Wystarczyło, że Lech Poznań na początku sezonu zaprezentował trochę entuzjazmu w swojej grze i zdobył siedem punktów w trzech meczach, a już na Bułgarską waliły tłumy. Spotkanie ze Śląskiem Wrocław obejrzało na trybunach ponad 32 tys. ludzi i zapewne wielu z nich nie tak prędko wróci na stadion. “Kolejorz” bowiem w momencie, w którym mógł się na dobre rozpędzić, niespodziewanie zawiódł. Podobnie… jak rok temu.
W ubiegłym sezonie Lech po czterech z rzędu zwycięstwach, w których nieraz miał sporo szczęścia, w 5. kolejce prowadził u siebie z Wisłą Kraków już 2:0, a Joao Amaral zmarnował setkę na 3:0. Skończyło się na porażce 2:5, a poznańska ekipa w zasadzie już do końca rozgrywek nie odzyskała równowagi. Czy teraz domowa wpadka również będzie początkiem czegoś gorszego w dalszej perspektywie, aż tak mocno przekonani nie jesteśmy. Na pewno jednak drużyna Dariusza Żurawia otrzymała zimny prysznic i to taki, po którym nie wystarczy tylko przetarcie twarzy ręcznikiem.
Wygrana Śląska 3:1 to nie żaden przypadek. Goście przez większość meczu byli drużyną lepszą, lepiej zorganizowaną, odważniejszą i pewniejszą siebie. Tak naprawdę dopiero w ostatnich kilkunastu minutach Matus Putnocky przypomniał kibicom Lecha, że nadal jest bardzo dobrym bramkarzem, wykazując się refleksem po dwóch próbach Christiana Gytkjaera. Szczególnie zaimponował przy pierwszym strzale Duńczyka, który stał w polu karnym na wprost bramki i niestety dla siebie właśnie w okolice środka posłał piłkę. Oprócz tego fatalnie z paru metrów spudłował niepilnowany Kamil Jóźwiak, a rezerwowy Maciej Makuszewski wściekał się, że zamiast dwóch asyst ma w statystykach zero.
Wcześniej WKS rozgrywał to spotkanie po swojemu. Wysoki, skomasowany pressing szybko wymusił błąd Djordje Crnomarkovicia, wyjątkowo kulawy tego dnia Thomas Rogne zablokował ręką strzał Przemysława Płachety i wrocławianie błyskawicznie prowadzili po karnym. A później do akcji wkroczył ON.
Łukasz Broź.
33-latek dotychczas w Śląsku nie zachwycał, uchodził wręcz za lekkie rozczarowanie po przyjściu z Legii Warszawa. Dziś jednak zaliczył występ życia. Chcemy się mylić, ale zapewne nic lepszego w karierze już go nie spotka. Broź we wcześniejszych 237 ekstraklasowych występach zdobył 12 bramek. Nigdy nie strzelił dwóch goli w jednym meczu. Aż do 9 sierpnia 2019 roku. Mało tego – oba gole były spektakularne. Najpierw spadający liść za plecy zdezorientowanego Van der Harta, a później lobujące uderzenie głową po dalekim zagraniu Krzysztofa Mączyńskiego z rzutu wolnego. Holenderski bramkarz wyglądał na jeszcze bardziej zaskoczonego, najchętniej by się rozpłakał. Czego jak czego, ale takich rzeczy nie mógł się spodziewać.
W Lechu temat ogarniali jedynie Darko Jevtić i Pedro Tiba. Reszta została stłamszona przez Śląsk, który poza życiówką Brozia miał zgrany, dużo biegający zespół (Jakub Łabojko!) i dobrze dysponowanego bramkarza. Jak widać, więcej nie trzeba, żeby wygrać w Poznaniu.
Licząc końcówkę tamtego sezonu, Śląsk jest niepokonany od dziewięciu kolejek (siedem z tych meczów to zwycięstwa). Vitezslav Lavicka dostał czas, żeby poukładać klocki i opłaciło się czekać. Lechowi grozi powtórka z rozrywki i szybkie zgaśnięcie po pierwszym plaskaczu, choć teraz zespół mimo dzisiejszych cyrków w defensywie i tak zdaje się być bardziej zrównoważony od tego, który próbował budować Ivan Djurdjević.
Z perspektywy widza niezaangażowanego, świetnie się ta kolejka rozpoczęła. W kwestii widowiskowości, poprzeczka przed kolejnymi dniami została wysoko zawieszona.
Fot. newspix.pl