To nie jest żadna tymczasowa sytuacja, to nie jest kwestia niekorzystnego układu planet w tym sezonie. Od paru ładnych lat, senne koszmary klubowych działaczy to przede wszystkim dwa zdarzenia: wyjazd na Kaukaz w europejskich pucharach oraz konieczność zatrudnienia nowego trenera. Gdy trzeba zmienić człowieka prowadzącego drużynę, właściciele polskich klubów stają przed misją wyszukania igły w stogu siana.
Właśnie minęła przerwa na reprezentację, przed którą Zagłębie Lubin oraz Korona Kielce zwolniły swoich szkoleniowców. W teorii wszystko grało – zwolnienie przed przerwą, żeby w tym okresie pauzy nowi szkoleniowcy mogli się zapoznać z drużyną, wprowadzić już jakieś podstawy własnej strategii na boisku i w gabinetach, spojrzeć na najbliższego rywala ligowego i tak dalej. W praktyce? Jak 31 sierpnia i 1 września trenerami tymczasowymi zostali Sławomir Grzesik i Paweł Karmelita, tak sytuacja nie uległa zmianie do dzisiaj.
W obu klubach po niespecjalnie przyjemnym zakończeniu współpracy z zagranicznymi trenerami, postanowiono w pierwszej kolejności poszukać kogoś na polskim rynku. Zarzucono więc sieci, w wodzie zagościły wędki.
I nic. Bezrybie.
Jeśli przyjrzymy się sprawie dokładnie, widać, że to po części kwestia mądrego zarządzania niektórymi podmiotami, a po części bardzo krótkiej “ławki”, jeśli chodzi o polską myśl szkoleniową.
Zacznijmy może od pozytywów. Bezsprzecznie rynek trenerski wygląda obecnie tak, jak wygląda, bo kluby nauczyły się już, że szybkie zwolnienie trenera nie zawsze daje natychmiastowe pozytywne efekty. Duży kredyt zaufania, cierpliwość oraz szacunek do wykonywanej pracy otrzymali bodaj najlepsi polscy trenerzy: Waldemar Fornalik w Piaście Gliwice, Piotr Stokowiec w Lechii Gdańsk, Michał Probierz w Cracovii, Czesław Michniewicz w reprezentacji U-21 czy Marcin Brosz w Górniku Zabrze. Każdy z nich ma w CV sukcesy, każdy z nich wypuścił w świat kilku ciekawych zawodników, każdy z nich zarówno w tym momencie, jak i w ostatnich paru sezonach ma się czym pochwalić. Do tego grona coraz śmielej dobija drugi szereg: Ireneusz Mamrot w Jagiellonii Białystok, Dominik Nowak w Miedzi Legnica, Kazimierz Moskal w ŁKS-ie Łodź, Artur Skowronek w Stali Mielec, Jacek Zieliński w Arce Gdynia czy Marek Papszun w Rakowie Częstochowa. To wszystko ludzie w jakiś sposób zweryfikowani, ludzie, po których wiemy, czego się spodziewać.
Ale przede wszystkim – ludzie zatrudnieni, więc w zasadzie niemożliwi do wyjęcia i dla Korony, i dla Zagłębia.
Klubom skomplikowały dodatkowo sytuacje ruchy PZPN-u z zatrudnieniem Jerzego Brzęczka i Jacka Magiery, czy działalność akademii, które zdjęły z rynku Jacka Zielińskiego, Wojciecha Stawowego czy Rafała Ulatowskiego. Dodajmy jeszcze do tego Leszka Ojrzyńskiego (trzymamy kciuki trenerze!) i robi się naprawdę wąsko wśród nazwisk, które miały już okazję zapoznać się z ekstraklasowym chlebem. Przeglądamy sobie listę 225 nazwisk na liście trenerów posiadających UEFA Pro i widać jak na dłoni trzy spore grupy. Pierwsza – doświadczeni szkoleniowcy, którzy już raczej na karuzelę nie wrócą. Jerzy Engel, Mirosław Jabłoński, Paweł Janas – cała rzesza zasłużonych szkoleniowców, którzy z różnych względów dziś wolą już raczej obserwować ten cały show z pewnego dystansu. Druga grupa? Trenerzy, których Ekstraklasa zweryfikowała w sposób raczej negatywny i obecnie poszukują swojej drogi do najwyższej ligi poprzez budowę własnych projektów w niższych ligach.
Na pierwszy plan wysuwają się tutaj choćby Marcin Kaczmarek w Widzewie, ale i Tomasz Kafarski w Sandecji Nowy Sącz, o byłych trenerach Lecha z twardym lądowaniem na zapleczu nie wspominając.
Trzecia grupa to ci, którzy chyba już dali sobie spokój – jak Robert Podoliński, świetnie wypadający w roli dziennikarza czy Wojciech Borecki, były prezes Podbeskidzia, ceniony biznesmen.
Uff, kto właściwie zostaje? Kurczę, naprawdę nie ma tego za wiele, co zresztą doskonale pokazują ostatnie ruchy w Ekstraklasie. Modne jest stawianie na trenerskich “wychowanków”, często byłych piłkarzy, co wpuściło świeżość w postaci Macieja Stolarczyka czy Dariusza Żurawia, ale czasem kończyło się takimi tragediami jak epizody Mariusza Lewandowskiego czy Dariusza Dudka. Jeśli ktoś chciałby skorzystać z polskiego trenera z doświadczeniem w Ekstraklasie w ostatnich paru sezonach, musiałby wybierać w gronie kilkunastu nazwisk.
Maciej Bartoszek, Dariusz Wdowczyk, Jan Urban to pewnie ci, którzy przychodzą do głowy najszybciej. Potem mamy byłych selekcjonerów, Adama Nawałkę i Macieja Skorżę, parę zgranych nazwisk pokroju Dariusza Kubickiego i… tyle. Reszta albo zatrudniona w niższych ligach, albo słuch o nich już kompletnie zaginął. Kogo tu jeszcze wymieniać? Henryka Kasperczaka i Franciszka Smudę? Czy odwrotnie, właśnie zwolnionego z Odry Mariusza Rumaka i Dariusza Dźwigałę, który odbił się od Wisły Płock?
Sami nie wiemy, co właściwie o tym sądzić. Z jednej strony się cieszymy, że Broszowi, Probierzowi czy Fornalikowi wreszcie powierzono w miarę poważne projekty, które mogą rozpoczynać bez drżenia, czy jutro nie zostanie im wręczone wypowiedzenie. Z drugiej strony – mamy wrażenie, że rynek jest bardzo ciasny, a pozostawianie na stanowisku trenera tymczasowych zastępców (by wspomnieć choćby Klafuricia czy… van Daela) tylko podkreśla jak niewiele mamy w kwestiach trenerskich do zaoferowania.
To kwestia niskiej jakości młodych trenerów? Może ograniczonego dostępu do zdobywania fachowej wiedzy? A może po prostu trwa wymiana pokoleń i kadr, którą musimy po prostu przeżyć, zanim wszystkich Wdowczyków zastąpią Papszunowie? Jakkolwiek na to spojrzeć – nie zazdrościmy władzom w Kielcach i Lubinie. Zresztą, ci drudzy szybko pogodzili się z tym, że w Polsce nowego trenera nie znajdą i znaleźli go na Słowacji.
Zastanawiamy się też, czy paradoksalnie tak niewielka liczba wolnych trenerów na rynku nie wpływa pozytywnie na pracę tych już zatrudnionych. Być może w kilku klubach, które już wyszły z kryzysu i w kilku kolejnych, w których kryzys trwa, doszłoby do zwolnień. Ale jak tu wyrzucać trenera, jak nie ma żadnych nowych?