Niedawno wygrał etap na Giro i choć to zwycięstwo zapisano na konto włoskiego kolarstwa, to i my mogliśmy się cieszyć. Bo z Polską związany jest od 2007, gdy poznał swoją obecną żonę. Kilka miesięcy później po raz pierwszy odwiedził nasz kraj, a teraz przebywa w nim chyba nawet częściej niż we własnej ojczyźnie. Stara się też o obywatelstwo i mówi, że gdyby tylko pojawiła się taka możliwość, chętnie jeździłby w naszej kadrze. Poza tym kibicuje Piastowi, uwielbia Beatlesów, woli jeździć na konto innych niż swoje i bardzo dobrze mówi po Polsku. Porozmawialiśmy z Cesare (lub Czarkiem, jak sam o sobie mówi) Benedettim.
*****
Partnerem relacji z trasy Tour de France i Tour de Pologne jest marka szwajcarskich zegarków Tissot
*****
To co, jako że dzień przed naszą rozmową grał Piast, to wypadałoby zacząć od piłki nożnej. Oglądałeś mecz?
Tak, byłem na stadionie. Zresztą już o 18, bo miałem do załatwienia sprawy z chłopakami z marketingu Piasta. Potem oglądałem mecz z żoną i kolegą. Piast tak naprawdę strzelił wczoraj w starciu z Rygą pięć bramek, ale ostatecznie udało się wygrać. (śmiech) Atmosfera taka sobie, piłkarze też jakby nie do końca zadowoleni, ale ważne, że wygrali.
W trakcie Giro twój sukces – wygrany etap – zbiegł się na przestrzeni kilku dni z mistrzostwem Piasta…
Tak, to było prawie w tym samym momencie. Dla Piasta to pierwsze mistrzostwo, dla mnie pierwsze zwycięstwo od kiedy jestem zawodowcem. Taki „mały” kolarz, klub też nie za duży, a i mi, i im się udało.
Żałowałeś, że na Giro nie mogłeś oglądać meczów?
(śmiech) Wiesz, Giro to Giro. Musiałem śledzić relację na Twitterze. Na kolacji czasem nie wolno nam było mieć telefonu przy stole, ale pamiętam, że raz jednak wziąłem, otworzyłem Twittera i czytałem, co się dzieje.
Potem, też w social mediach, Piast gratulował ci sukcesu.
Tak, to była dla mnie duża satysfakcja. Byłem pierwszy raz z nimi na meczu w tamtym roku w październiku, potem obserwowałem cały sezon. Fajnie, że też się cieszyli z mojego osiągnięcia, tak jak ja się cieszę z ich sukcesu. Potem, jak byłem tu w czerwcu po Critérium du Dauphiné, spotkałem Gerarda Badię, kapitana Piasta, i pogadaliśmy chwilę. Wczoraj przed meczem też zamieniliśmy kilka słów.
Skąd się w ogóle u ciebie wzięło to kibicowanie Piastowi?
Moja żona jest z jednej z tych dzielnic Gliwic, która jest za Piastem. Bo inne często kibicują Górnikowi, jest ciągła rywalizacja. Zawsze trochę im kibicowałem. Potem poznałem basistę zespołu Kat, Adama Jasińskiego, która mieszka w Gliwicach i kibicuje Piastowi. On miał kontakt z facetem, który pracuje w klubie. Moja żona też znała kogoś, kto tam pracował… Dużo było tych rzeczy. Przez to wszystko zacząłem chodzić na mecze.
Trochę to skomplikowane.
Tak, ale wiesz, ja zawsze oglądałem piłkę. Choć ostatnio straciłem nieco zainteresowanie tą włoską. Intensywnie oglądałem i kibicowałem do momentu, gdy Inter wygrał praktycznie wszystko, jak jeszcze Mourinho był ich trenerem. To był 2010 rok.
Od dzieciństwa byłeś za Interem, prawda?
Tak.
Bo zastanawia mnie tatuaż na twojej prawej ręce. To „J” wygląda, jakby tyczyło się Juventusu.
Nie, to dla mojej córki, Janiny. Choć faktycznie, może trochę przypomina. Ale Juventus to chyba ostatni klub, któremu mógłbym kibicować.
Nie Milan?
Nie, Juve zdecydowanie gorsze. Milan to trochę taki kuzyn. Juventus ma za sobą różne afery, od zawsze istniała też rywalizacja. We Włoszech jest tak, że albo ktoś kibicuje Juve, albo komuś innemu. A jak komuś innemu, to Juventusu nienawidzi. Kiedy Juve gra w Lidze Mistrzów, wszyscy kibicują ich rywalom.
Sam grałeś w dzieciństwie, tak?
Tak, kochałem piłkę równie mocno jak kolarstwo. W tym samym czasie grałem też choćby na basie. Potem pojawiło się za dużo rzeczy: szkoła, piłka, kolarstwo, muzyka… Musiałem wybrać. Kwestia była taka, że albo grałem regularnie, ćwiczyłem, albo odstawiałem. Taka była moja filozofia. Weźmy grę na basie – skończyłem ją, gdy miałem 16 lat. Wybrałem kolarstwo. Choć pasja do muzyki została.
Skoro o muzyce – twój ulubiony zespół to podobno Beatlesi?
Tak, podoba mi się stara muzyka. Beatlesi, Elvis… Cztery razy byłem na koncertach Paula McCartneya, z czego raz w Polsce, w Warszawie. Ogólnie byłem w całym swoim życiu na czterech koncertach i wszystkie były jego. Ale warto było. Każdy ma taką muzykę, która włącza emocje. Moją są Beatlesi.
To powiem ci, że sam ich bardzo lubię. Różnię się od ciebie jedynie w tym, że mówiłeś o „A Hard Day’s Night”, że to twoja ulubiona płyta…
To była pierwsza ich płyta, jaką miałem. Może nie ulubiona, ale właśnie pierwsza. Bardzo podobają mi się „Rubber Soul” czy „Revolver”. Trudno wybrać jedną piosenkę czy płytę przy takim zespole.
Płytę bym pewnie wybrał – zawsze najbardziej kochałem „Abbey Road”. Chyba przez to, że kiedyś miałem koszulkę ze zdjęciem na tym słynnym przejściu dla pieszych.
Byłem na tych pasach.
Zazdroszczę.
To był chyba 2011 rok. Moje pierwsze wakacje w innym kraju. Nie leciałem na Wyspy Kanaryjskie, a z bratem na trzy dni do Liverpoolu. Zobaczyłem tam wszystko, co było do zobaczenia. Również te pasy, choć one akurat są w Londynie.
Liverpool to raczej nie miejsce…
Na wakacje? No nie. Ale to była taka moja pielgrzymka. Brata też.
Wróćmy jeszcze na moment do futbolu. Twoim piłkarskim idolem podobno był Roberto Carlos?
Był mały jak ja, poza tym grałem na jego pozycji – lewej obronie – i lewą nogą. Poza tym zawsze bardzo kibicowałem Javierowi Zanettiemu.
Skoro Inter to Zanetti, wiadomo.
Dokładnie. Ile lat on w Interze był… Zresztą jest nadal. Nie gra, ale jest obecny w innej roli. Trochę jak ja w Borze, też przecież jestem w niej od początku istnienia zespołu.
Spytałem wcześniej o tego Carlosa, bo mało jest dzieciaków, których największymi idolami byliby obrońcy. Do tego, tak mi się wydaje, na basie też chce grać niewielu, raczej wszyscy sięgają po zwykłą gitarę czy nawet perkusję. Podobnie jak mało zawodników mówi wprost, że woli być pomocnikiem niż samemu wygrywać. A ty takie zdanie często powtarzasz. Nie jesteś typowym kolarzem, co?
Chyba po prostu nie lubię stać w świetle. (śmiech) Wiesz, w kolarstwie trzeba robić to, co umie się najlepiej. Jasne, wygrałem teraz etap na Giro, czasem się to zdarza. Ale jakbym na początku kariery próbował zawsze wygrywać, to myślę, że już bym nie jeździł. Bo zajmowałbym jakieś miejsca w drugiej dziesiątce. Mała satysfakcja by była, ale w kolarstwie albo umiesz wygrywać, masz do tego talent, albo musisz wtopić się w inną rolę. Myślę, że to właśnie dzięki temu dalej jestem w ekipie. Łatwo pytać: „czemu nie jedziesz po zwycięstwo?”. A czasem po prostu nie można, brakuje nóg, żeby tego spróbować. To nie jest tak, że możesz wygrać, ale nie robisz tego, bo przez radio mówią ci, że masz czekać na kapitana. Czasami się tak zdarza, faktycznie, ale ja zawsze powtarzam, że jak ktoś ma moc w nogach i nieco oleju w głowie, to zrobi karierę.
W twojej karierze jest taki jeden paradoks. Bo mówisz, że nie byłoby cię w kolarstwie, gdybyś nie zaakceptował roli pomocnika. Ale z drugiej strony w 2015 roku karierę uratował ci wyścig w Lombardii, w którym pojechałeś akurat zupełnie inaczej – z przodu, w ucieczce, pokazałeś się i zająłeś dość wysokie miejsce.
Sam nie wiem, czemu nie chciano wtedy przedłużyć ze mną kontraktu. Wydawało mi się, że pracowałem jak zawsze, dokładnie tak samo jak w poprzednich sezonach, a musiałem walczyć do końca. W sierpniu dostałem informację, że nie będę miał już umowy. Kontaktowałem się więc z innymi drużynami, choćby CCC. Dostawałem jednak tylko negatywne odpowiedzi. Ścigałem się więc, jakby każdy wyścig był ostatnim. W Quebecu czy Montrealu powiedziałem sobie: „dobra, pewnie jestem tu ostatni raz”. I pojechałem dobrze. Pokazałem się wtedy, uciekałem – wszędzie byłem w jakiejś ucieczce.
Lombardia też bardzo mi pomogła, faktycznie. Cały dzień jechałem w odjeździe, potem udało mi się utrzymać dość wysokie miejsce na mecie. I dwa tygodnie później podpisałem nową umowę. I od tej pory trochę zmieniła się też moja rola, filozofia. Bo inni kolarze w ekipie byli mocniejsi. A jak masz kolarza, który wygrywa, to można na niego pracować i coś pokazać. Brak mocnego lidera powoduje z kolei, że i pomocnicy wyglądają słabo.
W sierpniu dostałeś informację, że nie będzie nowego kontraktu. Potem ten kontrakt się znalazł… a w kolejnym roku – po czterech latach czekania – pojechałeś nagle na Wielki Tour. Rollercoaster.
Tak, prawie skończyłem karierę, a rok później jechałem nagle wszystko. W Tirreno wygrałem koszulkę najlepszego górala, pojawiłem się też w Mediolan-San Remo czy Liege-Bastogne-Lliege. Na tym ostatnim padał wtedy śnieg. Dobrze pojechałem Dauphine, a potem przyszła kolej na Tour de France i Vueltę. Dużo się przez rok zmieniło. Potem drużyna weszła do World Touru, w którym też dostałem szansę. I znowu kompletnie odmieniła się moja rola. Wcześniej byłem tym, który ucieka, teraz nagle stałem się pomocnikiem liderów, doganiałem ucieczki. I powiem ci, że znacznie mniej stresu jest, gdy kogoś gonisz.
Bo robisz to w większej grupie?
To jedna rzecz. Chodzi jeszcze o to, że w małej drużynie na większych wyścigach ważne jest to, by pokazać koszulkę z logiem sponsora. Więc przed startem mówią ci: „dobra, musisz pokazać się w ucieczce”. A to nie wygląda tak, że pierwszy atak od razu odjeżdża. Czasami to ciśnienie, żeby tam być, jest naprawdę duże. A jak masz gonić, to łatwiej to wszystko kontrolować.
Czyli co, kiedy nie udało się załapać do ucieczki, to po etapie przychodziła wiadomość od sponsora, że nie jest zadowolony i musicie się poprawić?
Aż tak nie było. Ale na wielkich wyścigach drużyna miała ośmiu kolarzy i przynajmniej trzech czy czterech musiało spróbować uciec.
Kilka lat temu uciekałeś, ale sukcesów nie było. Teraz masz inną rolę, ale odjechałeś raz i wygrany etap Giro. Jakby ci ktoś przed wyścigiem powiedział, że ci się uda, to uwierzyłbyś?
W tym roku… chyba nie. Rok czy dwa lata temu – choć też nie do końca wierzyłem – miałem nadzieję, że jakiś wynik uda się zrobić. W tym roku jednak byłem przygotowany, że nie będę miał na to szansy. Bo na Giro był Pascal Ackermann i wiadomo było, że jak tylko jest mała szansa na sprinterski finisz, to trzeba na niego pracować. A na klasyfikację generalną jechał z kolei Rafał Majka
I Davide Formolo.
Tak, ale jednak na generalną pracowaliśmy bardziej na Rafała. Przez to myślałem, że po prostu nie będzie okazji. Dostałem jednak szansę na odjazd w ucieczce. Potem trzeba było jednak poczekać, zobaczyć, jak ułoży się etap. Wciąż możliwe było, że musiałbym zaczekać na Rafała, gdyby z tyłu się coś działo. Jednak ostatecznie mnie nie zatrzymano.
Ile raz w życiu takiego kolarskiego pomocnika trafia się taka szansa?
Chyba tylko raz.
Czyli tak, jakbyś trafił taką piątkę w Totolotka? Bo może etap to trochę za mało, żeby porównać do szóstki.
Wiesz, jak na początku jechaliśmy w 25 osób, to rozejrzałem się, zobaczyłem, kto tam był i powiedziałem sobie, że jak dojedziemy do mety, to może zajmę piąte czy szóste miejsce. Myślałem o pierwszej dziesiątce. O wygranej ani przez chwilę.
Bo chyba trudno było o niej myśleć, skoro końcówka tego etapu była taką sinusoidą – raz traciłeś, raz nadrabiałeś. Nie dało stwierdzić, gdzie będziesz za chwilę. Jak to wyglądało ze środka?
Najpierw niektórzy zaczęli „skakać” na długim, sztywnym podjeździe. Powiedziałem sobie wtedy, że muszę jechać swoim tempem, bo inaczej eksploduję. Zawsze byłem jakieś 15-20 sekund za nimi. Raz się trochę zbliżałem, raz nieco traciłem. Dogoniłem ich potem na zjeździe. Trochę ryzykowałem, ale było warto. Później, aż do końca, dobrze mi się pracowało. Wszyscy się bali tego „muru”, podjazdu na trzy kilometry przed końcem, gdzie jechało się po kostkach. Zaczynałem go jako pierwszy, bo pomyślałem sobie, że skoro jest trudny i wąski, to gdybym zaczął z tyłu, nawet w małej grupie, szybko sporo bym stracił. Potem nie chciałem od razu ruszać na całego, więc nieco mi odjechali, ale wiedziałem, że jak przede mną jedzie trójka kolarzy i jest taki finisz, to nikt nie będzie chciał pracować na rzecz innych. I faktycznie tak było, wszyscy trochę zwolnili, znowu ich dogoniłem. Sprintując na koniec nic nie myślałem. Sam siebie zaskoczyłem. Wieczorem to oglądałem i sam do siebie mówiłem: „kurczę, sporo zaryzykowałem, bo to był długi sprint, a ja byłem zmęczony”. Ale inni chyba też byli „ugotowani”.
Z Włoch docierały relacje, że po wygraniu etapu to właściwie nie wiedziałeś co teraz, byłeś kompletnie zdezorientowany. Faktycznie tak było?
Chyba byłem trochę zagubiony, to fakt. Ale naprawdę się cieszyłem. Może nie było tego widać, ale się cieszyłem.
Kamera na mecie uchwyciła tylko zaciśniętą pięść, żadnej eksplozji radości.
Wiesz, jak byłem jeszcze kolarzem w ekipie do lat 23, to mieliśmy tam starszych menadżerów. I oni zawsze powtarzali nam, że trzeba być spokojnym, nie szaleć. Dawali nam nawet takie koszulki, których nie da się rozpiąć do końca, żebyśmy tego nie robili. Raczej nie wolno nam też było krzyczeć. Coś mi chyba zostało z tego czasu.
Pamiętam, że jak Michał Kwiatkowski wygrywał mistrzostwo świata i cieszył się na ostatnich metrach. Przez dłuższą chwilę miałem wrażenie, że go dogonią.
No tak, ja na mecie też nie podniosłem rąk do góry, bo taką okazję na zwycięstwo – jak mówiliśmy – ma się raz w życiu. Więc przed końcem nie wolno mi było się cieszyć. To była naprawdę jedna z pierwszych rzeczy, jaką nauczyli mnie, gdy zacząłem się ścigać. Zawsze powtarzali, że trzeba pedałować aż będzie się metr za linią.
Trochę to trwało, ale się przydało.
(śmiech) No tak.
Faktycznie jest tak, że z wygranej takiego pomocnika jak ty cieszy się cały peleton?
To była dla mnie większa satysfakcja niż samo zwycięstwo. Bo dzień później dostałem gratulacje od chyba całego peletonu. To był górski etap. Tam „strzeliłem” na przedostatnim podjeździe, odpadłem. Jechałem spokojnie, wyprzedzały mnie auta, dokładnie 22. Z każdego z nich dyrektor mi pogratulował. Fajny moment. Po Giro jechałem Dauphine, było nas tam jedynie dwóch, którzy byli też we Włoszech. Spotkałem tam innych kolarzy i dalej – dwadzieścia dni później – mi gratulowali. Dla mnie to chyba właśnie to jest największy sukces.
To taki moment, który innym też pokazuje, że może kiedyś im się uda.
Pomocników w peletonie jest sporo. Nie mogę im mówić, że zawsze trzeba wierzyć, bo sam nie wierzyłem. (śmiech) Ale jak już się spróbuje i walczy do końca – bo ja też przecież na tym etapie nie byłem najmocniejszy, ale walczyłem i wiedziałem, że na finiszu będę najszybszy – to można wygrać.
Twoja żona mówiła potem, że „wiedziała, że ten etap albo wygrasz, albo zabijesz się na zjazdach”.
Powiedziała coś takiego, tak. Dobrze jechałem te zjazdy, ale ryzykowałem, ile tylko się dało, faktycznie. Był fajny zjazd, dobry asfalt. A jak chcę, to umiem zjeżdżać. (śmiech) Nie było jednak ani jednego zakrętu, gdzie ryzykowałbym, że się przewrócę.
Podobno gdy pierwszy raz startowałeś na Giro, w 2012 roku, twoja mama zapytała, który etap powinna włączyć. Powiedziałeś, że szósty i zająłeś tam piąte miejsce…
To była pomyłka w wywiadzie. Powiedziałem coś takiego, ale to menadżer zapytał mnie o to, który etap ma oglądać. Rozmawiałem wtedy przed Giro z Alessandro Bertolinim, kolarzem z mojego regionu, który rok wcześniej skończył karierę. Wiadomo było, że na trasie Giro trzeba będzie pokazać koszulkę, tak, jak wcześniej wspominałem. Więc zastanawialiśmy się, gdzie będzie można to zrobić. Giro startowało wtedy w Danii, tam była czasówka i dwa płaskie etapy, gdzie musiałem uciekać, ale chciałem też być w ucieczce na takim etapie, gdzie ona mogłaby dojechać do mety. I ten szósty etap był właśnie taki. Góra-dół, sztywne, krótkie podjazdy – profil, który mi pasuje. Pojechałem wtedy do przodu, w ucieczce był wtedy też Michał Gołaś. Też na początku było ze 20 kolarzy, zostaliśmy w pięciu, ostatecznie jeden wygrał po samotnej akcji, a nasza czwórka dojechała kawałek za nim. Wtedy myślałem, że skoro to pierwsze Giro, w małym zespole, jechałem dobrze i że to tylko początek, ale rok później nie przeszedłem selekcji na Vueltę. I na start w Wielkim Tourze czekałem aż do 2016 roku.
Menadżer w końcu włączył ten etap?
Myślę, że tak.
A teraz mówiłeś komuś, żeby odpalił ten zwycięski?
Nie, tym razem zupełnie nic. Nie zapeszałem.
Odejdźmy od Giro. Nie mogę nie zapytać o kwestię narodowości. Kim ty się właściwie najbardziej czujesz? Polskie obywatelstwo gdzieś ciągle czeka i się doczekać nie może, z urodzenia jesteś Włochem, ale podobno Tyrolczycy nie za bardzo się poczuwają do tego, by ich tym mianem określać.
Zależy… To jest trudny temat, trudna historia. Jak tu na Śląsku, choć u nas jest chyba nawet gorzej. Wiesz, historię zawsze pisze ten kraj, który wygrał wojnę. To, czego nauczyliśmy się w szkole, to nie zawsze jest prawda. Mogę powiedzieć tyle, że u nas ta mentalność dalej jest inna niż we Włoszech. Mój dziadek się urodził jak jeszcze była u nas Austria, ale też nie można powiedzieć, że jesteśmy „austriaccy”. Znajdujemy się tak między krajami. Mentalność jest chyba nieco specjalna, czasem dziwna, jak to u górali. (śmiech)
Oj, u górali to faktycznie różnie bywa. Wystarczy przejechać do Zakopanego, nie trzeba Tyrolu.
No właśnie. To kim się czuję… trudno powiedzieć. Nie czuję się Włochem. Nie można też powiedzieć, że czuję się Austriakiem. Ostatnio bardzo się cieszę z tych chwil, gdy jestem w Polsce. W domu, od kiedy moja córka się urodziła, mówimy tylko po polsku. Ale też nie mogę powiedzieć, że jestem Polakiem. Bardzo podoba mi się jednak tutejsza mentalność i styl życia.
W wywiadzie dla „Angory” mówiłeś: „mam wrażenie, że Polacy żyją w mniejszym stresie niż Włosi”. To nie pasuje do wizerunku ani jednych ani drugich.
Wiesz, ja to widzę po otoczeniu. Gdy chodzę po Gliwicach jest… spoko, po prostu. Ludzie też są spoko. Jest mniejszy ruch, a miasto nie jest przecież małe. Nie umiem tego do końca wytłumaczyć, ale po prostu mi się tu podoba.
Z przyszłą żoną poznałeś się w 2007 roku i to we Włoszech, a nie Polsce, tak?
Tak, w Alpach, w Livigno. To też zresztą taki region przemieszany pomiędzy Włochami a Szwajcarią. Ścigała się wtedy jeszcze w juniorach, była na zgrupowaniu. Tak ją poznałem.
Aż tak dobrze się rozmawiało, że zdecydowałeś się przylecieć do Polski?
Mieliśmy kontakt, zapowiedziałem, że po sezonie przylecę do Polski. W październiku, gdy skończyłem jazdę, poleciałem do Katowic. Październik 2007 to był mój pierwszy raz w Polsce i Gliwicach. A potem już coraz częściej wracałem.
Nie było złego pierwszego wrażenia? Wylądowałeś w górniczym, przemysłowym regionie późną jesienią. Nie wygląda to wtedy najlepiej.
Wiesz, ja kompletnie nie wiedziałem, co na mnie czeka. To był chyba mój trzeci raz zagranicą. Nie podróżowałem wcześniej często, jedynie na wyścigi. Dworzec w Katowicach nie był tak ładny, jak jest teraz. Pamiętam, że z lotniska do dworca jechałem busem, a stamtąd pociągiem do Gliwic. Musiał być jakiś mecz, bo w pociągu byli kibice Górnika Zabrze. Zrobili wtedy trochę hałasu.
Czyli twoje pierwsze spotkanie z piłką w Polsce to był Górnik, ale kibicujesz Piastowi.
No tak. (śmiech)
Co było dla ciebie najtrudniejsze w nauce języka? Polski nie jest przecież łatwy.
Wydaje mi się, że aż do końca życia będę się go uczył…
Ale już teraz jest bardzo dobrze.
Dzięki. Choć czasem, jak pytam żonę „czemu coś jest tak, a nie tak?”, to ona sama nie wie, jak to wytłumaczyć. Na początku próbowałem z książkami, ale było bardzo trudno. Więc po prostu za każdym razem, jak tu byłem, trochę się nauczyłem. Z moją żoną rozmawialiśmy na początku tylko po angielsku, potem ona bardzo szybko opanowała włoski. Zaliczyła nawet uniwersytet we Włoszech, taki normalny, nie Erasmus. Więc rozmawialiśmy po włosku. A jak chciałem zapytać o coś po polsku, to trochę się leniła, nie chciała tłumaczyć, bo zajmowało to dużo czasu. Później mieliśmy w ekipie polską obsługę i kolarza, Bartosza Huzarskiego, więc od razu powiedziałem mu: „mów do mnie tylko po polsku”. Tak samo z innymi Polakami w Borze. I powolutku się nauczyłem.
Bartek Huzarski rzucał cię na głęboką wodę, bo jak robił streamy z hoteli, to często też brałeś w nich udział. Trzeba było gadać.
Tak, to był 2016 rok. Zrobił live’a z Tour de France, potem też z Vuelty, z której musiał się wycofać po kraksie. Niestety skończył potem karierę. Dzięki Bartkowi poznało mnie trochę ludzi w Polsce. Dziś polski fanklub Bory umieszcza mnie obok Maćka, Poljana i Rafała. Bardzo się z tego zresztą cieszę.
Podobno przyszły teść postawił ci warunek, że musisz nauczyć się języka, bo inaczej nic z tego nie będzie?
To był chyba żart, ale…
Ale dla pewności lepiej było się nauczyć?
…ale coś w tym chyba było. Zresztą miał rację. Fajnie, że jak jestem w domu, mogę się ze wszystkimi dogadać i rozmawiać.
Wspomnieliśmy już o tym polskim obywatelstwie. Od kilku lat próbujesz zyskać, wciąż się nie udaje. Gdyby się w końcu udało to chętnie pojeździłbyś w kadrze Polski?
Ja tak, nie wiem, co myślą oni. (śmiech) Na pewno byłoby fajnie.
A dlaczego tyle to trwa? Ostatnio wspominałeś, że pisałeś już egzamin.
Tak, pisałem. Długo trwa, bo trzeba zebrać potrzebne dokumenty. Nie zawsze byłem przy tym na miejscu. Egzamin też był często w takim terminie, że akurat byłem na obozie albo wyścigu. Musiałem wtedy czekać do listopada. Potem na wyniki do stycznia, potem na certyfikat… W kwietniu byłem złożyć wniosek, ale okazało się, że czegoś brakowało i dalej muszę czekać.
Brzmi jak typowa polska biurokracja.
No niestety nie jestem piłkarzem. (śmiech) Gdybym był, wtedy by się pewnie szybciej udało.
Możliwe, bo piłkarze, jeśli już chcą obywatelstwa, to często są wzmocnieniem dla kadry. I da się to nieco przyśpieszyć.
To jednak nie tylko w Polsce.
No nie, tak jest w wielu miejscach.
Wiesz, z drugiej strony dla mnie to wygląda tak, że Polska jest poważnym krajem. Bo trzeba coś zrobić, żeby dostać to obywatelstwo. Gdyby moja żona chciała mieć włoskie, to już by je miała. Po ślubie, tyle wystarczy. No, jeszcze 400 euro do tego. W Polsce to tak nie działa. I uważam, że to dla was dobre.
Pół na pół, tak bym powiedział. Ślub to już całkiem niezły powód.
Tak, ale we Włoszech jest teraz tak, że istnieją już organizacje, pomagające w dostaniu obywatelstwa. Kto zapłaci, żeby wziąć ślub dla obywatelstwa, ten je potem dostanie. Ale to nie temat dla mnie.
Okej, zmieńmy go w takim razie. Miałeś teraz chwilę wolnego czasu. Co wtedy robisz, jak ładujesz baterie?
[Cesare wzrusza ramionami]
Trudno powiedzieć?
Szczerze… to poza kolarstwem nie mam zbyt wielu zainteresowań. W trakcie tej mojej przerwy po Dauphine byłem z rodziną na kilka dni w Muszynie, zabrałem córkę na baseny, sam trochę odpoczywałem. Ale tak poza tym… to chyba tylko trenuję. (śmiech) Ostatnio współpracuję też przy jednym projekcie z firmą, która robi ubrania. Nie kolarskie, zwykłe koszulki, jak ta. [Cesare pokazuje na koszulkę, którą ma na sobie, jest na niej Eddy Merckx] Firma powstała w tym roku w Polsce, gość, który ją założył jest z Gliwic, choć mieszka teraz w Warszawie. Zacząłem z nim współpracować. To nie jest na razie duża inwestycja, ale trochę można się pobawić, posiedzieć nad tym i wymyślić coś fajnego. Jakieś czapki, coś takiego. Na razie to tylko hobby, ale mam 32 lata, więc trzeba nad czymś myśleć.
Wiesz, co te 32 lata oznaczają. Że jeździsz na rowerze już dwie dekady. Podobno zacząłeś, bo ktoś cię zabrał na etap Giro d’Italia?
To była moja dawna… niania, tak to nazwijmy. Miała córkę, która pracowała przy Giro. To nie był mój pierwszy raz na tym wyścigu, wcześniej trzy razy oglądałem go przy drodze. Wtedy jednak byłem w tym miasteczku na starcie, gdzie są namioty ze sponsorami, a kolarze chodzą na kawę. Podobała mi się atmosfera. Półtora miesiąca później zacząłem się ścigać.
Na Giro pojawiłeś się w dzień, gdy zdyskwalifikowano Marco Pantaniego za doping.
Piątego czerwca 1999 roku, tak.
I ta dyskwalifikacja nie wpłynęła na twoją decyzję o ściganiu?
Wiesz, jeszcze nie siedziałem aż tak w kolarstwie. Dalej kibicowałem, jakby nic się nie wydarzyło. A to był moment, w którym Pantani prawdopodobnie zaczął umierać, tam się to wszystko zaczęło. Narkotyki, cała reszta. [Pantani zmarł w 2004 roku, ustalono, że przedawkował kokainę oraz leki antydepresyjne – przyp. red.].
On był wtedy bardzo bliski wygrania Giro.
Prawdopodobnie już wygrał tak naprawdę. Miał koszulkę lidera i dużą przewagę. Taki miał, niestety, charakter, że tego nie zaakceptował. Wtedy limit hematokrytu wynosił 50%. Ja wierzę, że miał niższy, bo nie był głupi. Wtedy to zawsze mierzono, kolarze wiedzieli, że będą kontrole. Moim zdaniem naprawdę coś złego się tam wydarzyło, a on nie potrafił tego zaakceptować. Wtedy też nie dostawało się dyskwalifikacji, a tylko 15 dni zawieszenia. Pamiętam, że jakby chciał, to mógłby się ścigać w Tour de France. Nikt nie mógł wiedzieć, do czego to zawieszenie doprowadzi. I tak, w takim dniu zdecydowałem, że chcę się ścigać.
Z perspektywy czasu brzmi to dziwnie.
Trochę tak. Ale wiesz, ja pamiętam tylko, że czekałem na niego, żeby zrobić sobie zdjęcie, ale go nie było. I tyle.
Zostawmy tamto Giro, wróćmy do teraźniejszości. Za chwilę Tour de Pologne. Jakie są oczekiwania – twoje i drużyny – na ten wyścig?
W tym roku mamy fajny skład. Jest Pascal Ackermann na sprinty, są też Rafał Majka i Davide Formolo. Myślę, że będą mieli dobrych pomocników w osobach Pawła Poljańskiego czy Maćka Bodnara… Jesteśmy w stanie wygrać choćby etap z finiszem dla sprinterów. Bo taki jest pierwszy do Krakowa, drugi do Katowic i jeszcze jest jeden do Zabrza, dobry dla Ackermanna. On blisko był już w zeszłym roku na etapie do Bielska, kończył wtedy z przodu.
Ale nie wygrał, bo bezkonkurencyjny był Michał Kwiatkowski.
Tak, tak. W tym roku Pascalowi może się udać. Na pewno spróbujemy też powalczyć o generalkę. Zobaczymy, jak będzie się czuł Rafał, bo jego następnym wielkim celem jest Vuelta, do tego się przygotowuje. Tour de Pologne to jego jedyny wyścig między Giro a Vueltą właśnie. Długo się nie ścigał, trzeba będzie zobaczyć, jak będzie z jego nogami. Jeśli będzie przygotowany na start w Hiszpanii, to na Tour de Pologne też nie powinno mu dużo brakować do pełnej formy. Rafał na pewno jest zmotywowany. Tym bardziej, że nigdy nie widziałem go jadącego wyścig dla treningu. Nawet jak nie jest w formie, to zawsze stara się coś zrobić. A szczególnie, gdy to wyścig w Polsce.
Wiele osób chwali sobie na Tour de Pologne kontakt z fanami…
Mogę powiedzieć, że dla mnie to taki wyścig u siebie. Ostatnio zawsze mamy jakieś etapy blisko Gliwic. Do tego mam też teraz już więcej kibiców Polsce niż Trydencie. Więc po zakończeniu etapu w Katowicach zawsze się coś dzieje.
Podobno śpiewają ci na wyścigu „Sto lat”?
Tak, w tym roku urodziny wypadają mi na trasie pierwszego etapu, w zeszłym roku to była prezentacja drużyn. Dwa lata temu Tour de Pologne zaczęło się wcześniej i 3. sierpnia mieliśmy etap do Zakopanego. Ja już odpadłem, jechałem z tyłu i faktycznie zaczęli mi śpiewać. Fajnie było.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA