Jak Gareth Bale ocenił fetę kibiców Lechii Gdańsk po zwycięskich Derbach Trójmiasta? Dlaczego atmosfera w szatni bywa czasami kluczowa do osiągnięcia dobrych wyników? Czy asystent trenera powinien być kumplem zawodników? Kiedy Lechia zacznie grać bardziej widowiskowy futbol? Jakie były kulisy kłótni ze Sławomirem Peszką, która zakończyła się zesłaniem “Peszkina” do rezerw, a potem do Wisły Kraków? Jak w Gdańsku potraktowano syna marnotrawnego, który – będąc wychowankiem Lechii – zdecydował się występować w Arce Gdynia? Na te i wiele innych pytań w szerokiej rozmowie odpowiedział Maciej Kalkowski.
Dziś – asystent trenera Piotra Stokowca w Lechii Gdańsk, a przed laty zawodnik tego klubu, a także – między innymi – wspomnianej Arki oraz GKS-u Bełchatów. Powspominaliśmy z Maciejem całą jego karierę, obfitującą w ostre zakręty i zdumiewające zwroty akcji, a także porozmawialiśmy o bieżącej sytuacji biało-zielonych.
Jak pan ocenia początek sezonu w wykonaniu Lechii? To jest dobry start, słaby start?
Przede wszystkim – nowy start. Lechia od 1983 roku nie grała w europejskich pucharach. Oprócz trenera Stokowca i jego sztabu, reszta pracowników klubu nie miała żadnego doświadczenia w tym temacie. To była dla nas zupełna nowość. Nie ukrywam, że cały początek sezonu podporządkowaliśmy właśnie pod te puchary. No i potknęliśmy się na pierwszej przeszkodzie, chociaż uważam, że wstydu polskiej piłce nie przynieśliśmy. Ale na pewno nie jesteśmy z siebie zadowoleni. Zdajemy sobie sprawę, że Broendby było do przejścia. Cóż – zebraliśmy pewne doświadczenia, ja sam się wiele nauczyłem na bazie tej przygody. Marzy mi się, żeby niedługo trafiła się okazja na drugie podejście. W piłkę się gra na punkty, na bramki. Na razie punktów w lidze zdobywamy mało, ale wierzę głęboko, że znowu będziemy walczyć o czołowe lokaty. W Gdańsku inaczej nie można.
Czego się pan nauczył?
Dla mnie – jako młodego trenera – nowością była zupełnie inna formuła przygotowań. Na pewno nie były tak ciężkie jak w zeszłym roku, choć również były mocne. Sądzę, że niedługo ich efekty zobaczymy w lidze. To było zdecydowanie coś nowego, co wyciągnę sobie z tego sezonu na przyszłość. Ja w ogóle regularnie spisuję różne swoje przemyślenia, notatki. Do dzisiaj mam jeszcze w domowym archiwum zeszyty z rozpisanymi ćwiczeniami, jakie trener Bobo Kaczmarek robił na treningach w Lechii. Poza tym – dzisiaj już wiem, że Europa nie wybacza. Jest takie powiedzonko trenerskie, że to co się w I lidze uda dwa razy, w Ekstraklasie uda się już tylko raz. Jeżeli dwukrotnie popełnisz błąd, nie ujdzie ci to na sucho. Tracisz gola. W europejskich pucharach w ogóle nie ma zmiłuj. Przeciwnik wykorzysta twój słabszy moment.
Myślę, że możemy sobie pluć w brodę ze względu na zbyt niskie zwycięstwo w pierwszym meczu z Broendby. Po prostu – zabrakło nam skuteczności. Zresztą, nawet w Kopenhadze mieliśmy swoją sytuację, bodajże na 1:1. To są takie niuanse, które na koniec odróżniły nas od tego europejskiego poziomu.
Ten dwumecz przebiegał zgodnie z waszymi oczekiwaniami, tak to mniej więcej miało wyglądać?
My za bardzo nie wiedzieliśmy, czego się mamy spodziewać. Sparingi niby dawały jakieś wskazówki, ale tak naprawdę trudno na ich podstawie coś definitywnie wnioskować. Zagraliśmy na Traugutta bardzo wyrównany mecz z Olympiakosem Pireus, który zagra w Lidze Mistrzów. Jak widać – mecz meczowi nie jest równy. Jeżeli chodzi o rywala – rozpracowaliśmy go doskonale. Dokładnie wiedzieliśmy, co chcemy przeciwko Duńczykom zagrać. Szczerze mówiąc, to nie spodziewaliśmy się jednak, że zdominujemy ich aż tak bardzo jak w pierwszym spotkaniu. To pokazało nam, że – pomimo końcowego rezultatu – nasz zespół ma wielkie możliwości. Drużyna musi po prostu słuchać i wtedy perspektywy są przed nią szerokie.
Nie zawsze słucha?
Postawa zespołu w dniu meczu to efekt ciężkiej pracy całego sztabu ludzi przez cały tydzień. Z Broendby założenia były realizowane, ale mogę podać przykład meczu z Rakowem Częstochowa. Wiedzieliśmy, jak trzeba to spotkanie rozegrać, ale zespół kompletnie tego nie zrealizował. Muszę przyznać, że pretensje do zawodników były po tamtym spotkaniu duże.
Wasze kłopoty ze skutecznością to nie tylko kwestia meczu z Broendby.
To prawda. Zdobywamy za mało bramek, nie ma co się w tej kwestii oszukiwać. Pracujemy nad tym na każdym treningu.
LECHIA WYGRA W GLIWICACH? ETOTO WYCENIA TEN SCENARIUSZ PO KURSIE 3,30
Lechii w zeszłym sezonie zarzucało się wręcz, że wyniki są zadowalające, ale styl – delikatnie rzecz ujmując – nie porywa. Czasem ciężko się was oglądało w akcji.
Wie pan co – pamiętajmy, gdzie Lechia była wcześniej. Kiedy przegraliśmy u siebie mecz z Niecieczą na wiosnę 2018 roku, to nikt w ogóle nie stawiał, że my się zdołamy utrzymać w Ekstraklasie. Jechaliśmy na bardzo ciężki mecz do Gliwic i 80% ekspertów mówiło, że spadniemy z ligi. Rok później – mamy Puchar Polski, gramy w europejskich pucharach. Nie każda drużyna może grać piękną piłkę i wzorować się na Barcelonie. Trzeba taktykę dostosowywać do zawodników, jakich się ma w składzie. Trener Stokowiec wymyślił skuteczny sposób gry. On się sprawdził i przyniósł nam sukces. Dlaczego mielibyśmy z tego rezygnować? Od czegoś musieliśmy zacząć. To nie jest tak, że my byliśmy i jesteśmy zadowoleni ze wszystkich meczów. Mamy świadomość, że niektóre spotkania po prostu męczymy. Ale dopóki przynosi to efekt – trudno z tym dyskutować. Z Lechią każdemu gra się niezwykle ciężko. Aczkolwiek, tak jak pan sugeruje – naszym celem jest, żeby dołożyć do tej gry coś nowego, prezentować się z troszkę innej strony. I może właśnie dlatego na początku sezonu przechodzimy przez taki okres zawahania formy.
Wspomniał pan mroczny sezon 2017/18. Drużyną dowodził wówczas owiany złą sławą Adam Owen. Jak się z nim współpracowało?
Adam Owen przejął zespół w bardzo trudnym okresie. Możecie się z niego śmiać, ale ja jego postać odbieram inaczej, niż to zostało powszechnie przedstawione. Cenię go jako człowieka i rzetelnego szkoleniowca, zawsze przygotowanego do pracy od strony merytorycznej. To dużej klasy fachowiec w swojej specjalizacji. Dostał szansę, by zostać pierwszym trenerem – nie wiem, czy był do końca na to wyzwanie przygotowany, ale podjął rękawicę. Ja i Piotr Wiśniewski byliśmy w sztabie po to, żeby mu pomóc, ale to pierwszy trener nakreśla kierunek. My mamy tylko sprawić, żeby szkoleniowiec czuł się komfortowo podczas treningu. Zresztą – ja z Adamem mam świetny kontakt do dziś. On doskonale wie, jak dużo popełnił błędów. To była jego pierwsza praca w tej roli. Całkiem nowe środowisko, nowa liga. On się z tym wszystkim nie kryje. Zawalił i nie ma do nikogo z Gdańska żalu czy pretensji.
Przeżył w Polsce jedną naprawdę fajną chwilę. Trzy dni po pamiętnej klęsce 0:5 z Koroną graliśmy mecz derbowy z Arką Gdynia. Dużo przed tamtym spotkaniem rozmawialiśmy. Byliśmy w bardzo trudnym położeniu. Szukaliśmy rozwiązań. Ja, Piotrek Wiśniewski i Adam. Fajnie, że udało się wtedy chociaż trochę na Adama wpłynąć, zaufał nam. Pojechaliśmy na Arkę, wygraliśmy tam 1:0 i myślę, że tamtym chwil Adam do końca życia nie zapomni. Po powrocie hucznie przywitali nas kibice, był tą całą otoczką zachwycony. Nagrał fragment fety z fanami, wysłał przy nas do Garetha Bale’a. Bale się mocno zainteresował, zaraz mu odpisał: „Adam, co jest, zdobyliście Ligę Mistrzów?”.
Zdarzyło się w ogóle pracować panu w Lechii z trenerem, którego pan dobrze nie wspomina? Przewinęło się przez Gdańsk wiele mocnych osobowości.
Moja żona wymyśliła takie powiedzenie, nawiązujące do tej kwestii. Takie nazwiska: Bogusław Kaczmarek, Jurek Brzęczek, Michał Probierz, Piotr Nowak, Piotr Stokowiec. To są ludzie, którzy w polskim futbolu coś znaczą. I moja żona zawsze powtarza, że to oni mieli szczęście, mogąc w Lechii pracować ze mną, a nie ja miałem szczęście, że na nich trafiłem. Oczywiście to pół żartem, pół serio. Mówiąc poważnie – spotkałem w Gdańsku naprawdę świetnych gości. Mega-zawodowców.
Niektórzy trafiali do Lechii ze swoimi zaufanymi współpracownikami, swoim pomysłem na kształt sztabu. Pan jest człowiekiem Lechii, a trener w Gdańsku to zazwyczaj człowiek z zewnątrz. To nie jest w jakimś sensie kłopotliwe?
Ja już jestem do tego przyzwyczajony. Pierwsze pytanie podczas każdej rozmowy z nowym szkoleniowcem brzmi mniej więcej tak samo: „Słuchaj, słyszałem, że porządny z ciebie gość, i tak dalej, ale dajmy sobie trzy miesiące i wtedy ocenimy, co dalej. Dobra?”. Naprawdę, to są zawsze takie same rozmowy. Znam je już na pamięć. I rozumiem. Dla mnie najważniejszą cechą w życiu zawsze była i pozostaje lojalność. Nie boję się mówić pewnych rzeczy w oczy, ale za to nigdy nie mówię niczego za plecami. Dlatego dzisiaj do każdego z trenerów, z którymi kiedyś pracowałem, mogę dzisiaj w każdej chwili zadzwonić, a oni odbiorą telefon. Wydaje mi się, że wszyscy trenerzy wyszli z Lechii jako lepsi fachowcy. Mam przede wszystkim wielką satysfakcję obserwując rozwój trenera Brzęczka, który został selekcjonerem reprezentacji Polski. Kiedy odchodził z Gdańska, wręcz założyłem się z paroma osobami w klubie. Ja stawiałem, że Brzęczek jako trener osiągnie dużo. A niektórzy w Lechii twierdzili, że wręcz przeciwnie. Teraz widać, że się nie pomyliłem, a byłem wtedy w mniejszości.
Stracona szansa na mistrzostwo za kadencji trenera Nowaka. Trauma?
Odchorowałem to, bardzo długo nie mogłem sobie z tą porażką poradzić. Wiadomo jak to jest z większością trenerów czy zawodników Lechii – dziś przyjeżdżają, jutro wyjeżdżają. Ja jestem stąd. Myślę, że piłkarzy nie zaczepiają ludzie w osiedlowym sklepie i nie pytają, co się stało, jak można było do czegoś takiego dopuścić. A ja tego rodzaju pytania otrzymywałem na każdym kroku. Bo przecież znam się z tymi kibicami z mojego osiedla. Usiądziemy czasem gdzieś na schodach, wypijemy małe piwko. I jest zawsze tysiąc pytań: dlaczego tak, co można było zrobić inaczej? Dzisiaj już wiem, jakie wtedy błędy zrobiliśmy. Analizowaliśmy dokładnie z Piotrkiem Nowakiem, które mikrocykle treningowe zostały błędnie przeprowadzone. A tak? Pozostaje niedosyt. Na Legii w ostatniej kolejce nam nie szło, lecz wciąż pamiętam tę sytuację Marco Paixao, gdy zmarnował sytuację sam na sam z Malarzem. Ta akcja mogła zmienić bieg historii Lechii o dwa lata wcześniej.
Potem Marco został z klubu wyeliminowany. Niektórzy – patrząc na to z perspektywy czasu, widząc problemy Lechii ze znalezieniem skutecznej, regularnej dziewiątki – sugerują, że trzeba się było wtedy ograniczyć do mniej drastycznych kroków.
Lepsi trenerzy ode mnie zwykli powtarzać, że nikt nie może stać ponad klubem. Żaden zawodnik. Dlatego uważam do dziś, że w tamtej sytuacji nie można było podjąć innej decyzji i trener Stokowiec miał rację. Znaleźliśmy się w bardzo trudnej chwili, musieliśmy się trzymać razem. Groził nam spadek. Oczywiście nie podważam klasy piłkarskiej Marco. Cały czas obserwuję go w Turcji, gdzie tylko potwierdza, jak świetnym jest napastnikiem. Być może poczuł wręcz, że jest lepszym piłkarzem od całej reszty. Do tego trener nie może dopuścić.
Nie obawialiście się, że rezygnując z jednego bliźniaka, podetniecie też skrzydła drugiemu?
Marco i Flavio to rzeczywiście bardzo zżyci ze sobą ludzie. Jednak w ogóle nie okazują tego na treningach. To mądrzy, doświadczeni goście, którzy są profesjonalistami i walczą o swoje. Już wtedy mieliśmy też świadomość, że oni lepiej wyglądali na boisku w pojedynkę, a nie w duecie. Poświęcenie napastnika, który gwarantował kilkanaście goli w sezonie było ryzykowne, ale czasami po prostu trzeba ryzykować.
PIAST FAWORYTEM DOMOWEGO MECZU Z LECHIĄ. KURS W ETOTO NA JEGO ZWYCIĘSTWO WYNOSI 2,30. REMIS – 3,40
Jak się dzisiaj panu układają stosunki z innym zawodnikiem, który trafił na banicję, czyli Sławomirem Peszką? To właśnie po kłótni z panem Peszko został przez trenera Stokowca zesłany do rezerw.
Sławek – odkąd tutaj przyszedł – zawsze przypominał mi takiego gościa, jakim kiedyś byłem ja. Obaj nienawidzimy przegrywać. Ja mam to od dziecka. Jak grałem z rodzicami w karty i przegrałem, to rwałem te karty na strzępy i płakałem. Jeden świętej pamięci trener Józef Rogacki wiedział, ile razy musiał mnie wyrzucać z treningu, bo nie potrafiłem zaakceptować porażki i chciałem grać przez cztery godziny, aż wynik był w końcu po mojej myśli. Taki miałem charakter. Uważam, że takie podejście w sporcie się przydaje. Poza tym – kiedy zrobiłem błąd, potrafiłem się do niego przyznać i ponieść konsekwencje. Przyjść, przeprosić. Co nie oznacza, że następnego dnia nie popełniłem tego samego błędu drugi raz. Taki byłem. Nie znosiłem porażek na żadnym polu. Do dzisiaj tak mam. Moja rodzina to w domu odczuwa. Staram się tego nie okazywać na zewnątrz, ale po porażkach naprawdę jestem nie do zniesienia. Dlatego chwała mojej żonie i dzieciom, że wytrzymują to wszystko.
Myślę, że Sławek też nie potrafi przegrywać. Na feralnym treningu trochę się obaj zagalopowaliśmy. Ja byłem wtedy dopiero na początku kursu w Szkole Trenerów. Potem mieliśmy mnóstwo zajęć z rozwiązywania kryzysowych sytuacji. Gdybym miał tę wiedzę wcześniej, pewnie bym wszystko rozegrał inaczej. Wtedy – coś między nami wybuchło. Szybko to sobie ze Sławkiem wyjaśniliśmy, ale rzeczywiście – nasza scysja przekroczyła pewne granice. Choć, tak jak mówię, łatwo mi przyszło tę sytuację zrozumieć, bo sam również byłem piłkarzem krnąbrnym i wielu trenerów pod nosem przeklinałem.
Wracając do sedna – Sławek musiał odejść. I odszedł. Ten rok na przemyślenie wszystkiego świetnie mu zrobił. Może właśnie tego potrzebował? Jest dojrzałym piłkarzem – myślę, że wykorzystał ten czas, żeby parę spraw przeanalizować. Cała Polska patrzy na każdy jego ruch.
Do Lechii z Krakowa wrócił odmieniony Peszko?
Zauważyłem, że po powrocie do Lechii… to w ogóle nie był ten sam Sławek. Powiedziałem mu to. „To nie jesteś ty. Dlaczego jesteś taki ugrzeczniony?”. Dopiero od dwóch tygodni widzę w nim tę iskrę. Wrócił dawny Sławek, a nawet lepszy, bo mądrzejszy. Nie robi głupot na treningach. Ma błysk w oku, zaczął się znowu odzywać w szatni, zabierać głos. Z takim podejściem może jeszcze w Lechii bardzo dużo zdziałać, co zresztą ostatnio udowodnił na boisku.
Peszko w pewnym sensie podważył pana autorytet, pytając: “Gdzie ty grałeś?”.
Jeżeli chodzi o naszą kłótnię… jej geneza tak naprawdę nie jest dziś ważna. Czy ja coś tam źle policzyłem podczas zajęć? Bez znaczenia. Sławek chciał wygrać gierkę treningową, o to chodziło. Pytania: „Gdzie ty grałeś?” nawet nie usłyszałem. Mając wiedzę wyniesioną ze szkoły, potrafiłbym odpowiedzieć. Bo przecież grałem w najlepszym klubie na Wybrzeżu, w najlepszym klubie w Polsce. Dzisiaj tak bym na taką odzywkę odpowiedział, starał się wygasić sytuację. Wtedy? Doszło do ostrej wymiany zdań. Cieszę się tylko, że to nie był mecz na hali albo na orliku. Bylibyśmy znacznie bliżej siebie i mogłoby się wszystko skończyć znacznie poważniejszą awanturą.
PESZKO STRZELI GOLA W GLIWICACH? KURS 5,40 W ETOTO
Kurs UEFA Pro mocno pana rozwinął?
Kiedyś obiecałem żonie, że będę się dalej w kierunku trenerskim kształcił. Dawniej rola asystenta w pełni mnie zadowalała. Dzisiaj właściwie też tak jest. Bo to jest naprawdę bardzo przyjemna funkcja. No ale dostałem zaproszenie na egzamin, więc skorzystałem. Kiedy zobaczyłem, że jestem w gronie 120 osób – trochę się przeraziłem. Serio. Ale w grudniu przyszła wiadomość, że dostałem się do Szkoły Trenerów. I co teraz? Pojechać, nie pojechać? Trzeba za to zapłacić, a nie są to małe pieniądze. Trzeba poświęcić mnóstwo czasu i energii na naukę. Uznałem jednak, że jeżeli naprawdę chcę zostać w zawodzie trenera, to nie ma co się nawet zastanawiać. Jak ktoś chce być pilotem, to jedzie do szkoły w Dęblinie. Krótka piłka.
Pamiętam jak dziś mój pierwszy zjazd. 24 osoby na sali. Przede mną Vuković, obok mnie Piotr Tworek z Warty Poznań. Za mną Ivan Djurdjević. To było świetne przeżycie. Gdy posłuchałem na pierwszych zajęciach, jaką wiedzę mają chłopaki… Zastanowiłem się, co ja właściwie wśród nich robię. Jednak znowu dała o sobie znać ta moja zaciętość. Nie lubię przegrywać, więc szkołę też musiałem skończyć, nie było innej możliwości. Bardzo się przykładałem do zajęć.
Był pan prymusem?
Było mi bardzo ciężko – czasami bezpośrednio ze zjazdu jechałem na mecz, czasami tuż po meczu, nocą, jechałem na zjazd. Odpuszczania jednak nigdy nie było. Ludzie mogę o tej szkole różnie mówić. Nigdy wszyscy nie wyjdą z niej zadowoleni. Mnie ta szkoła dała bardzo dużo i cieszę się, że udało mu się ją ukończyć. Ale czy to był dla mnie krok w stronę samodzielnej pracy z seniorami? Na razie spełniam się jako asystent. Jednak papier mam, licencja UEFA Pro jest. Dostałem nawet propozycję z ciekawego klubu, nad którą się długo zastanawiałem. Prezes namawiał mnie przez dwa dni, nie chciał odpuścić. Interesujący, młody zespół. Ale z Lechią czekały mnie puchary. A to było moje wielkie marzenie – chciałem tego spróbować. Dlatego na razie odłożyłem w czasie samodzielną pracę. Albo nigdy do niej nie dojdzie? Zawsze podziwiałem pana Lucjana Brychczego z Legii Warszawa. Może Kalkowski będzie takim gdańskim Brychczym?
Jest pan typem asystenta-kumpla zawodników?
Myślę, że asystent właśnie taki powinien być. To niedobrze, gdy jest policjantem. Trzeba być blisko piłkarzy. Z drugiej strony – nie można zaklinać rzeczywistości. Przecież nie powiem komuś, że grał dobrze, skoro widziałem – i on sam też ma tego świadomość – że zagrał źle. Sympatia nie ma tu nic do rzeczy. Należy mówić prawdę prosto w oczy. Świetne powiedzenie miał Piotrek Nowak. Gdy piłkarze szukają winnych, palec zawsze wędruje w inną stronę. Nigdy do siebie. Zawsze to powtarzam zawodnikom. I fajnie by było, gdyby piłkarze to rozumieli. Choć wiem, że to nie jest łatwe.
Pewnie musiał pan odbyć wiele trudnych rozmów, gdy w Lechii piętrzyły się zaległości płacowe?
No tak. Ja jako trener jechałem tak naprawdę na tym samym wózku. Choć mnie jest oczywiście dużo łatwiej – jestem tu u siebie. Oni są daleko od domów, płacą kredyty. Ich sytuacja jest trudniejsza, ale tak naprawdę mierzyliśmy się w tych nieprzyjemnych okresach z podobnymi problemami. Rozumiałem ich. Zdarzało mi się grać dla Lechii, gdy opóźnienia z wypłatami sięgały pół roku. A pieniądze były znacznie mniejsze niż teraz. Najłatwiej jest oczywiście wszystko olać. Nie trenować, nie grać. Tylko co z tymi ludźmi, którzy przychodzą na trybuny? Ja zawsze potrafiłem zacisnąć zęby. Wierząc w to, że prędzej czy później zaległości zostaną uregulowane. No i tak się faktycznie stało. Dopóki wygrywa się mecze – wiele problemów można zamieść pod dywan. Kiedy nie ma wyników, niezadowolenie zaczyna się kumulować.
Jak pan w ogóle trafił do Lechii?
Na pierwszym treningu byłem jako dziewięciolatek. Pamiętam, że na Traugutta przywiózł mnie mój wujek. Tam, gdzie dziś są tenisowe korty, kiedyś było asfaltowe boisko. Nas, chłopaków, na ten wstępny trening przyjechało kilkudziesięciu, około sześćdziesiątki. Trener Rogacki podzielił nas na grupki. Każdy miał pięć minut na pokazanie się w gierce pięciu na pięciu. I tyle. Po każdym meczu trener podchodził i palcem wyznaczał, kto może przyjść na kolejne zajęcia. To było największe szczęście – zostać wybranym. Musiałem pojechać na Przymorze, na Lęborską, gdzie wyrobiłem sobie kartę zdrowia. Za tydzień byłem już zawodnikiem Lechii i zagrałem dla niej pierwszy raz. Przegraliśmy z Polonią Gdańsk, wtedy Stoczniowcem. 0:7, oni byli o dwa lata starsi od nas. Mimo wyniku – niezapomniane przeżycie. Wiele się od tego czasu w Lechii zmieniło, różnie bywało. Ale ten klub mnie po prostu wychował. Jestem ze Starej Oliwy – trudna okolica, tam się różne rzeczy działy. Dzisiaj mam świadomość, że właśnie piłka pomogła mi wyjść na ludzi, z czego kiedyś sobie pewnie nie zdawałem sprawy. Wielu moich kolegów z dzieciństwa pokończyło… różnie, a ja jestem trenerem Lechii. Co oczywiście niczego nie zmienia – dalej pozostaję tym samym chłopakiem z Oliwy.
Koszulka Lechii, status zawodnika klubu – szpan na dzielnicy?
Pamiętam, że za Jacka Grembockiego do klubu przyszły koszulki Górnika Zabrze, na których były tylko naszyte emblematy Lechii Gdańsk. Ale – to na pewno – przynależność do takiego klubu wyróżniała. Szkoła to był tylko dodatek, wszystko w naszych życiach kręciło się wokół sportu. Ja przez cztery lata szkoły podstawowej nie przegrałem żadnego meczu jeden na jeden, jakie rozgrywaliśmy na przerwach piłką tenisową. Wiadomo – byłem tym Kalkowskim z Lechii.
Futbol zawsze był pomysłem na życie?
W życiu robiłem różne rzeczy. Miałem taki ciężki czas, kiedy ojciec od nas odszedł, zostałem tylko z mamą. Trzeba było zacząć jej pomagać. Wtedy pojawił się pomysł wyjazdu do Ameryki. Miałem już za sobą trochę występów w barwach Lechii, ale chciałem poszukać nowej drogi.
Co tu o tej Ameryce opowiedzieć? Marian Geszke, mój tata trenerski, powiedział mi kiedyś ważną rzecz: „Pamiętaj. Miną lata, a z tego wyjazdu zapamiętasz tylko te dobre rzeczy”. I faktycznie tak dzisiaj jest, zostały przede wszystkim pozytywne wspomnienia. Choć nie było różowo. Wstawało się o czwartej rano. Harowało się fizycznie po dwanaście godzin. A potem – koło dwudziestej – do parku i trening. Występy w jakichś polonijnych drużynach piłkarskich. Traktowałem to wszystko jako wymagającą, ale jednak krótkoterminową przygodę. Spędziłem w USA pół roku. Chciałem wracać. I wtedy na mojej drodze pojawił się Bogusław Kaczmarek. Spotkaliśmy się na jakiejś hali. Miałem 22 lata, siedem kilo nadwagi. Poprosiłem trenera – jako guru pomorskiej piłki nożnej – o jakiś plan treningów indywidualnych, które pozwoliłyby mi dojść do formy. A trener Kaczmarek, który znał mnie doskonale, bo wcześniej mnie prowadził w Lechii, powiedział, że aktualnie i tak nie ma roboty, więc będę po prostu trenował z nim. No i następnego dnia spotkaliśmy się w Jelitkowie, na plaży. Punkt 6:30. Biegałem tam przez cztery godziny. Potem trener wsiadł w samochód i pojechał do domu, a ja wtoczyłem się do tramwaju i w nim zasnąłem. Tak pracowaliśmy przez dwa tygodnie.
I trafił pan do Bełchatowa.
Tak, trener Kaczmarek dostał pracę w Bełchatowie i wziął mnie tam ze sobą. Wróciłem do poważnej piłki.
Ten amerykański epizod nie popsuł panu trochę kariery?
Szukałem swojej drogi w życiu. To nie jest wymysł, że w Lechii w tamtym czasie wychowanków traktowano… inaczej. Po jakimś czasie naprawdę człowiekowi nie wystarcza już tych parę stówek, które dostaje jako osiemnastolatek. Pojawiają się nowe potrzeby. Bardzo chciałem zostać świetnym piłkarzem i zarabiać na tym pieniądze. Ale nie miałem pewności, że mi się to uda. Zadecydował impuls. Pojawiła się propozycja od trenera Geszkego, a po dwóch tygodniach miałem już wizę i wyjeżdżałem. Jechałem w nieznane. Nie wiedziałem, co ja tam będę w ogóle robił. To miał być mój amerykański sen. Ostatecznie się nie ziścił, bo pięknie w tych Stanach nie miałem. Przeszedłem szkołę życia, wróciłem i spróbowałem jeszcze raz. Mocniej trenując, więcej pracując. Dlatego dzisiaj chętnie w stosunku do młodych zawodników używam jednego z wielu powiedzonek trenera Kaczmarka: „Ja już wracam stamtąd, gdzie ty dopiero idziesz”.
Jest pan ze swojej piłkarskiej kariery zadowolony?
Jak na chłopaka z podwórka, z Oliwy? Zrobiłem wręcz bardzo dużą karierę. 36 meczów w Ekstraklasie w tym – co najważniejsze – sześć w barwach Lechii. Przecież to jest coś niesamowitego. Wyjść na stadion Lechii, wieczorem, przy światłach? Niewyobrażalne. Kiedyś to były jakieś dwie piaskowe pustynie zamiast profesjonalnych obiektów, a tutaj podgrzewana płyta i jupitery. I ja tam zagrałem.
Nie jest pan zatem jednych z tych piłkarzy, którzy mówią o sobie, że mieli tylko “przygodę z piłką”?
Ale ja się nie mam czego wstydzić. Wszystko starałem się w swoim życiu robić na sto procent. Najwyraźniej na tyle mnie było stać.
W ETOTO bonus 200% od pierwszego depozytu, aż do 200 złotych. Jeśli wpłacisz 50 złotych, dostaniesz dodatkową stówkę i na grę będziesz miał 150 złociszy. Jeśli wpłacisz stówkę, otrzymasz 200 złotych i grać będziesz mógł za 300!
Pamięta pan debiut w seniorach Lechii?
Oczywiście. Rywalem Sokół Miliarder Pniewy, u nich w ataku Zenon Burzawa. To było za trenera Adama Musiała. Dzisiejsza I liga. Mam jeszcze jakieś wycinki z gazet o tamtym spotkaniu, mama zbierała różne takie historie. Kiedy sobie przypomnę, jak wtedy wyglądały wyjazdy na mecze i porównam to z dzisiejszą rzeczywistością… Teraz – dieta pudełkowa. Wtedy mama dawała dziesięć złotych kieszonkowego, kupowało się dwie bułki z serem, w trasie schabowy na obiad i po takich posiłkach się na drugi dzień grało. Nie mówię oczywiście, że wtedy było lepiej. Nic z tych rzeczy. Ale to tylko pokazuje, jak te czasy się zmieniły.
Wszyscy dzisiaj narzekamy, że nie ma dzieci na orlikach, że młodzi nie snują się po podwórkach jak dawniej. Ale czy my nie dążyliśmy do tego świata? Jeździliśmy na zachód i oczami wręcz chłonęliśmy tę rzeczywistość, pochłanialiśmy ją. Chcieliśmy być tego częścią, więc jesteśmy. I mamy inne problemy niż dawniej, z czym trzeba sobie radzić. Ja sam się na tym łapię, że nie mam za dużo czasu dla siebie i dla rodziny. Pracuję kilkanaście godzin dziennie, wracam do domu zmęczony. Czasem niestety pozwalam synowi dla świętego spokoju posiedzieć dłużej przy komputerze. Znak czasów. Mnie mój ojciec codziennie zabierał na asfaltowe boisko, gdzie graliśmy w piłkę. Teraz trzeba dużo mocniej pracować nad zorganizowaniem sobie dnia, żeby z dzieckiem spędzać czas aktywnie. Co nie zawsze się przecież udaje. Jesteśmy tylko ludźmi.
Kibicowsko też się pan w życie Lechii angażował?
Byłem kibicem, ale nie takim mocno zapalonym. Chociaż mam na swoim koncie wyjazd na mecz do Olsztyna. Przychodziłem po prostu na każde spotkanie Lechii, byłem całym sercem za klubem, ale nie mogę mówić, że stałem gdzieś w młynie i nakręcałem doping.
Pytam, bo po Lechii i Bełchatowie – a przed powrotem do Gdańska w 2004 roku – pograł pan też trochę za miedzą. W Arce Gdynia.
Każdy z nas w życiu popełnia błędy. To był mój największy błąd sportowy. Miałem taki moment w moim życiu… Byłem trzy lata w Bełchatowie, urodziło mi się dziecko. Nikogo tam nie mieliśmy, a ja przestałem grać. Prezes Drobniewski, super gość, zawsze mi mówił: “Spokojnie, zaraz będziesz grał”. Jednak chciałem coś zmienić. Wyrwać się stamtąd, wrócić na Wybrzeże. Podjąłem decyzję o przejściu do Arki, może pochopnie. To był niełatwy czas. Dzisiaj tego po prostu żałuję. Jest to dla mnie bolesne. Byłem w Arce, grałem w Arce. Nigdy niczego nie śpiewałem, nigdy nie całowałem tam herbu. Po prostu, występowałem tam. Zrobiłem zresztą z Arką awans, oceniono mnie dobrze. Nie wiem. Może Kalkowski musiał być w tej Arce, żeby ona weszła do Ekstraklasy i przegrała potem z Lechią dziesięć razy z rzędu? Może to tak działa? Oczywiście odwracam kota ogonem.
W Lechii powitano pana potem z otwartymi ramionami?
Powrót do Lechii był dla mnie trudny. Chciałem klubowi pomóc w odbudowie, a zostałem potraktowany jak ktoś najgorszy. Wiedziałem, że popełniłem błąd, więc chciałem odpokutować na boisku. Czy mi się udało? Nie mnie to oceniać. Byli ludzie, którzy przez dwa lata ze mną nie rozmawiali. Odwracali wzrok, nie chcieli być moimi kolegami. Dzisiaj się już ze mną normalnie witają. To jest dla mnie sygnał, że naprawiłem swoje błędy. Wróciłem do Lechii czwartoligowej, zrobiliśmy kilka awansów, zostałem kapitanem zespołu i byłem nim aż do I ligi. Dawałem z siebie wszystko. Ale cały czas gdzieś ta Arka we mnie siedzi. Błąd młodości. Myślę, że w Lechii wciąż jest kilka osób, które pamiętają, w jaki sposób byłem traktowany po powrocie. Ale ja nie jestem beksą. Nie płakałem, tylko pracowałem. Uważam, że zrobiłem dla Lechii wszystko, co potrafiłem. Przyłożyłem cegiełkę do powrotu klubu na najwyższy poziom.
Jak pan wspomina ten rajd Lechii przez niższe klasy rozgrywkowe?
Wtedy zrozumiałem, że najważniejsza jest jedność w szatni. Byliśmy w dużej mierze chłopakami z regionu. Uwielbialiśmy ze sobą przebywać, ze sobą grać. Kiedy po meczu szliśmy na piwko albo soczek, to całymi rodzinami. Trzymaliśmy się razem. Dlatego za trenera Kubickiego zrobiliśmy awans, choć mieliśmy dopiero dziesiąty budżet w lidze, a płacili nam i tak co trzy miesiące. Nie przeszkadzało nam to. Trener Kubicki wyczuł to wszystko doskonale. On był naszym szefem tylko na treningach. Poza nimi – pozwalał, żebyśmy sami rozstrzygali między sobą pewne kwestie. Ten układ świetnie się sprawdził.
Spotykałem się z opiniami, że “atmosfera w szatni” to pewien mit. Pan wierzy, że ma ona kluczowe znaczenie?
Myślę, że tak. Dobry piłkarz wszędzie sobie poradzi, jasne. Ale to nie do końca w ten sposób działa. Kiedy w szatni będzie trzech świetnych zawodników, lecz trafią do grupy, w której panuje ogólne niezadowolenie, to co oni w trójkę zrobią, ile punktów załatwią? Nie wszyscy w szatni muszą się oczywiście kochać. Najważniejsze, żeby się wzajemnie szanować i po przyjściu do pracy dobrze się ze sobą czuć. Szatnia Lechii z poprzedniego sezonu przypomniała mi tę z moich czasów, gdy robiliśmy awans za awansem. Powiedziałem to w sztabie. Dawno tak zgranej grupy w Gdańsku nie było. Dlatego długo wierzyłem, że uda nam się zakończyć sezon sukcesem.
Wierzył pan w mistrzostwo?
Do samego końca. Choć zdawałem sobie sprawę, że nie będzie o to łatwo. Wszyscy wiemy, że zabrakło nam po prostu ludzi. Ja nie mówię, że młodzi chłopcy w naszej kadrze są słabi. To niezwykle utalentowani zawodnicy. Jednak są w sezonie takie momenty, gdy ta stawka naprawdę jest wysoka. Presja jest olbrzymia. Trzeba czasu, żeby się nauczyć z nią grać. Pamiętam ten nasz decydujący mecz z Legią. Oni wpuszczają z ławki Medeirosa, a my Mateusza Żukowskiego. Musieliśmy się „Żukiem” ratować, który miał pociągnąć drużynę. Takim chłopcom nie zawsze się wszystko na boisku udaje.
Tak naprawdę wciąż nie możemy tego przegranego mistrzostwa przeboleć. Myślę, że byliśmy w zeszłym sezonie – patrząc na całość rozgrywek – bliżej poziomu mistrzowskiego niż za trenera Nowaka, choć wtedy walka toczyła się do ostatniej kolejki.
Wtedy podział punktów spłaszczył tabelę. Wspomniany mecz z Legią też rozpamiętujecie?
W kontekście pomyłki sędziego? Każdy popełnia błędy. Byliśmy wściekli po meczu, ale nie żyjemy historią. Pan Stefański nie zabrał nam mistrzostwa. Sami sobie je zabraliśmy, słabo grając w drugiej połowie tamtego starcia. W szatni była inna rozmowa. Nakręciliśmy się w przerwie, chcieliśmy dobić Legię. Zakładaliśmy, że oni nas zaatakują, a my wykończymy ich z kontry. Nie udało się tego zrealizować, więc pretensje może mieć tylko do siebie.
Udało się osłodzić porażkę w lidze poprzez triumf w Pucharze Polski.
Cudowne przeżycia. W ogóle fajnie było pojechać na Stadion Narodowy. Zawsze jest coś do zrobienia w klubie, ja nie miałem jeszcze okazji tego obiektu odwiedzić jako kibic, więc pierwszy raz zawitałem tam jako trener! Coś niesamowitego. Kiedy sobie dzisiaj pomyślę, że byłem w sztabie szkoleniowym Lechii, która po raz pierwszy od 1983 roku zdobyła Puchar Polski… Ilu gdańszczan może się pochwalić takim osiągnięciem? Kilka osób, a ja jestem jedną z nich. Jestem z tego dumny i się tym szczycę.
Teraz może być trudno o powtórkę. Mówi się, że Lechia może się lada moment osłabić.
A może ktoś ciekawy też do nas dołączy, tak last minute? (śmiech)
Ja chcę grać z Lechią o mistrzostwo. Mamy Puchar, trzeba dołożyć kolejne trofeum. Zrobię wszystko, żebyśmy to mistrzostwo zdobyli. Trzeba po prostu ciężko pracować, mocno trenować. Na resztę tak naprawdę nie mamy wpływu. Kartki, kontuzje, wypadki losowe – tego nie przewidzimy. Zawsze jak przychodzi do Lechii piłkarz zagraniczny, staram się z nim omówić jego poprzednie doświadczenia treningowe. No i znalazłem taki stereotyp, prosta rzecz. Trener – powiedzmy – w Niemczech, ma dwóch prawych obrońców. Równorzędnych. Pyta ich, czy wykonają jego zalecenia. Pierwszy się zgadza, ale dopowiada: „Tu bym jeszcze ściął do środka, tu bym dorzucił”. Drugi realizuje wszystkie założenia bez szemrania. I w Niemczech ten drugi piłkarz będzie grał, a pierwszy usiądzie na ławce. Nie ma dyskutowania z poleceniami trenera. Uwielbiam piłkarzy kreatywnych, ale kreatywność wcale nie oznacza samowoli na boisku. Ona musi wynikać z ciężkiej pracy. Swoje trzeba zawsze wybiegać. Trener Stokowiec tak do tego podchodzi.
U Stokowca rzeczywiście trzeba tak ciężko trenować? Reputacja despoty nie jest przesadzona?
Myślę, że jest kilka cięższych zawodów niż piłkarz. Futbol to naprawdę bardzo fajna profesja, po prostu trzeba się jej maksymalnie poświęcić. Mówiło się, że trener Nowak wniósł do Gdańska amerykański luz. Ale u Nowaka też się ciężko harowało. I u Probierza, i u Brzęczka. A że trener Stokowiec ma swoje żelazne zasady? Właśnie tak to ma wyglądać. On bierze za coś odpowiedzialność i realizuje swoją wizję. Taki ma styl pracy. Jak się to komuś nie podoba, to ma wiele wyśmienitych klubów w Polsce do dyspozycji. Na dobrego zawodnika na pewno znajdą się chętni.
Pana koledzy z kursu – Djurdjević, Vuković – poszli już na swoje. Panu nie marzy się przejęcie Lechii po Stokowcu?
Nigdy nie mów nigdy. To jest ciężkie pytanie. Życzę trenerowi Stokowcowi, żeby osiągnął z Lechią jeszcze większe sukcesy. A w przyszłości? Cóż, trener nie ukrywa przecież, że jego marzeniem jest objąć reprezentację Polski. I może tam trafić poprzez dobrą pracę w Gdańsku, a my w sztabie chcemy mu w tym pomóc. Jeżeli tak się stanie, to wszyscy w Lechii będą szczęśliwi. A ja na razie tak daleko myślami nie wybiegam. Natomiast mogę powiedzieć, że w czwartek bardzo mocno kibicowałem Legii, ale nie dlatego że to Legia. Tylko dlatego, żeby awansowała do fazy grupowej Ligi Europy. Bo to polski klub, przede wszystkim. Poza tym – właśnie dlatego, że jest tam trener Vuković, na którym wszyscy wieszają psy i najchętniej by go zwolnili. Pogonili. A ja uważam, że to świetny trener. Poznałem go bardzo dobrze – ma swój plan, swój pomysł. Dajcie mu popracować.
Na hali pan jeszcze grywa?
Już nie, już nie. Choć bardzo mnie ciągnie, ale kontuzje nie dają już takiej swobody jak dawniej. Grę na hali wspominam jako świetny przerywnik w moim życiu. Wymyśliliśmy halówkę w Chojnicach, awansowaliśmy do I ligi, zrobiliśmy w niej trzecie miejsce, a ja przecież nigdy na hali profesjonalnie nie trenowałem. Byłem kompletnym naturszczykiem. Nawet regularnie występując w lidze halowej, jeździłem tylko na mecze. Świetna przygoda.
Zdaje się, że przygoda z sukcesami.
Można się chwalić?
Można.
Grałem osiem meczów w reprezentacji Polski, strzeliłem sześć bramek! Jedną nawet przeciwko Włochom. Boże, jakie to były piękne czasy. Ależ ja byłem wtedy młody!
rozmawiał Michał Kołkowski
fot. 400mm.pl