Reklama

Nawet w III lidze słoweńskiej gra się technicznie

redakcja

Autor:redakcja

06 września 2019, 10:59 • 12 min czytania 0 komentarzy

Kamil Wojciechowski – syn Sławomira Wojciechowskiego – piłkarsko w ślady ojca nie poszedł, choć nie traci jeszcze nadziei na jakiś przełom. Jest jednak jednym z niewielu polskich zawodników, którzy posmakowali grania w Słowenii, co może być ciekawą szansą po zawieszeniu butów na kołku, bo mało kto ma tam lepsze kontakty. 25-letni pomocnik, a kiedyś napastnik, niedawno występował w drugiej i trzeciej lidze słoweńskiej. Co go pozytywnie zaskoczyło? Dlaczego jego pierwszy klub już półtora miesiąca po transferze wycofał się z rozgrywek? Gdzie jedną połowę rozegrasz w Chorwacji, a drugą w Słowenii? Dlaczego znane nazwisko nie pomagało w rozwinięciu skrzydeł? Co zawdzięcza japońskiemu trenerowi Concordii Elbląg? Zapraszamy.

Nawet w III lidze słoweńskiej gra się technicznie

Jak się trafia z III ligi polskiej do II ligi słoweńskiej? Zapewne nie był to misternie szykowany plan.

Już od jakiegoś czasu myślałem o wyjeździe za granicę, ale wcześniej nie nadarzyła się okazja. Po dwuletnim pobycie w Concordii Elbląg czułem, że coś się skończyło, że pora na zmiany. Co ciekawe, załapałem się tam jeszcze na czasy zrzutów zagranicznych, w kadrze pełno było Hiszpanów czy Japończyków.

Długo szukałem wtedy nowego klubu, dopiero pod koniec sierpnia dostałem propozycję testów w NK Zavrc. Uznałem, że czemu nie spróbować, zwłaszcza że nie miałem już perspektyw na miejscu. Mógłbym jedynie zwiedzić kolejnego trzecioligowca i to raczej nie walczącego o czołowe miejsca. Na miejscu poszło bardzo szybko. W zasadzie minęło półtora dnia i już wiedziałem, że zostaję. Byłem pozytywnie zaskoczony warunkami, które zastałem. Przed wyjazdem mówiąc ludziom, że jadę do Słowenii, spotykałem się ze zdziwieniem, skąd ten wybór i opiniami, że lepiej – jak to my Polacy – funkcjonować bezpiecznie. Nie miałem wiele do stracenia, a mogłem wykonać ciekawy krok na mojej piłkarskiej drodze i to krok do przodu. Po fakcie uważam, że było warto.

W ETOTO POTROJĄ TWOJE ŚRODKI NA GRĘ. BONUS 200% OD TWOJEGO PIERWSZEGO DEPOZYTU, AŻ DO 200 ZŁ. SPRAWDŹ JUŻ TERAZ!

Reklama

Co cię tak pozytywnie zaskoczyło?

Głównie infrastruktura. Sam stadion nie, bo nie wiem, czy według naszych wyobrażeń możemy nawet mówić o stadionie. Takie ma gdzieś 5-6 klubów z najwyższego szczebla. Pozostali często mają trybunę z jednej strony. Jeśli jednak chodzi o warunki do treningów czy zaplecze socjalne, było więcej niż dobrze. Mieliśmy do dyspozycji cztery naturalne boiska plus płytę główną, siłownię, dobrą opiekę medyczną. W klubach, w których grałem w Polsce, nie spotkałem czegoś choćby w połowie porównywalnego. A w Słowenii takie warunki nie należały do wyjątków. Byłem zaskoczony, że w dwumilionowym państwie praktycznie wszyscy tak funkcjonują.

To chyba przynajmniej częściowo otrzymujemy odpowiedź, dlaczego Słowenia mimo mocno ograniczonego potencjału ludzkiego wypuszcza tylu solidnych zawodników europejskiego formatu, a czasem nawet gwiazdy.

Dokładnie, a przecież Słowenia jest jeszcze mocniejsza w koszykówce. Wielu ludzi interesuje się też hokejem. Piłkarze regularnie przebijają się do ligi włoskiej i to nawet z tych mniejszych klubów. Ale na Polskę też często spoglądają przychylnie, bo dostają u nas to, czego nie mogą dostać u siebie, czyli piękne stadiony, duże zainteresowanie kibiców i mediów, całą tę otoczkę. A mimo wszystko nasza liga ogólnie jest chyba lepszym miejscem do promocji niż słoweńska.

Mieszkałem przez pewien okres w Mariborze, pod nosem miałem stadion Mariboru. Czasami obserwowałem, jak tam pracują. Naprawdę niczego im nie brakuje, trenerzy w akademii mogą działać w bardzo komfortowych warunkach i nie muszą szukać innych źródeł zarobkowania.

Czyli grając w NK Zavrc nie czułeś, że trafiłeś na koniec świata, gdzie skazujesz się na zapomnienie?

Reklama

Nie, aczkolwiek trochę brakowało mi wspomnianej otoczki i większego zainteresowania. Przez cały ten czas przypadkiem znalazłem ze trzy swoje zdjęcia, które podsyłali koledzy. Ekstraklasa słoweńska jest transmitowana w telewizji, są skróty i tak dalej, ale poziom niżej było już z tym znacznie słabiej. Na większości meczów w ogóle nie pojawiały się kamery. Teraz poszło to do przodu, gdy już mnie nie ma. Plusem był fakt, że przychodziło wielu skautów. Wiedzieli, że to ciekawy rynek, z którego łatwo wyciągnąć ciekawych chłopaków. Nie tylko krajowców, grało sporo ciemnoskórych zawodników czy Chorwatów i Bośniaków.

Gdy nie ma kamer, często mówi się, że sędziowie “mogą sobie pozwolić na więcej”. Pozwalali sobie?

Nigdy nie czułem, że dzieje się coś dziwnego, choć z poziomem sędziowania różnie bywało. Do większych afer na pewno nie dochodziło.

Przychodziłeś do NK Zavrc, kiedy klub znajdował się na dnie tabeli drugiej ligi. Musiałeś być nastawiony, że będzie ciężko.

Miałem świadomość, jak wygląda tabela i wiedziałem, że trafiam do młodego zespołu. Nie wiedziałem natomiast, że koniec może być tak zły, że nawet nie dokończymy rundy jesiennej. Nic tego nie zapowiadało, zwłaszcza że klub dopiero co rywalizował tam w ekstraklasie, ale zdegradowano go ze względu na jakieś niejasności przy transferze pewnego zawodnika. Przed spadkiem w kadrze Zavrc znajdowało się wielu fajnych piłkarzy – choćby takie nazwiska jak Albert Riera czy Zlatan Muslimović. Siłą rzeczy większość odeszła, ale kilku zostało na drugą ligę, w tym nasz kapitan i mój rówieśnik Rok Zorko, który w najwyższej lidze zdążył strzelić cztery gole.

Na boisku niestety zabrakło nam wyrachowania i zimnej krwi. Nie jest dobrze, gdy zespół jest zbyt stary, ale też nie może być za młody, a u nas wystąpił ten problem. Nie mieliśmy równowagi wiekowej.

Klub wycofał się z rozgrywek półtora miesiąca po twoim przyjściu. Dlaczego?

Do dziś tego nie rozumiem. Ok, dobrych wyników nie było, podczas mojego pobytu głównie remisowaliśmy, ale to wszystko wydarzyło się bez ostrzeżenia, bo nie miałem opóźnień z pensją. Za dużo mi nie powiedziano. Po prostu po jednym z meczów władze klubu weszły do szatni i powiedziały, że to już koniec. Byłem kompletnie zaskoczony, na dodatek zdawało się, że z formą jesteśmy na fali wznoszącej. Zwycięstwa pozostawały kwestią czasu, bo jednak umiejętności mieliśmy. Może nie na czołówkę, ale na środek tabeli spokojnie. Gdyby nie te okoliczności, pewnie bym się stamtąd nie ruszał, oczywiście przy braku ofert. Szkoda, szczególnie przy warunkach, które tam były. Dziś NK Zavrc odradza się od zera, gdzieś w odpowiedniku naszej okręgówki czy A-klasy.

Finansowo stałeś tam wyżej niż w Polsce?

Tak, z tego względu, że nie grałem w trzecioligowych potentatach. Wtedy było ich mniej. Dziś co chwila słyszy się, że nawet na tym szczeblu nie brakuje ekip potrafiących płacić spore pieniądze, jak chociażby Radunia Stężyca czy Kotwica Kołobrzeg. Wiadomo, że nie miałem nie wiadomo jakiej przebitki, nie chodziło o kokosy, ale mogłem się spokojnie utrzymać, zwłaszcza że klub zapewniał lokum.

NK Zavrc było w prywatnych rękach czy finansowało je miasto?

Miało prywatnego właściciela. W pewnym momencie zachorował. Rządy w klubie przejął jego brat, który nie do końca potrafił się w tym odnaleźć. Słyszało się, że biznes nie do końca idzie po ich myśli, ale piłkarze tego nie odczuwali w codziennym funkcjonowaniu. Co do lokalizacji, mówimy o wsi na 600-700 osób. Był tam tylko stadionik, nasze boiska i niewiele więcej. Zachowując proporcje, słoweński odpowiednik Niecieczy, podobnie jak tam klub był dzieckiem właściciela, zakochanego w piłce. A sam obiekt leżał przy granicy z Chorwacją. W niektórych miejscach na parkingu miałeś już chorwacki roaming. Podczas meczu jedną połowę rozgrywałeś w Chorwacji, a drugą w Słowenii (śmiech).

Mieszkałeś na tej wsi?

Nie. Tak jak piłkarze Termaliki przeważnie mieszkali w Tarnowie, tak piłkarze NK Zavrc i trzech innych klubów z okolicy mieszkali w mieście Ptuj, jednym z najstarszych w Słowenii. A w zasadzie miasteczku, bo to niecałe 20 tys. mieszkańców. Siedzibę ma tam NK Drava Ptuj, aktualnie rywalizująca w drugiej lidze. Zawsze dojeżdżaliśmy w kilka osób, zajmowało to 15-20 minut.

W NK Zavrc rozegrałeś siedem meczów ligowych. Wycisnąłeś z tego okresu maksimum?

Dodałbym jeszcze cztery występy w pucharze ligi. Odkąd byłem do dyspozycji trenera, zagrałem prawie wszystko co mogłem. W debiucie przegraliśmy 0:7, wszedłem w drugiej połowie. Później wskoczyłem do pierwszego składu i jak wspominałem, głównie remisowaliśmy. Niedosyt pozostał, bo forma rosła, czułem się mocny, jakieś asysty kolegom dałem. Trener mi zaufał, a zakładałem, że przychodząc dopiero we wrześniu na skład mogę trochę poczekać. Ogólnie jednak uważam, że co mogłem zrobić w tym czasie, to zrobiłem. Szkoda, że nagle wszystko się skończyło, bo mogłoby być naprawdę fajnie.

W lutym 2017 roku, po kilku miesiącach na bezrobociu, wylądowałeś w SD Brunsvik z trzeciej ligi słoweńskiej. Akt desperacji czy chęć pozostania w tym kraju?

W międzyczasie pojawiały się jakieś tematy, ale z różnych względów się wysypywały. Czasami z powodu niekompetencji agentów, choć nie chcę tego rozwijać i zwalać na kogoś całą winę, bo nieraz chodziło też o moje decyzje. Samokrytyka w tym przypadku również jest. Akt desperacji? Tak bym tego nie nazwał. W pucharze graliśmy też z trzecioligowcami, wiedziałem, jaki to poziom, więc zdecydowałem się. Musiałem znów patrzeć na kwestie czysto piłkarskie. Widziałem w tym kolejną szansę, wiedząc, jaki jest przemiał zawodników w słoweńskich klubach. Chodziło już o naprawdę mały klub, ale i tak warunki treningowe nie odstraszały, mieliśmy dwa dobre boiska.

A jaka była różnica finansowa i organizacyjna między drugą a trzecią ligą słoweńską?

W trzeciej starsi zawodnicy nieraz sobie dorabiali, ale wielu zawodników utrzymywało się tylko z piłki. Finansowo nie miałem warunków dużo gorszych niż w Zavrc. Szczerze mówiąc, nie widziałem różnicy w większości aspektów. Co najwyżej w kwestii zainteresowania mediów, w trzeciej lidze było jeszcze mniejsze. No i stadion wyglądał słabiej, ale za to murawa była absolutnie idealna. Chyba nawet dywan w domu mam bardziej krzywy. W kwestii zespołu: gdy wychodziliśmy najsilniejszą jedenastką, moglibyśmy walczyć i poziom wyżej. Problemy zaczynały się przy kartkach i kontuzjach, wtedy dawała o sobie znać wąska kadra.

Da się umiejscowić do polskich realiów poziom drugiej i trzeciej ligi słoweńskiej?

Niższe ligi kojarzą się przeważnie z łupanką, a tutaj zaskoczenie. Cały czas chodzi o bardziej techniczne, bałkańskie granie. Zawodnicy nie mają kłopotów z piłką, więc tym bardziej cieszę się, że jako chłopak wyszkolony w Polsce, odnalazłem się tam. W Słowenii gra więcej technicznych i drobnych piłkarzy niż u nas, za to odstają oni pod względem siłowym. To największa różnica, chyba ogólnie pokazująca, czym słoweńskie podejście do futbolu różni się od polskiego. Niektórzy mogliby być zaskoczeni, ilu ciekawych chłopaków za naprawdę niewielkie pieniądze można stamtąd wyciągnąć.

ZAREJESTRUJ SIĘ W ETOTO, WPŁAĆ 100 ZŁOTYCH I… GRAJ ZA 300! KURS NA POLSKĄ REPREZENTACJĘ: 2,35! 

etoto

W SD Brunsvik rozegrałeś jedną rundę i koniec. Z jakiego powodu?

Tak naprawdę w Brunsviku grałem do końca sezonu 2017/18. Dopiero potem, po kilku miesiącach, znalazłem się w drugiej lidze łotewskiej w Auda Ryga, ale tam już warunki były znacznie gorsze niż te znane ze Słowenii, więc współpraca szybko się zakończyła. Jestem teraz wolnym zawodnikiem i niewykluczone, że niedługo coś fajnego się w moim temacie wydarzy.

Krótko mówiąc, jeszcze nie spisujesz się na straty jako piłkarz?

Nie. Życie bez celów i marzeń nie ma sensu. Ja nadal je mam. Nie chcę zabrzmieć jak bajkopisarz, ale różne historie w piłce pokazują, że można wypłynąć na szersze wody dość późno, po wielu przejściach. Enric Gallego przez prawie całą karierę występował w trzeciej lidze hiszpańskiej. Dopiero po trzydziestce trafił do drugiej dzięki awansowi z Extremadurą, rozegrał super rundę i przeszedł do ekstraklasowej Hueski. Strzelił kilka goli i dziś dalej jest w La Liga, w Getafe. Oczywiście znajmy proporcje, nie chodzi mi o Real Madryt czy Barcelonę. Znam swoje ograniczenia, ale też wiem, na co mnie stać, więc nadal wierzę, że coś z tego będzie. A pomysł na życie poza boiskiem już jest, dlatego tym spokojniej podchodzę do obecnej sytuacji. A jak będzie? Pan Bóg i życie zweryfikują.

Czego ci zabrakło, żeby wybić się wyżej niż III liga polska? Na tym poziomie grałeś w pięciu różnych klubach, a miałeś też kilka szans, żeby się pokazać wyżej. Swego czasu trenowałeś z GKS-em Katowice czy Wigrami Suwałki, w Widzewie przychodziłeś na testy m.in. z Łukaszem Kosakiewiczem i Konradem Wrzesińskim, zagrałeś w sparingu Olimpii Grudziądz…

Jedyne prawdziwe testy to były te ostatnie, w Olimpii. Katowice czy Wigry to bardziej trenowanie z uprzejmości podczas poszukiwania nowego klubu. A czego mi zabrakło? Najwidoczniej szybszego zdefiniowania optymalnej pozycji. Bardzo długo, aż do etapu Concordii, grałem w ataku. Jak to się mówi: – Fajny napastnik, tylko goli nie strzela. Tak to u mnie wyglądało. Dopiero japoński trener Concordii zrobił ze mnie defensywnego pomocnika i jak się okazało, nie pomylił się. Trudno mówić o wielkim skoku, ale jednak udało się potem wyjechać za granicę.

Twój tata, Sławomir Wojciechowski, ma za sobą bogatą karierę piłkarską. Bycie jego synem bardziej pomagało czy przeszkadzało? Wielu zawodników w podobnej sytuacji mówi, że znane nazwisko być może trochę ułatwiało sam start, ale później raczej ciążyło.

Trudno powiedzieć, że nazwisko mi pomogło, bo gdyby tak było, znajdowałbym się dziś w innym miejscu. Nie wydaje mi się, żebym skorzystał na byciu “tym Wojciechowskim”. Wręcz przeciwnie. Pamiętam z czasów juniorskich, że potrafiłem strzelić gola w okienko, a i tak słyszałem komentarze “ha, twój stary strzeliłby w drugie, lepiej by wyglądało”. Takie głupie teksty.

Czyli zawyżano oczekiwania wobec ciebie?

Sądzę, że tak, mimo że mocno się różnimy z tatą. Jesteśmy innymi ludźmi i innymi zawodnikami. On był zawsze środkowym pomocnikiem, lewonożnym, bił stałe fragmenty na centymetry. Ja jestem prawonożny, przez większość czasu byłem napastnikiem. Co do tych oczekiwań. Odczuwałem chyba mniej życzliwości ze strony otoczenia. Bywali ludzie, którzy byli zazdrośni o osiągnięcia taty, wygryzał ich ze składu Lechii, więc po latach mogli się lekko odgryźć na mnie. Ale nie chcę wyjść na płaczka, z nikim nie jestem pokłócony, wrogów nie mam, z każdym mogę się umówić na kawę i powspominać. Nie jestem typem człowieka, który pali za sobą mosty.

Mówisz o pomyśle na życie po zejściu z boiska. Podejrzewam, że będziesz chciał wykorzystać kontakty, które wyrobiłeś za granicą…

I mam nadzieję, że na Niemczech, Słowenii i Łotwie się nie skończy. Jest to jeden z wariantów. Krzywda na pewno mi się nie stanie. Chcę jakoś zostać przy piłce, choć w trenerce nigdy się nie widziałem. Ale nie wiadomo, może za 10 lat zmienię zdanie. Gdy dowiedziałem się, że mam grać na środku pomocy, na początku uznawałam to za absurd, chciałem odchodzić z klubu, a wyszło, że być może ten pomysł trenera z Japonii ocalił moje szanse na profesjonalne granie.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. archiwum prywatne 

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...