Kiedy pan Waldemar Michalski pojawia się na stadionie Arki Gdynia, szacunek okazują mu wszyscy bez wyjątku. Od ochroniarzy poczynając, przez klubowych pracowników i działaczy, na samych piłkarzach kończąc. On sam w gdyńskim klubie zna zresztą dokładnie każdego. Ze wszystkimi jest zaprzyjaźniony, dla wszystkich ma zarezerwowany uśmiech i krótką pogawędkę. Regularnie obecny jest na meczach pierwszej i drugiej drużyny Arki, obserwuje również treningi zespołu. I to wszystko w wieku 82 lat! Trudno w Gdyni znaleźć człowieka mocniej zaangażowanego emocjonalnie w sprawy związane z żółto-niebieskimi.
Michalski z gdyńską Arką związany jest właściwie od zawsze. Barwy klubu reprezentował od 1952 do 1967 roku, notując przeszło sto meczów, licząc tylko poziom drugoligowy. Ale jego zaangażowanie w życie zespołu nie wygasło wraz z zakończeniem kariery sportowej. Trwa w najlepsze do dzisiaj. Jak nietrudno się zatem domyślić – przez niespełna siedemdziesiąt lat związku z Arką nazbierało się w pamięci pana Waldemara – zwanego często „Kolunia”, ze względu na specyficzny sposób, w jaki zwraca się do swoich rozmówców – mnóstwo kapitalnych, piłkarskich (albo i mniej piłkarskich) anegdot.
Jak to się stało, że pan w ogóle został piłkarzem?
Do Gdyni przyjechałem z rodzicami, to było jakieś dwa lata po wojnie. Do Arki trafiłem na początku lat pięćdziesiątych. Jak będziesz szedł na stary stadion Arki, to jest tam taka tablica pamiątkowa. Jest tam również moje zdjęcie, można sobie zobaczyć. Cholera, szkoda że ja tego zdjęcia nie wziąłem ze sobą… Już ci opowiadam, jaka była sytuacja.
Był kiedyś w Gdyni taki zakład, WPKGG [Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne Gdańsk – Gdynia]. Autobusy, trajkti i tak dalej. Przy tym WPKGG działało technikum i ja tam chodziłem, do tej szkoły. I była taka sytuacja, że po założeniu klubu, czyli dzisiejszej Arki, Józef Barbachen i Staszek Malon z innymi trenerami chodzili w Gdyni po wszystkich szkołach. Wiesz, po uczelniach też. Szukali młodych chłopaków, wysportowanych, którzy się do czegoś nadawali. Pochodzili do faceta, który uczył wuefu, a on im sprzedawał, kim warto się zainteresować. No i ja się tak dostałem na nabór do klubu. Ile ja wtedy mogłem mieć lat? Piętnaście, szesnaście góra. W ramach tego naboru działacze klubu zorganizowali specjalny mecz. Młodzi zawodnicy kontra doświadczeni. I nam się tak udało, że myśmy z tymi starymi wygrali. A tam nawet May grał, Herman May. Wielkie gwiazdy! Moim pierwszym trenerem został właśnie Ziutek Barbachen.
Na którym poziomie rozgrywkowym pan debiutował?
To była ówczesna III liga. Pałętaliśmy się po tych wszystkich Chojniczankach. Lechia grała wtedy w I lidze, potem spadła. A my akurat weszliśmy do II ligi i tam żeśmy się spotkali. Wtedy zaczęły się te najpiękniejsze boje między Lechią a Arką. Taka największa postać tutaj to był wtedy Roman Korynt. Ale jak weźmiesz książkę z wynikami, to teraz w derbach jest wszystko do tyłu. A za moich czasów mieliśmy takie szczęście, że zawsze te mecze z Lechią albo wygrywaliśmy, albo przynajmniej nie daliśmy sobie strzelić bramki.
Mecze derbowe poruszały wtedy Trójmiasto?
Zainteresowanie był wielkie, ale nie na takiej zasadzie jak dzisiaj. Myśmy tych chłopaków z Lechii znali. Dzisiaj na tych meczach to tylko wejdziesz na stadion i już słyszysz te brzydkie słowa. Wtedy czegoś takiego nie było. Moja żona na trybunach siedziała razem z żoną Romana Korynta. To była taka przyjaźń między nami, nawet jeżeli na boisku ostro rywalizowaliśmy. A teraz to się wszystko popieprzyło. Kiedyś nie było tej niechęci, nienawiści na trybunach. Na mecze jeździły tysiące kibiców. Nikt na siebie krzywo nie spojrzał.
W Lechii pierwszoplanową gwiazdą był Korynt, a kto był w tamtych latach najlepszym zawodnikiem Arki?
Najlepszym zawodnikiem Arki w tamtych latach był na pewno Zbyszek Kwiatkowski, który grał na stoperze. Jak mnie ktoś dzisiaj o to pyta, to zawsze tak odpowiadam, nie ma dwóch zdań. Najlepszy w historii klubu Kupcewicz, potem Tomek Korynt, a trzeci „Kwiatek”. Jego chcieli do Legii, potem poszedł zresztą do Zawiszki. Tam był w Zawiszy taki Chuszcza, dowódca wojskowy. Była taka zasada, ze wszyscy zawodnicy stąd, z Gdyni, szli na służbę wojskową do Zawiszki. Klub natychmiast wszedł wtedy do I ligi. Ten Chuszcza do naszego „Kwiatka” mówi tak: „Panie Kwiatkowski. Jak pan zostanie w Bydgoszczy, to ja panu pół miasta dam”. Zaoferowali mu wielkie pieniądze i mieszkanie w takiej dzielnicy, że to się nam w głowie nie mieściło. Ale on był związany z Arką, chciał wrócić do Gdyni. Gdyby został w Bydgoszczy, miałby wszystko. Potem pewnie wzięłaby go Legia.
Ale nie tylko „Kwiatek” był świetny. Jednym z najlepszych naszych zawodników w historii był Zbyszek Bieliński. Pamiętam, że do klubu przyprowadził go taki komandor, który nazywał się Mucha. Przyszedł do „Kwiatka” i do mnie, bo byliśmy najstarsi. I ten komandor powiedział, że ma takie życzenie, żebyśmy tego Zbyszka wciągnęli do zespołu i nauczyli go tej ligowej piłki. Zajęliśmy się tym chłopakiem, potem Mucha był nam za to bardzo wdzięczny. Początki były trudne. Pamiętam, że Zbyszek debiutował na wyjeździe w meczu z Unią Racibórz. No i podczas meczu była taka sytuacja, że przy jakimś rzucie wolnym ustawialiśmy mur. A trybuny do nas „Raus! Raus! Raus!”. Temu Zbyszkowi się to nie spodobało. Nawet do sędziego poleciał i przerażony pyta: „Panie sędzio, gdzie my jesteśmy, w jakim kraju?”. Nie rozumiał, dlaczego tam wszyscy mówią po niemiecku. A to był po prostu taki okres. Sędzia mu odpowiedział: „Młody chłopak z ciebie. Musisz się przyzwyczaić, że będziecie jeździć po takich regionach, gdzie ludzie nie mówią po polsku”.
Na mecze wyjazdowe jeździliśmy takimi czerwonymi autobusami WPKGG. Jak zajechaliśmy na Śląsk, to więcej ludzi było przy tym autobusie niż potem na stadionie. Zwłaszcza jak się grało w jakimś małym miasteczku. Latem to było fajnie, ale zimą? Każdy brał po trzy koce, bo ten autobus był przecież nieogrzewany. Zbyszek się mnie pyta przed tym wyjazdem do Raciborza: „Co ja mam spakować na taki mecz”? Ja mu mówię: „Weź przede wszystkim jakąś pierzynę, żebyś miał się czym przykryć”.
Zarabialiście na piłce?
My graliśmy za pierwsze i za drugie danie w zakładowej stołówce. Arka to było w tamtym czasie małe przedsiębiorstwo. Proste prace przeładunkowe. Nasz kierownik – nazywał się Groch – każdego z nas wsadził na jakieś stanowisko, ale nie fikcyjne. To był wariat na punkcie piłki nożnej. Kibic, rozumiesz? Bardzo nam pomagał, żeby ta nasza drużyna działała, ale nic za darmo. Normalnie, od rana do południa pracowaliśmy przy przeładunkach, a dopiero potem mieliśmy treningi! Chcieliśmy zresztą pracować, wyrobić sobie odpowiednie papiery.
Parę lat później chłopakom było łatwiej, bo oni już byli pozatrudniani na fikcyjnych etatach. Arka dotarła do wszystkich lokalnych przedsiębiorstw i pozałatwiała piłkarzom, żeby mogli przychodzić do pracy tylko po wypłatę. A my normalnie pracowaliśmy. Zarabialiśmy tak jak wszyscy inni. Mieliśmy tyle, żeby opłacić mieszkanie. Wszyscy mówią, że myśmy się za wcześnie urodzili.
Nigdy nie udało się jednak panu awansować z Arką do I ligi, wskoczyć na ten najwyższy poziom.
Przegraliśmy kiedyś mecz z Górnikiem Wałbrzych. Tam grał taki Kempny. Heniek Kempny. Strasznie nas przeczołgał. To było spotkanie o być albo nie być – albo oni wejdą do ligi, albo my. No i pokonali nas 2:0 w Gdyni. Wtedy część zawodników dała sobie spokój, odłożyła buty i poszła pływać na Batorego.
Transatlantyk M/S Batory.
Piłkarze zostali marynarzami?
Chodziło o to, że ten statek zawijał do różnych portów, przede wszystkim do Montrealu. I tam też pływał taki ruski statek, Puszkin się chyba nazywał. Prawie tak samo duży jak Batory. No i ci marynarze grali ze sobą wieczorami mecze piłkarskie w ramach takiej Ligi Atlantyckiej, tak to się jakoś nazywało. W końcu Związek Marynarzy i Portowców się zdenerwował, bo ci działacze nie mogli znieść, że ciągle z tymi Ruskimi przegrywają, a te wyniki było drukowane i wszędzie rozsyłane. Mówią: „Teraz my wam pokażemy!”. I ściągnęli na Batorego całą naszą szóstkę, która skończyła grę w Arce. Od tego czasu żeśmy wszystkie te mecze w portach wygrywali. Te nasze wyniki drukowano w takiej gazetce, co bardzo cieszyło ludzi z Zarządu.
Na Batorym zaczęliśmy pierwszy raz w życiu zarabiać poważne pieniądze. Tam się woziło ortaliony, laminaty. Kupowałeś w Montrealu u Żydów trzydzieści metrów takiego laminatu, przywoziłeś do kraju i z tego to była dopiero kasa! Naszym pierwszym portem zwykle była Kopenhaga. Tam była taka fajna szkółka piłkarska – oni tylko czekali, aż Batory przypłynie. Myśmy rozładowywali co trzeba i z młodzieżą grali w piłkę. Kolejny port to była Anglia, Tilbury. A potem już prosto do Montrealu, gdzie zawsze czekała na nas Polonia z Kanady. Oni nas wszystkich znali, a my ich. Graliśmy nocami, przy świetle elektrycznym. Pięknie tam było.
Ja pracowałem w maszynie, a to ciężka robota. Były dwa silniki do opanowania, jeden się ciągle psuł. Cały czas trzeba było coś naprawiać. Dlatego czasem dostawaliśmy góra trzy, cztery godziny wolnego, żeby sobie pograć. Po Batorym pływałem też na innych statkach, właściwie po całym świecie.
Czyli – nawet po zakończeniu kariery w Arce, został pan przy futbolu.
Myśmy bardzo się z tą Arką związali. Dbaliśmy o to, żeby rozwijała się w klubie młodzież. Był taki zawodnik, Jasiu Erlich. Taki złoty chłopak, który wnosił coś do zespołu. Wielki talent. I ten Jasiu był piłkarzem Arki, ale wtedy działał taki przepis, że jak jesteś młodym zawodnikiem, to możesz odejść do innego klubu. No i ten Erlich postanowił odejść. To się w Arce strasznie nie spodobało. Pamiętam, że przypłynęliśmy akurat Batorym do portu w Gdyni, a do mnie przychodzi kapitan. Mówi: „Panie Waldku, jest do pana wiadomość. Jak statek dojdzie do kei, musi pan natychmiast stawić się w klubie”. Myślę sobie – co ja przeskrobałem, że mnie z tego statku zdejmują? Co się okazało – oni sobie wymyślili, żebym ja z jednej podróży zrezygnował, do tego Montrealu, bo trzeba Jasia Erlicha ściągnąć z powrotem do Gdyni. Namierzyli go w Szczecinie, z ekipą Pogoni. Myślę sobie – cholera, jak ja to załatwię, jak ja go mam namówić do powrotu?
Pojechałem do tego Szczecina, zalazłem Jasia w hotelu. Wziąłem go na bok i mówię: „Wyszedłeś z tego klubu, Arka ci wszystko dała, jak to tak mogłeś, spakować manatki i wyjechać do Pogoni?”. A wtedy on mi powiedział, że ze Szczecina też jutro wyjeżdża, bo w Śląsku dali mu cztery razy większe pieniądze. Trochę byłem tym zniesmaczony, ale koniec końców go zrozumiałem. Najgorsze było jednak to, że wróciłem do Gdyni bez tego Jasia, o co wszyscy potem mieli do mnie straszne pretensje. Myśleli, że ja mam taki autorytet u młodych, że mogę nimi pokierować. A Erlich potem w Śląsku został mistrzem Polski, zdobył Puchar Polski. Miał się męczyć w II lidze za małe pieniądze zamiast grać o sukcesy? Każdy by tak postąpił na jego miejscu, albo prawie każdy.
Zrozumiałe.
Erlich potem chciał wrócić do Arki, ale klub uniósł się honorem. Nie przyjął go. Więc Jasiu wyjechał grać do Szwecji. Stracił pieniądze, nikogo tam nie miał, kto mógłby się nim zainteresować. Zaczął pić. I tak się stało, że oddawał się chłopakom, żeby zarobić trochę pieniędzy. Czesiek Boguszewicz mi o tym opowiadał. Mówił, że przyjechał do jakiegoś portu, a tam Jasiu Erlich wymalowany, usta czerwone. Czesiowi głupio było jak cholera, bo on tego chłopaka znał, pamiętał go jako piłkarza. A Jasiu się w porcie oddawał się za pieniądze. I tak skończył. Nie ułożyło mu się to życie.
Bardzo ponura historia. Niech pan wspomni coś weselszego, na przykład swój najsłynniejszy występ w barwach Arki.
Najlepszy, najlepszy… Taka była drużyna, Kochłowice. Groził nam wtedy spadek z II ligi z powrotem do III. W końcówce meczu „Kwiat” do mnie mówi: „Waldek, nie ma nic do stracenia. Leć do przodu, może uda ci się coś głową strzelić”. No i ja poleciałem w pole karne, strzeliłem bramkę. Jedyną w życiu! Arka utrzymała się wtedy w II lidze. Pamiętam, że wtedy nawet w gazetach o mnie pisano, to było dla mnie coś niesamowitego. Takie poczucie docenienia.
Nie tęskni pan czasami za stadionem przy Ejsmonda?
Ja ci mogę powiedzieć, jak tam powstawała tak zwana „Górka”. Kiedyś ona była bardzo wysoka, wyższa od płotu, który tam potem postawiono. No i w końcu ustalono, że trzeba usypać większe wzniesienie. Tylko nie bardzo było wiadomo, jak to właściwie zrobić. Ale Staszek Malon załatwił jakoś swoimi ścieżkami brygadę robotników i takie elektryczne wózki. Wszystko to jechało przez centrum miasta, samą Świętojańską. Jak ekipa przyjechała, to myśmy – jako piłkarze – tę „Górkę” usypywali razem z zawodnikami. Żeby dać przykład. Na początku żeśmy to wszystko uklepali, a następnego dnia spadł deszcz i całą tę ziemię z powrotem zmył. Dopiero potem udało się to odpowiednio umocować i utwardzić.
Dzisiaj też jest pan doceniany w klubie, co widać na każdym kroku.
Oni mnie tutaj poważają. Kiedyś takim człowiekiem, który dbał o sprawy związane z byłymi zawodnikami klubu był świętej pamięci Ziutek Barbachen, który tę Arkę tworzył. Ja bardzo dobrze znam jego żonę. Powiem ci, jak on odchodził. Była taka sytuacja, że zadzwoniła do mnie jego żona. I mówi tak po cichu: „Waldek, przyjdź proszę, Ziutek chce z tobą porozmawiać”. Ja pojechałem tam na Witomino, gdzie on mieszka, przyszedłem do jego pokoju. No i siadam na łóżku koło niego, pytam: „Co się dzieje?”. On mówi: „Waldek, ja już kończę najprawdopodobniej”. To się oburzyłem. Mówię mu: „Ziutek, co ty mi tu opowiadasz?”. On dosyć dobrze wtedy wyglądał. Poprosił mnie – jako najstarszego z żyjących zawodników – żebym po jego śmierci dbał o te historyczne sprawy związane z Arką, pamiętał o byłych zawodnikach. Chyba rzeczywiście coś przeczuwał, bo wieczorem zadzwoniła do mnie pani Barbachenowa i powiedziała, że Ziutek nie żyje. No i od tego czasu ja ciągnę ten wózek. Dbam o to, żeby tych wszystkich naszych chłopaków, którzy po kolei umierają, godnie pochować.
Długo nie mogliśmy się spotkać, bo sam pan miał kłopoty z ręką. Już wszystko w porządku?
Opowiem ci całą sytuację. Arka kupiła takiego zawodnika, chyba pół roku temu. Przyszedłem na stadion, mówią do mnie: „Waldek, chodź popatrzeć, czy on ma lewą, prawą nogę”. No to poszedłem! A tu nagle dostałem wiadomość od mojej żony, żebym natychmiast wracał do domu, bo obiad na stole czy coś takiego. No to ja w bieg, pośpiech i bach. Całe ramię sobie złamałem. Jak poszedłem do chirurga, to powiedzieli, że najprawdopodobniej utną mi tę rękę, bo tak jest pogruchotana, że to nie do pomyślenia. No ale jednak mi wszystko poskładali, dopasowali te kosteczki. W klubie jest bardzo fajny facet, nazywa się Gaduła. Masażysta. On mnie wysłała w góry, tam gdzie nasz skoczek najlepszy… No, jak on się nazywa?
Małysz?
No, tam gdzie Małysz skakał jest taki ośrodek, szpital dla takich piłkarzy, koszykarzy. I ja tam pojechałem, porządnie się tam mną zaopiekowali. Wdzięczny jestem, bo groziła mi amputacja. Blachy mi tam powkładali, osiemnaście śrub. Najważniejsze, że jakoś to się wszystko trzyma, rękę mogę unieść. 82 lata mam, więc już długo i tak nie pociągnę, nie ma się co przejmować.
Na razie tryska pan energią. Aktualną sytuację w klubie pan obserwuje?
Różne lata przeżyłem z Arką. Sukcesy, upadki. Jak spadali z ligi, jak wchodzili. Teraz sytuacja jest trudna. Odeszło trzech najlepszych zawodników, między innymi Luka Zarandia. Opowiem ci, jak to było z tym Zarandią. On grał swój ostatni mecz w Gdyni. I okazało się, że specjalnie mnie po meczu szukał, żeby sobie ze mną zdjęcie zrobić! On mnie lubił, czasem sobie fajnie pogadaliśmy. Ja mu wtedy powiedziałem: „Pamiętaj, że jak gdzieś ci się będzie źle działo, to wracaj. Bo w Gdyni masz zawsze dużo przyjaciół”. Nie wiem, gdzie on tam teraz gra…
W Belgii.
No właśnie. Z tego co słyszałem, to oni tam przegrali dwa mecze, ale potem w następnych wygrali i Zarandia był jednym z najlepszym zawodników. To dobry chłopak, na pewno mu się powiedzie. Pamiętam go jeszcze, jak do nas przyszedł. U nas jest taka kawiarnia – patrzę, a tam codziennie ten chłopak siedzi na obiadach. Treningi w Arce są przeważnie koło godziny jedenastej. Godzina pierwsza, druga, trzecia, czwarta – on cały czas tam siedzi. Ja sobie tak podliczyłem ten czas i myślę, że coś tu nie gra. Co on tutaj cały czas robi? A widziałem na treningach, że ma wielką smykałkę do grania. I na pewno daleko zajdzie. W końcu nie wytrzymałem, podszedłem do niego, do tej kawiarni i mówię mu: „Słuchaj, ty tutaj siedzisz i ja też tutaj siedzę. Ty mnie nie znasz, a ja ciebie. Trzeba to jakoś przełamać”. No i potem on mi całą swoją historię opowiadał.
Sympatyczny, wrażliwy chłopak. Zawsze więcej rozumiał niż sam potrafił powiedzieć, ale był naprawdę bardzo otwarty. Bardzo żałowałem, że odszedł. Żywe srebro. Robił na mnie takie wrażenie jak kiedyś Zygmunt Gadecki, co poszedł do Legii, do Brychczego. A Brychczy mi potem mówił, że nigdy z tak dobrym dryblerem jak Gadecki nie grał. Ja się tu cały czas pytam rzecznika, jak tam mu idzie w tej Belgii. Jak ja mu powiedziałem o tej krzywdzie, że w Gdyni ma zawsze przyjaciół, to patrzę, a jemu łzy po oczach lecą… Przepraszam, że sam się wzruszam. Zobacz – niby takie gówno, zwykły gest. Jednak w życiu bym nie pomyślał, że chłopak skończy mecz i zaczeka na mnie, żeby się pożegnać. To naprawdę dobry, uczuciowy chłopak. Obiecał, że jak mu się tam nie ułoży, to wróci do Arki. Ale on już nie wróci.
rozmawiał Michał Kołkowski