebie

A odnosimy wrażenie, że plan Korony na mecz z Lechią był najprostszy z możliwych: zamurować bramkę, nic nie stracić i może jakoś to będzie. Komentatorzy mówili coś o dobrej grze w pierwszej połowie i ogólnie uznali ten występ kielczan za całkiem przyzwoity. Moglibyśmy się zgodzić, ale przy założeniu, że wszyscy oczekiwaliśmy porażki gości minimum pięcioma bramkami, skończyło się zaś tylko na dwóch. Wyglądali oni na drużynę, która utrzymuje się przy życiu do momentu 0:0, a pierwszy otrzymany cios sprawia, że traci wszelką koncepcję na ciąg dalszy.

Może by ją odzyskali, gdyby faktycznie wydarzył się cud i Korona wykorzystałaby jedyną sytuację, którą sobie stworzyła. Pod koniec pierwszej połowy, już przy prowadzeniu gospodarzy, Ivan Jukić w zasadzie wyszedł sam na sam po podaniu Marcina Cebuli, lecz podręcznikowo zatrzymał go wychodzący na przedpole Dusan Kuciak. Wcześniej zawodnicy Smyły ze dwa razy pokombinowali coś na skrzydle, na samym początku fatalnie z siedemnastu metrów przymierzył Erik Pacinda i na tym koniec. Druga połowa to już sprawdzanie, jak bezrobotny Kuciak reaguje na wieczorny chłód.

Lechia na tle Korony dość długo wcale nie prezentowała się dużo lepiej. Dopiero gdy wreszcie wpadło po raz pierwszy, różnica stała się znacząca. Maciej Gajos po zagraniu Filipa Mladenovicia i kiksie Kovacevicia równie przypadkowo co efektownie przyjął sobie piłkę i załadował ją do siatki od poprzeczki. Sędziowie analizowali, czy nie znajdował się na minimalnym spalonym. Powtórki zasiały ziarenko wątpliwości, ale niezwykle trudno byłoby to rozstrzygnąć, dlatego nie dziwimy się, że Jarosław Przybył ostatecznie gola uznał.

Potem wystarczył błysk Lukasa Haraslina, który pięknie przymierzył po wcześniejszym ograniu Kovacevicia i Lechia mogło kontrolować mecz po swojemu. Haraslin zrewanżował się za pudło sprzed przerwy, kiedy jeszcze ładniej nawinął Ognjena Gnjaticia, a nie potrafił zrobić rzeczy najprostszej, czyli trafić w bramkę.

Reklama

Po bramce Słowaka Lechia jeszcze kilkukrotnie ciekawie poklepała, niezłe zmiany dali Flavio Paixao i Rafał Wolski, ale emocji już nie było. Korona ani przez sekundę nie miała pomysłu, jak odpowiedzieć. Dziś do jej pokonania wystarczyła ogólna solidność (piłkarzem meczu wybraliśmy Daniela Łukasika, jednak nie byłoby skandalu, gdyby ten tytuł otrzymało 2-3 jego kolegów), nieco jakości i odrobina szczęścia.

Podopieczni Piotra Stokowca odnieśli trzecie z rzędu ligowe zwycięstwo i dołączyli do czołówki. Korona sprawia, że ŁKS na dnie tabeli nie czuje się osamotniony. We dwójkę zawsze raźniej klepie się biedę.

lechia korona grafa pomeczowa

Fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...