Katastrofalny Pazdan. Wiecznie zbyt powolny Krychowiak. Chaotyczny Lewandowski. Zagubiony w akcji Piątek. Fabiański dostający sito przy krótkim słupku. Jak zawsze drażniąco niedokładny Zieliński. I Klich, który po odśpiewaniu Mazurka Dąbrowskiego poleciał chyba do kibla i się w nim zatrzasnął, bo na boisku na pewno go nie było.
Indywidualności nie pociągnęły dzisiaj reprezentacji Polski do zwycięstwa nad Słowenią. A kiedy zabrakło przebłysku u poszczególnych piłkarzy, z drużyny budowanej przez Jerzego Brzęczka natychmiast wylazła na światło dzienne cała jej porażająca bylejakość. To się prędzej czy później musiało oczywiście wydarzyć – nie ma cudów. Ale jednak trochę wstyd, że wydarzyło się akurat w starciu z przeciwnikiem, który w wyjściowej jedenastce ma Romana Bezjaka.
Przed dzisiejszym meczem można się było jeszcze zastanawiać, jaka jest dzisiaj prawdziwa twarz biało-czerwonych. Ta pokazana podczas efektownego zwycięstwa z Izraelem, czy może ta, jaką pamiętamy jeszcze z Ligi Narodów, a także wymęczonych w fatalnym stylu zwycięstw z Łotyszami i Macedończykami? Dzisiaj chyba już nikt nie ma wątpliwości. Josip Ilicić, który na tle polskich obrońców wyglądał jak przyszły zdobywca Złotej Piłki, skutecznie je rozwiał.
Zaczęło się jeszcze całkiem ciekawie. Słoweńcy weszli w mecz skoncentrowani przede wszystkim na defensywie i kopaniu Polaków po kostkach, czemu trudno się zresztą dziwić. Podejmowali przecież lidera grupy eliminacyjnej, który wygrał wszystkie dotychczasowe mecze, nie tracąc przy okazji ani jednego gola. Nawet jeżeli respektu przeciwników nie budziła gra biało-czerwonych, to budził go na pewno dorobek punktowy. Zwłaszcza, że mówimy o rywalu z niezbyt wysokiej półki.
Bo co dzisiaj znaczy w europejskim futbolu reprezentacja Słowenii? W 2018 roku nasi dzisiejsi rywale wygrali jeden mecz z dziewięciu rozegranych, na dodatek towarzyski. W grze o punkty w ostatnich latach – od 2015 do 2019 – udało im się pokonać Łotwę, Litwę, Estonię, Maltę, San Marino, Słowację. No i Polskę.
Po jakimś kwadransie spotkania Słoweńcy pokapowali się, że te nasze ataki to wcale nie jest żadna piorunująca nawałnica. Że Roberta Lewandowskiego można dość łatwo spacyfikować, bo partnerzy cały czas pakują go w jakieś chaotyczne zapasy z obrońcami, zamiast korzystać z jego niezrównanych zdolności strzeleckich. Że Piotra Zielińskiego można całkiem prosto powstrzymywać, bo kiedy tylko szuka on gry na małej przestrzeni, to każda kombinacja kończy się banalną stratą futbolówki, popełnioną w przeciągu pięciu sekund. Krzysztofa Piątka to już w ogóle można było zignorować, bo on i tak tylko biegał sobie bez składu i ładu, kompletnie poza grą. Na próby rozegrania piłki od tyłu, proponowane przez Grzegorza Krychowiaka czy Michała Pazdana, mogli natomiast Słoweńcy zwyczajnie machnąć ręką i zastanowić się, co jutro na obiad. Nie da się grać w ataku pozycyjnym wolniej i czytelniej niż ta dwójka.
Efekt? Polska w pierwszej połowie oddała okrągłe zero strzałów celnych na bramkę Jana Oblaka. W drugiej biało-czerwoni wznieśli się już na wyżyny i poprawili tę żałosną statystykę, notując całe jedno uderzenie w światło bramki. Niestety, nie można porażki usprawiedliwiać genialną postawą wybitnego bramkarza rywali. Tak by było najwygodniej, ale Oblak się dziś nawet nie spocił, nawet nie umorusał kostiumu.
Gospodarze – widząc ofensywną nędzę biało-czerwonych – nabrali ochoty do gry i zaczęli odgryzać się kontratakami. Co nie było zadaniem specjalnie trudnym, bo środek pola w naszej reprezentacji przypominał lej po bombie, a duet Pazdan – Bednarek, ze szczególnym uwzględnieniem tego pierwszego, walił babola za babolem, pozwalając przeciwnikom na coraz więcej w okolicach naszego pola karnego. Skończyło się to tak, jak się skończyć musiało – bramką dla Słowenii. Choć akurat nie z kontry, a po stałym fragmencie gry. Jeżeli ktoś miał nadzieje, że to trafienie wstrząśnie biało-czerwonymi i wzbudzi w nich nowe, ofensywne siły, to srogo się przeliczył. Lewandowski i spółka nie mieli żadnych pokładów energii zachomikowanych na czarną godzinę. Nic w nich nie drgnęło, nic się nie przebudziło.
Nie można Polakom w żadnym wypadku odmówić zaangażowania, waleczności. To nie jest tak, że oni pozwolili wyjść przeciwnikom na prowadzenie, bo zlekceważyli Słoweńców i w ogóle przeszli sobie obok meczu. Nie. Podopieczni Jerzego Brzęczka zagrali na swoim poziomie. Do którego przyzwyczajali nas z Łotwą, z Macedonią czy w Lidze Narodów, a o od którego miły wyjątek zafundowali nam w starciu z Izraelem.
Parę razy się upiekło, udawało się punktować pomimo marnego stylu. Tym razem szczęścia zabrakło. Zabrakło fartownego rykoszetu, nie błysnął geniuszem Lewandowski. Stąd zasłużone lanie.
Po przerwie rywale trzymali się swojej prostej taktyki, to znaczy z chęcią oddawali Polakom kontrolę nad piłką, z góry wiedząc, że nic im po naszych atakach pozycyjnych nie grozi. I dalej śmigali ze swoimi szybkimi kontrami. W 65 minucie genialne podanie na wolne pole od Ilicicia zamienił na gola Sporar. I niby do końca meczu pozostawało jeszcze sporo czasu, ale wydawało się naprawdę oczywiste, że Polacy są już po prostu ugotowani. Że coś tam będą szarpać, czegoś próbować, pchać się pod bramkę Oblaka z całych sił. Ale koniec końców guzik z tego wyniknie, bo wszystkie te ataki były straszliwie sygnalizowane i pozbawione elementu zaskoczenia.
Niestety, nie zawsze jest niedziela. I nie zawsze można, nawet z dużo niżej notowanym przeciwnikiem, zagrać padakę, ale koniec końców wyjść z tego cało.
Może i dobrze się stało, że wszystkie niedostatki reprezentacji Jerzego Brzęczka zostały obnażone już teraz, gdy porażka nie tylko nie przekreśla naszych szans na udział w mistrzostwach Europy 2020, ale nawet nie strąca Polaków z pierwszego miejsca w grupie eliminacyjnej. Oby tylko efektem tej wpadki była poważna refleksja w sztabie szkoleniowym. Bo w ten sposób może i się uda doczłapać na Euro, ale podczas samego turnieju znów przyjdzie nam odegrać rolę statystów, a mamy przecież chrapkę co najmniej na Oscara za rolę drugoplanową.
fot. FotoPyk