Damian Byrtek od półtora roku próbuje wyprowadzić na prostą swoją karierę. Najpierw stracił miejsce w składzie Wisły Płock, a po przejściu do Piasta Gliwice okazało się, że z grą jest jeszcze gorzej. W efekcie w ubiegłym sezonie ani razu nie wystąpił w lidze i sam przyznaje, że mistrzem Polski się nie czuje. Teraz 28-letni obrońca powalczy o awans z Miedzią Legnica, z którą w praktyce był dogadany już w czerwcu, ale zgodził się poczekać na transfer. Rozmawiamy z nim głównie o ostatnim czasie, choć nie tylko, bo to były kolega z klasy… naszego Miecia Mietczyńskiego.
Jesteś cierpliwym człowiekiem?
No właśnie nie do końca. Mój agent zawsze się śmieje, że z całej jego stajni mam najmniej cierpliwości. Ale wiem, do czego nawiązujesz.
Prawie rok czekałeś w Piaście na debiut w lidze. Zakładam, że nie taki był plan.
Jasne, że nie, ale z drugiej strony wszyscy widzieliście, jak to wyglądało, jak grali Sedlar i Kuba Czerwiński. W odwodzie był jeszcze Uros Korun. Nie mogę mieć pretensji, że siedziałem na ławce. Wiadomo, człowiek zawsze myśli, że w końcu szansa się pojawi. Tym razem się nie pojawiła, mogłem jednak obserwować od wewnątrz, jak tworzyła się drużyna zdobywająca niespodziewane mistrzostwo. To zawsze cenne doświadczenie, poznałem też wielu fajnych ludzi. Oczywiście nie wynagrodziło to w pełni faktu, że nie grałem. Teraz przede mną nowy rozdział, skupiam się na Miedzi.
Miałeś w pewnym momencie poczucie, że w Gliwicach trafiłeś z deszczu pod rynnę? Z Wisły Płock odchodziłeś między innymi dlatego, że przestałeś grać.
Chwilami pojawiały się już takie myśli, ale skoro podjąłem decyzję, musiałem później zmierzyć się z jej konsekwencjami. W tym wypadku – odpokutować (śmiech).
Inna sprawa, że sprowadzono cię w kontekście prawdopodobnego odejścia zimą Czerwińskiego lub Sedlara. Koniec końców, obaj zostali.
Dokładnie, tak to wyglądało. Liczono się z tym, że ktoś z tej dwójki może zostać sprzedany w przerwie zimowej. Wtedy moje szanse by wzrosły. Wyszło inaczej. Gdy już się wyjaśniło, że obaj zimą nie zmienią otoczenia, pojawiła się opcja wypożyczenia do I ligi, ale na przeszkodzie stanęły kwestie formalne. Jesienią wystąpiłem w rezerwach Wisły, a potem zagrałem w Pucharze Polski dla Piasta, więc reprezentowałem już barwy dwóch klubów i do trzeciego w tym samym sezonie nie mogłem trafić. Musiałem zostać do lata.
Czujesz się mistrzem Polski bez rozegranego meczu?
Nie, nie czuję się pełnoprawnym mistrzem.
Odczuwasz gorycz z tego powodu? Wystarczyłoby jedno symboliczne wejście i w CV miałbyś tytuł, pokazywałby to profil na 90minut…
Wiele by to nie zmieniło, poza tym, że papiery lepiej by wyglądały. I tak nie czułbym się mistrzem pełną gębą. Takie poczucie mogą mieć Sedlar czy Kuba, którzy rozegrali cały sezon. Ale medal mam, na zdjęciach jestem, jakaś pamiątka pozostanie.
Byłeś w stanie fetować sukces tak jak reszta zespołu?
Sądzę, że zawsze w takiej sytuacji ci, którzy nie grali mają gdzieś z tyłu głowy, że sportowo niczego do sukcesu nie dołożyli. Mimo to jednak cieszę się, że mogłem w tym uczestniczyć. Wbiegnięcie na boisko, odebranie medalu, cała ta ceremonia… Coś innego, coś nowego, być może już czegoś takiego nie przeżyję.
Mówiłeś, że obserwowałeś od środka powstawanie mistrzowskiej drużyny. Co się na to złożyło, kiedy nastąpił przełom?
Już w momencie mojego przyjścia pod koniec sierpnia Piast znajdował się dość wysoko w tabeli, dobrze wystartował. Jesienią ogólnie szału nie było, ostatnie tygodnie przed przerwą mieliśmy słabsze. Nic nie zapowiadało sukcesu. Ale wiosną wszystko zatrybiło, po rozbiciu Lecha chłopakom wychodziły kolejne mecze, nabierali pewności siebie i rośli.
Był kolektyw i na boisku, i poza nim. Drużyna spotykała się w swoim gronie, często widzieliśmy się po treningach, więc atmosfera musiała być świetna. Do tego trener Waldemar Fornalik miał naprawdę szeroką i wyrównaną kadrę, na każdej pozycji było co najmniej dwóch dobrych piłkarzy. Czasami podczas gierek nie mogłeś odróżnić, który skład jest podstawowy, a który rezerwowy. To było bardzo ważne i na koniec trener nawet podziękował mi, że zawsze profesjonalnie podchodziłem do swoich obowiązków i nie siałem fermentu. Są zawodnicy, którzy zaczynają grymasić, wybijać piłki i narzekać, gdy nie grają. W Piaście wszyscy ciągnęliśmy wózek w jedną stronę, cały zespół pracował na sukces. Nie ma też co ukrywać, nieraz mieliśmy dużo szczęścia, ale byliśmy gotowi, żeby mu pomóc.
Spotkałeś się kiedyś z lepszą atmosferą w szatni?
Chyba nie. Pamiętam jak na samym początku Gerard Badia, który zawsze miło wita nową twarz, powiedział, że u nas jest naprawdę fajna, rodzinna atmosfera. Pomyślałem sobie, że każdy tak gada, że chodzi o pewną formułkę, ale potem przekonałem się, że faktycznie tak jest.
Dlaczego tam się udało wytworzyć taki klimat, a w innych klubach często się nie udaje? Nie grałeś przecież w miejscach, gdzie jest wielka presja sukcesu, gdzie media nieustannie śledzą każdy ruch.
Wielu chłopaków, podobnie jak ja, dopiero co zostało ojcami, mieliśmy malutkie dzieci. Nasze kobiety spotykały się ze sobą, rozmawiały i siłą rzeczy miało to przełożenie na nas. W szatni mieliśmy swój „polski narożnik”, gdzie zawsze było wesoło. Siedzieliśmy przy stoliku w 7-8, graliśmy w „papier, nożyce”, przegrany szedł po kawę dla wszystkich. Często gdzieś wychodziliśmy, założyliśmy grupę na WhatsAppie. Nie chcę powiedzieć, że szatnia w Wiśle Płock była smutna, ale jednak w Piaście w sezonie mistrzowskim panowała lepsza atmosfera.
W grupie dobrze funkcjonowali też obcokrajowcy, a mało ich nie było, co w wielu przypadkach utrudnia zjednoczenie zespołu.
To prawda. Piłkarze z zagranicy nie stali na uboczu, chcieli ciężko pracować. Po prostu fajne chłopaki. Czasami któryś z nich dołączał do naszego narożnika i przeważnie przegrywał „papier, nożyce”, mogliśmy się pośmiać. Kluczową postacią dla tej atmosfery był Badi. Dobrze mówi po polsku, poza hiszpańskim zna też angielski. Z każdym się dogada, nikt o nim złego słowa nie powie. Jest super gościem i sprawia, że nikt nie czuje się wykluczony.
Podopieczni Fornalika z poprzednich klubów przyznawali, że jeżeli pewne rzeczy wyglądały jak należy, to trener nie mieszał się w pozostałe sprawy i pozwalał żyć szatni swoim życiem.
Tutaj też tak było i ten układ się sprawdzał. Mówiąc wprost, trener nie ingerował w relacje w drużynie bardziej niż było to koniecznie. A że szatnia była dojrzała, nigdy nie musiał działać ponad standard. Ma charyzmę, piłkarze go szanowali. Przez cały ten rok ani razu nie widziałem, żeby ktoś mu pyskował czy coś w tym rodzaju. To mówi samo za siebie.
Nadszedł nowy sezon, w końcu zagrałeś dla Piasta w Ekstraklasie, a potem i tak odszedłeś. Przeważyło to, że przyszedł Piotr Malarczyk?
Nie. Tak naprawdę już po zakończeniu tamtego sezonu szczerze pogadałem z trenerem. Jak mówiłem, doceniał moją postawę, ale wiedział, że mam swoje ambicje, dlatego w czerwcu poprosił, bym został jeszcze na kilka tygodni i pomógł im w tym natłoku meczowym, gdy ligę łączy się z pucharami. Dopinano wtedy transfer Tomasa Huka za odchodzącego Sedlara, jednak to mogło nie wystarczyć. Mieliśmy niepisaną umowę, że jeśli do sierpnia moja sytuacja się nie zmieni, dostanę zgodę na odejście. Trener dotrzymał słowa, zachował się fair. W Miedzi mam większe szanse na grę.
Od kiedy byłeś na łączach w Legnicy?
No właśnie już od czerwca, dlatego chylę czoła przed właścicielami klubu i trenerem Dominikiem Nowakiem, że poczekali na mnie dwa miesiące. Od początku wiedzieli o całej sytuacji. Teraz pozostaje się odwdzięczyć postawą na boisku i awansować do Ekstraklasy, bo to dla nas jasny cel. Z taką kadrą nie może być inny.
Czyli już w czerwcu wiedziałeś, że zagrasz w Miedzi?
Stuprocentowej pewności nie miałem. Miedź mogła w końcu uznać, że nie może dłużej czekać i musi ściągnąć kogoś innego. Ale zakładając, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, już wtedy mogłem się nastawić, że pod koniec okienka przejdę do Miedzi. Lubię grać w sposób, który preferuje trener Nowak, najwyraźniej pasuję mu do tego stylu. A oprócz tego I liga stałymi fragmentami stoi, przy nich też mogę się przydać.
Debiut w ten weekend?
Trudno powiedzieć. Z Wigrami nie grałem, możliwe, że z Olimpią też jeszcze poczekam. Z trenerem jesteśmy zgodni, że nadal mam trochę rzeczy do nadrobienia w kontekście fizycznym.
Co do odejścia z Wisły Płock. Sprawy szybko się zmieniły, bo długo wydawało się, że zostaniesz i przedłużysz kontrakt.
Gdyby został trener Jerzy Brzęczek, na sto procent nie zmieniałbym klubu. Mieliśmy już wszystko dogadane w kwestii nowej umowy. No ale potem z wiadomych względów przyszedł Dariusz Dźwigała i nie brałem nawet udziału w treningowych gierkach. Nie pozostawało mi nic innego jak odejść.
Dźwigała powiedział wprost, że nie widzi dla ciebie miejsca?
Nie musiał. Skoro podczas gier 11 na 11 miałem treningi strzeleckie z bramkarzami, to sprawa była jasna. Uznałem, że nie ma co tracić czasu, zwłaszcza że przez wcześniejsze pół roku też nie było najlepiej, grałem dużo mniej niż jesienią. Jak widać, nie do końca się te zmiany udały w kontekście grania.
To w czym tak odstawałeś od reszty?
Do dziś nie mam pojęcia, nigdy o tym nie rozmawialiśmy. W kadrze było pięciu stoperów. Bardzo dobrze grali wtedy Alan Uryga z synem trenera Adamem, a o skład walczyli też Igor Łasicki i Bartłomiej Sielewski. No i ja piąty, więc nie byłem potrzebny do gierek.
Z Płocka mogłeś odejść znacznie wcześniej. Niedługo po awansie do Ekstraklasy głośno mówiłeś, że chcesz otrzymać zgodę na transfer.
Tak, w grudniu 2016 roku. Byłem już dogadany z Arką Gdynia, wszystko wydawało się zaklepane, ale na ostatni mecz w tamtej rundzie wypadł bodajże Tomislav Bożić. Trener Marcin Kaczmarek stwierdził, że nadchodzi mój czas, zagram na Jagiellonii. Wygraliśmy 2:1 i tym występem zmieniłem jego zdanie na mój temat. Wiosną cały czas na mnie stawiał.
To był najlepszy okres w twojej karierze?
Chyba tak, przynajmniej jeśli chodzi o Ekstraklasę. W tamtej rundzie grałem praktycznie wszystko od deski do deski, a drużynie nieźle szło. Pierwszą rundę u Jerzego Brzęczka również uważam za udaną. Później niestety doznałem kontuzji, w moje miejsce wskoczył „Dźwigu” i już go nie odzyskałem. Nie mam pretensji, Wisła dobrze punktowała i omal nie weszła do pucharów. Jak któryś wypadał, to wskakiwałem do gry. Rywalizacja była uczciwa.
Który z napastników rywali najbardziej dał ci się we znaki? Strzelam, że Jakub Świerczok.
(śmiech) Wiem, do czego pijesz. Ma wielkie umiejętności, porządnie mną zakręcił, gdy graliśmy w Lubinie i strzelił efektownego gola. Najciężej jednak grało mi się na Marcina Robaka, kiedy występował w Lechu. Przyjechali do Płocka i klepnęli nas 3:0, mimo że dopiero co wygrywaliśmy z Cracovią i Górnikiem Łęczna. Robak zdobył dwie bramki. Jest silny i potrafi z tego korzystać, gra bardzo inteligentnie. Ciężko było też z Michalem Papadopulosem. Podobna charakterystyka, silny napastnik, dobrze grający głową.
Czujesz się pechowcem? W Podbeskidziu męczyły cię kontuzje. W Płocku miałeś mały udział w awansie, sam mówiłeś, że nie widzisz w nim swoich zasług. W Gliwicach przyglądałeś się, jak koledzy sięgają po mistrzostwo. Sporo cię omija, choć jesteś blisko.
Trochę w tym prawdy. Chyba nie jestem dzieckiem szczęścia, ale staram się patrzeć pozytywnie. Jestem wdzięczny za to, w którym miejscu się znajduję. Nie ma się co rozczulać. Wciąż liczę, że najlepsze dopiero przede mną.
Nie wszyscy wiedzą, że masz znajomego w Weszło.
Chodziłem do klasy sportowej z Mieciem Mietczyńskim, proszę go pozdrowić. Zawsze był zabawny, miał swój świat i… był bramkarzem. Chyba nadal zdarza mu się być w KTS-ie Weszło. Z tego co widzę, do dziś nic się nie zmienił. Tak samo jak mówi teraz, odzywał się dawniej do nauczycieli. Dobrze się uczył, ale zawsze miał swoje inteligentny teksty (śmiech). Oby więcej takich pozytywnych gości.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyk/Miedź Legnica/Accredito/Michał Chwieduk/400mm.pl