Część z was – nieduża, ale z czasem mamy nadzieję znacznie większa – pewnie zna już Fundambu Merveille’a i Aristota Otokę z boiska. Między innymi po to tu zresztą przyjechali: by pokazać jakość piłkarską, by błyszczeć na murawie i dać sobie szansę na lepsze życie. Ale właśnie: „życie”. Ono nie zaczyna się i nie kończy na futbolu, obaj ci goście to w pierwszej kolejności po prostu ludzie, dopiero w drugiej czy trzeciej zawodnicy. Dlatego chcielibyśmy ich lepiej przedstawić, pokazać właśnie jako ludzi, futbol spychając tym razem nieco na dalszy plan. Jednym zdaniem: opowiedzieć ich historie.
Wydaje się, że wielu z nas nie do końca rozumie, co Merveille i Otoka przeżywają. Myślimy: no, przyjechali do Polski, przecież to całkiem cywilizowany kraj, co tu rozumieć, mówi się dzień dobry i do widzenia, tyle. No właśnie, a tak naprawdę obaj musieli uczyć się życia od nowa. Celnie pisał wcześniej Krzysiek Stanowski, że oni w gruncie rzeczy trafili na Marsa.
Krzysztof Stanowski: – Początkowo podeszliśmy do nich w sposób chyba zbyt spontaniczny. Pierwszego dnia zabraliśmy ich do centrum handlowego, do sklepu New Balance, gdzie na nas czekano i gdzie mogliśmy wziąć dla nich co tylko chcemy za darmo. No i już na schodach ruchomych zaczęła się zabawa. W ogóle nie pomyślałem, że nigdy w życiu czymś takim nie jechali. Nogi im się rozjeżdżały, trzymali się kurczowo. Już fakt jak zestresowani byli w windzie powinien mi dać do myślenia.
Natalia Ebebenge, ich przewodniczka w Polsce, opowiada: – U nich tradycyjne powitanie mężczyzny z mężczyzną to zderzenie się dwóch głów. Jak najbardziej znają gest podania ręki, ale jak podeszłam do nich pierwszy raz na lotnisku i chciałam dać buziaka w policzek na powitanie, co jest u nas normalne, to nie wiedzieli, o co chodzi. To była dla nich nowość. Dla nich też nie było takiego powitania jak „dzień dobry”. Tam, jak chcesz coś od nieznajomej osoby, na przykład na poczcie, po prostu wjeżdżasz z buta i mówisz, czego potrzebujesz. Na to też zwróciłam im uwagę. Tylko że jak poszliśmy do dentysty, u którego byli pierwszy raz w życiu, weszliśmy do poczekalni, w której siedziało kilka starszych pań, to Merveille pierwsze co zrobił, to krzyknął do wszystkich „siema!”. Panie zareagowały śmiechem i zdziwieniem. Ucząc go powitań, zapomniałam mu dodać, że siema to zwrot nieoficjalny i że w takich sytuacjach powinien użyć zwrotu „dzień dobry.”
Stanowski: – W ogóle trzeba zaznaczyć, że przez pierwsze dwa miesiące dentysta to był ich drugi dom. Łącznie trzeba było wyrwać chyba z 10 zębów, a kolejne kilkanaście – a może i ponad 20 – wyleczyć. Dopiero w Polsce dowiedzieli się, jak można dbać o higienę, dostali pierwszy w życiu dezodorant. Ale uczą się bardzo szybko i – że tak powiem – nie robią wstydu. Jednak jeśli mają pójść sportowo w górę, a wierzymy, że przynajmniej jeden z nich zagra w ekstraklasie, etap takiej „kwarantanny” w Polsce musieli przejść u nas.
Ebebenge kontynuuje: – Tu jest porządek, a ja w Kinszasie widziałam na przykład jeden znak drogowy. W tym porządku na starcie ciężko było im się odnaleźć. Musiałam im tłumaczyć, że muszą się przyzwyczajać, że 8:00 to 8:00, a nie dziesięć po. Musieli się też nauczyć sygnalizacji świetlnej. Dla nas to naturalne: coś jest czerwone, nie można, coś jest zielone, można. Mogli tego nie wiedzieć, ale to wydedukowali po mnie, bo są inteligentni.
Otoka: – Było nam ciężko zrozumieć, że mamy być gdzieś o konkretniej godzinie. Jednak w drużynie powiedziano nam, że gdy zaczynamy trening na przykład o 17, to musimy być punktualnie. Staramy się tego trzymać.
Tłumacz, Guyguy Pierre Ndakiza, też zresztą piłkarz, grający wcześniej parę sezonów w Huraganie Wołomin, śmieje się: – Europa ma zegarki, Afryka ma czas.
I cóż, tak jak my wsiadamy po prostu do metra i nim jedziemy, tak Kongijczycy nie do końca muszą rozumieć, co to jedzie i dlaczego pod ziemią.
Merveille: – Zaskoczyła nas organizacja, która jest w Polsce. Transport. Macie do dyspozycji rowery, które można wypożyczać. Niesamowite. Jest metro… W Kongo nie było o czymś takim mowy.
Ndakiza: – W Kongo transport jest trudny, zupełnie inaczej zorganizowany, jeśli można mówić o organizacji. Rano i wieczorem jest najgorzej trafić na jakiś autobus, po południu jeszcze spoko. W Polsce o 8:10 jest autobus, dziesięć minut później kolejny i tak dalej. A w Kongo jak jest miejsce w autobusie, to jedziesz, jeśli nie, to czekasz dalej jak kiedyś przyjedzie następny. A jak przyjedzie, to też może nie być miejsca.
Otoka: – Przyzwyczailiśmy się do tego na razie tylko w części, wciąż nie do końca rozumiemy jak działa metro, ale windy już opanowaliśmy i generalnie staramy się wiedzieć coraz więcej. Na przykład ucząc się języka. To bardzo trudna mowa, jednak musimy ją poznać i przyswoić.
Merveille: – To prawda, bo choć staramy się integrować, trudno nam nawiązywać kontakt, gdy nie mamy jak rozmawiać.
Ebebenge: – Oni są zachwyceni Warszawą. Szczególnie Merveille, powtarza to codziennie. Moim zadaniem jest też wprowadzenie ich do życia codziennego. Pokazuję im proste rzeczy, takie jak pójście do sklepu, poruszanie się komunikacją miejską, doładowanie karty na telefon, chodzę z nimi do lekarza i tak dalej. Trudno jest robić takie rzeczy, nie znając języka. Jak tutaj przyjechali, to musiałam ich uczyć dla nas oczywistych spraw, bo dla nich były kompletnie nieoczywiste. W Kongo większość populacji nie ma dostępu do mikrofalówek, domofonów, pralek i tak dalej. Na pewno przed przyjazdem Merveille’a i Aristota myślałam o aspektach społecznych. O tym, czy się tu zaaklimatyzują, czy ja podołam z językiem francuskim, który nie jest u mnie jeszcze perfekcyjny, a ich francuski nie jest ich językiem ojczystym, ponadto z wieloma naleciałościami języków lokalnych. Oni zakończyli edukację podstawową i mówią tak naprawdę w języku lingala, który jest połączeniem tamtejszego języka z językiem francuskim. Czasami uzupełniałam swoją wypowiedź na migi, pokazuje im obrazki i oni wiedzą, o co chodzi. Poza tym rozmawiamy po francusku, po polsku, tak wygląda nasza komunikacja na co dzień. Mocno pracujemy teraz nad językiem polskim, chłopcy mają zajęcia co trzy dni po godzinie. Widzę, że są chętni do tej nauki.
Chłopaki mają kilka lekcji języka polskiego tygodniowo. Wspomniane „siema!”, „dzień dobry”, „do widzenia”, „kurczak” i parę innych – wiadomo, mówią. Ale póki co postępy nie są zbyt szybkie. Znają nazwy kolorów, niektórych przedmiotów, umieją liczyć po polsku, ale jeszcze nie budują zdań. A skoro wspomnieliśmy o kurczaku, warto powiedzieć, że jedzenie było kolejną trudnością dla chłopaków. Cóż, na kongijskich stołach raczej próżno szukać schabowego, ubitych ziemniaków i mizerii. Do tego wszystkiego też musieli się przyzwyczaić.
Krzysztof Stanowski: – Kiedy zapraszamy ich do siebie na obiad czy kolację, zjadają wszystko. Nie wiem, czy przez grzeczność. Niemniej czasami przyrządzamy najprostsze rzeczy: kanapki z szynką, kawałki kurczaka. Coś z czym będą czuli się komfortowo. Myślę, że napotkali na tak wiele problemów i nowości tutaj, że odżywianie to względnie mały kłopot. W pierwszych dniach było gorzej, ale teraz już się przyzwyczajają. Przede wszystkim: jedzą. Początkowo byli niedożywieni i nieprzyzwyczajeni do regularnych posiłków, pili bardzo mało wody. Przypomina mi się sytuacja, jak w domu mieliśmy kilku robotników. Żona przygotowała dla nich wielką tacę ciasta. Postawiła na stole, przy którym siedzili też Merveille i Aristote. Powiedziała: jedzcie. Dla nich wtedy to nie była sugestia, tylko polecenie. Nie wiem jakim cudem zjedli całą tę tacę, przeznaczoną dla ośmiu osób.
Ebebenge opowiada: – Jedna z takich trudności, jaka ich napotkała, to było żywienie. Tam, ze względu na inne przyprawy, inną florą bakteryjną, ta kuchnia się skrajnie różni. Rzeczy, które my mamy i jemy na co dzień, w Kongo są drogie, trudno dostępne dla przeciętnej rodziny lub po prostu ich nie ma. „Europejskie” jedzenie jest w hotelach. Przez te pierwsze tygodnie chłopcy niechętnie jedli. Ale nie dlatego, że nie chcieli i grymasili, tylko trudno było im się przyzwyczaić. Takie rzeczy jak musli, owsianka, jogurt, zupy i warzywa typu brokuły były dla nich nowością. Dziś pierwszy raz w życiu jedli truskawki. Jabłko w Afryce środkowej jest z importu, więc traktuje się je jako egzotyczny owoc , a u nas jest to często pierwszy owoc, który przychodzi do głowy. Bardzo je lubią.
Otoka: – Tak, jedzenie jest tu dziwne, ale powoli się przyzwyczajamy. Lubimy kurczaka, spaghetti, sałatki, owoce.
Ndakiza: – Też miałem ten sam problem. Kiedyś podano mi zupę z ryżem. Stwierdziłem: co to jest?! Nie będę tego jadł. Długo trwało, nim się przyzwyczaiłem, na początku twierdziłem, że albo będę jeść tylko mięso, albo będę chodził głodny i zupy z ryżem nie tknę.
Ebebenge: – Jeśli chodzi o gotowanie, ja sama spytałam, czy by chcieli to robić, ale stwierdzili, że nie potrafią. Bo też przecież nie mieli takiej rzeczy jak indukcja. Tam się pali na żarze, na węglach. Oni pochodzą z dzielnicy popularnej, tam nie ma domów w naszym europejskim rozumieniu. To są schronienia. Tak bym to określiła. Poza tym w kulturze kongijskiej jak i w większości państw Afryki gotują kobiety. Ja też nie widziałam w mojej kongijskiej części rodziny, żeby gotował mężczyzna. Zawsze robiła to kuzynka, ciocia. Mężczyzna wychodził poza dom i pracował na to, żeby mieć co włożyć do garnka.
„Parę” wyzwań Kongijczycy więc napotkali, ale choć potrafią się z nimi uporać, kolejne w sumie przed nimi. O, bo choćby nadejdzie jesień i zima – teraz jest miło, przyjemnie, lecz gdy przyjdzie listopad i – krótko mówiąc – zacznie pizgać, Merveille z Otoką mogą się zdziwić.
Ebebenge mówi: – Bardzo się boję zimy, która nadejdzie. Chłopcy jeszcze jej nie doświadczyli, nawet nie przebywali w temperaturze poniżej 15 stopni. Mówiłam im kilka razy, że za kilka miesięcy będzie dużo zimniej, oni mówią „okej, okej”, natomiast nie do końca mam wrażenie, że spodziewają się akurat tego, czyli śniegu i mrozów. Oczywiście, te zimy z roku na rok są cieplejsze, ale różnice temperatur na pewno odczują.
A co na to sami bohaterowie? Jest bojowe nastawienie.
Fundambu: – Oglądałem zimę na YouTube. Nie boję się. Skoro inni ludzie od niej nie umierają, to my też nie umrzemy.
Otoka: – Jesteśmy Kongijczykami i niczego się nie boimy.
Merveille, Ndakiza, Otoka
Innym wyzwaniem, a może problemem, mógłby być rasizm, który rzadko, bo rzadko, ale jednak w Polsce występuje. Na szczęście żadne podobne draństwo chłopaków nie spotkało.
Ebebenge mówi: – Uwielbiają jeździć na rowerze. Często jeździmy, często nas ktoś zaczepia: „o, koty z Weszło.” i zbija pionę. Do tej pory jednak nie było żadnych negatywnych sytuacji. Ja znalazłam się kilka razy w okolicznościach, że był „problem” w związku z moim kolorem skóry, z tym, jak wyglądam. A jestem dziewczyną i domyślam się, że tym bardziej do mężczyzny ktoś może podejść. Natomiast wierzę, że będzie dobrze, to jest jednak stolica i mam wrażenie, że ludzie są coraz bardziej otwarci na różnorodność i inne kultury. Biorę poprawkę na to, że nie każdy jest tolerancyjny, ale mam nadzieję, że nic takiego się nie stanie.
Aha, a jeśli ktoś myśli, że Kongijczycy zaraz pójdą w miasto, to… na razie się nie zanosi. Ebebenge twierdzi: – Oni nie lubią alkoholu. Dostali od Weszło na fetę po piwie i do tej pory te piwa stoją w lodówce. Merveille pytał się mnie, jak smakuje wódka. Obydwaj jeszcze nigdy jej nie próbowali.
Też na pewno rozumieją, przed jak wielką szansą tutaj stoją i nie chcieliby jej zmarnować na, krótko mówiąc, głupoty. Wyrwać się z Kongo było sztuką i na pewno nie chcą tam wracać.
Fundambu: – Nie tęsknimy za Kongo, jesteśmy skupieni na celu, który mamy tutaj zrealizować. Tęsknimy za rodziną, ale rozmawiamy z nią na WhatsAppie.
Otoka: – Na pewno o niej nie zapominamy. Chcielibyśmy ją ściągnąć tutaj w przyszłości. Jeśli to się nie uda, chcemy jej pomóc finansowo. Mój dzień tam wyglądał tak, że wstawałem o piątej rano, ponieważ mieszkałem daleko od miejsca treningu. Jechałem, wracałem koło 15, jadłem coś, spędzałem czas z rodziną i następnego dnia znów pobudka o piątej. A gdy mówię, że spędzałem czas z rodziną, to naprawdę miałem z kim, ponieważ mieszkałem w domu, gdzie były też ciotki i wujkowie ze swoim dziećmi. W sumie w jednym domu mieszkało nas z 15 osób.
Fundambu: – Dla nas pracą była piłka nożna. Nie pracowaliśmy nigdzie indziej. W niższych kongijskich rozgrywkach pensji za granie nie mieliśmy, ale jak prezesowi spodobał się jakiś mecz, to dawał nam trochę pieniędzy. W wyższych ligach zdarzało się, że co miesiąc dostawaliśmy pieniądze. Przekazywaliśmy te środki rodzicom. Oni nie mieli zwykłej pracy, ale handlowali pod domem różnymi rzeczami, by się za to utrzymać. Na przykład kupowali chleb i potem sprzedawali go trochę drożej.
Ebebenge: – W Kongo jest 92% bezrobocia. Oficjalnie jest zatrudnionych 8% ludności kraju. Można sobie wyobrazić, jak jest ciężko. Każdego dnia kombinujesz. Stąd też takie rzeczy jak kradzieże, które my w Europie osądzamy jako straszne. Jak ja bym mieszkała w Kinszasie, to pewnie też bym kradła. Inaczej nie wykarmisz dzieci, nie poślesz ich do szkoły. Zdobycie wykształcenia podstawowego w Kongo jest dużym osiągnięciem. Niby pewne prawa są zapisane w konstytucji, ale one nie działają na co dzień. Dlatego na przykład trudno jest osobom, które mieszkały 19 lat w takim bałaganie, wytłumaczyć, że nie dzwoni się nieuprzejmie dzwonkiem na każdą osobą. Oni tak dzwonili, bo wyciągnęli to z Kongo, gdzie tak się robi, by zwrócić na siebie uwagę i coś sprzedać.
A propos kupowania i sprzedawania: wielu z was pewnie było zaskoczonych, gdy zobaczyło pierwsze zdjęcia Kongijczyków na lotnisku, a ci ubrani byli w choćby koszulkę Gucci. Po pierwsze nietrudno się domyślić, że to była podróbka, po drugie – znów – trzeba zrozumieć tamtą kulturę. Tak zwaną „sapologię”. Wikipedia tłumaczy:
Sapeurs rozpoznaje się po wyrafinowanych i barwnych strojach, jak i ekstrawaganckim zachowaniu. Noszą ubrania i akcesoria luksusowych marek, mimo że wielu z nich doświadcza ubóstwa: chodzi o to by poświęcić swój poziom życia, aby wyglądać elegancko. Celem jest bycie tak widocznym i rozpoznawalnym jak to tylko możliwe. Nawet niektórzy afrykańscy prezydenci i politycy podążają za ideologią SAPE, chociaż się do tego nie przyznają. Modne ubieranie się jest ostentacyjnym oznaką prestiżu.
Sapologii towarzyszy konkurencja pomiędzy jej zwolennikami. Każdy musi umieć uzasadnić swój styl ubierania i bronić go przed konkurentami. Sapeurs dosłownie stają się aktorami i kreują swoją karykaturalną postać, wymyślają dla siebie pseudonimy i nazwiska sceniczne. Ważnym aspektem ruchu SAPE jest sztuka aktorska: nietypowe pozy, sposób poruszania się, gestykulacja i wyszukane słownictwo.
Merveille: – Część pieniędzy odkładaliśmy na jedzenie, część na te ubrania.
Ndakiza dodaje: – Każdy facet w Kongo musi być elegancki. Biedny, czy nie biedny, musi mieć ładne ubranie. Czasem pomagali nam sponsorzy.
Sponsorzy? Nie w tym rozumieniu co u nas. Sponsorzy w Kongo to po prostu zwykli ludzie, którzy widząc utalentowanego piłkarza, chcą pomóc.
Ndakiza: – W Kongo jest tak, że każdy piłkarz ma jakiegoś człowieka, sponsora, któremu zdarza się finansować transport na trening. Potem, z wdzięczności, takiemu sponsorowi można kupić kredyt na telefon, doładować mu konto i dać znać, że to właśnie ja, piłkarz, wysłałem mu pieniądze za transporty. I mówię poważnie: tu chodzi o wdzięczność, a nie interes. W Kongo ludzie mają dużo życzliwości dla piłkarzy, bo tam jest szał na punkcie futbolu.
No i cóż, chcąc nie chcąc, znów dotarliśmy do tematu futbolu, ponieważ to jednak futbol zaprowadził Merveille’a i Otokę do Polski. Przez futbol też się zresztą poznali. Otoka mówi: – Mieszkaliśmy na tej samej ulicy i zaczęliśmy grać razem od małego. Polubiliśmy się, bo na boisku potrafiliśmy się rozumieć ze słów. Od zawsze graliśmy blisko siebie na murawie i to też nam pomogło dobrze się poznać.
W czasie rozmowy chłopaki przekonywali, że nawet i 500 osób na Marymoncie ich nie przeraża, bo bywało, że grali przy 80-tysięcznej publiczności. Nie przeraża ich także poziom. Merveille: – Zespoły, z którymi gramy, są niezłe fizycznie, ale technicznie nie mamy się czego bać. Poziom pierwszej ligi kongijskiej jest dużo wyższy niż ten, na którym teraz gramy.
Jednym z marzeń chłopaków jest gra w pierwszej reprezentacji Konga i wyjazd z nią na mundial. Otoka: – Wydaje mi się, że ta kadra miałaby na to szansę. Wiele musiałoby się zmienić jednak w samej federacji, która jest kompletnie nieuporządkowana i nie daje komfortu piłkarzom, a tych przecież mamy dobrych, jak Yannick Bolasie.
Na razie trenują bardzo mocno. Pięć treningów piłkarskich tygodniowo, pięć treningów fizycznych, do tego mecz, nauka języka, bieganie, rowery. Robią ogromny postęp. Już znacząco się wzmocnili, masa mięśniowa poszła w górę, ogólne przygotowanie również. W imponującym tempie nadrabiają stracony czas. I marzą. Pomóc rodzinie, kompletnie zaaklimatyzować się w Europie, osiągnąć piłkarski sukces. Postawili już jeden, cholernie trudny krok, czyli wyjechali z Konga. Teraz tylko walczyć o swoje.
Ebebenge: – Wydostanie się z tak hermetycznego miejsca, jak Kongo, jest bardzo trudne. Oni rozumieją, że dostali szansę życia.
PAWEŁ PACZUL
Fot. FotoPyk/własne