Przepływ piłkarzy między Łotwą a Polską jest duży, ale dotyczy niemal wyłącznie ruchu w jedną stronę. Trudno się dziwić, bo mimo wszystkich swoich wad, nasza liga pod właściwie każdym względem jest lepsza. Przed Kamilem Bilińskim wyjątek od reguły stanowił Dariusz Łatka, który latem 2014 roku – mając już prawie 36 lat, a w CV 130 meczów w Ekstraklasie – odszedł z Podbeskidzia i trafił do FK Jelgava. Jak się okazało, wygrał los na loterii i na koniec kariery przeżył kilka pięknych chwil. Przy okazji starcia Piasta Gliwice z Riga FC wracamy z nim do tamtych momentów.
Dlaczego wszystko stało się przez żonę? Czym zaskoczył go trener Jelgavy? Komu on i koledzy utarli nosa za wyśmiewanie się? Którego pucharowego meczu do dziś żałuje? W jakim kontekście wbił szpilkę Januszowi Filipiakowi? Co powinniśmy wyciągnąć dla siebie z ligi łotewskiej? Skąd wziął się w meczu Budapeszt – Zakopane? Zapraszamy.
Co dziś robi Dariusz Łatka?
Leci nam trzeci rok w Budapeszcie, gdzie wyjechaliśmy ze względu na pracę żony, podobnie jak wcześniej na Łotwę i do Gdańska.
I jak się żyje Polakowi na Węgrzech?
Bardzo dobrze. Wspaniałe miasto, przyjaźnie nastawieni ludzie. Wiadomo, że Polacy są tu lubiani, wiele nas łączy historycznie. Nawet pogoda jest lepsza niż u nas w kraju. Jesteśmy naprawdę zadowoleni, mimo że przenosiliśmy się na Węgry niemalże z dnia na dzień.
W takich okolicznościach wybraliście się też na Łotwę.
Dokładnie. Skończył mi się kontrakt w Podbeskidziu. Klub wyrażał chęć jego przedłużenia, propozycja nowej umowy była chyba nawet lepsza od poprzedniej, ale wtedy żona objęła stanowisko kierownicze na Łotwie w firmie Wizz Air, w której wcześniej była stewardessą. Uznałem, że to już czas, by również ona mogła się rozwijać zawodowo, dlatego postanowiłem, że wyjedziemy tam całą rodziną, mieliśmy już wtedy syna. Życie na odległość byłoby bez sensu. Żona musiałaby latać przez Warszawę i Katowice, by potem dojechać jeszcze do Bielska. Widywalibyśmy się od święta.
Piast Gliwice ogra Rygę na wyjeździe? ETOTO płaci za drugie zwycięstwo gliwiczan w dwumeczu po kursie 2,05
Granie w piłkę odstawił pan zupełnie na dalszy plan?
Tak. Początkowo nastawiałem się, że wyjazd oznacza koniec kariery. Nie planowałem tam grania. Ernest Konon, mój dobry znajomy z czasów Korony Kielce, przekonywał jednak, że powinienem jeszcze pokopać i pomógł w szukaniu nowego klubu. Priorytet stanowiła lokalizacja, czyli Ryga lub okolice. Najpierw trenowałem przez moment z Daugavą Daugavpils. Wrażenia co do samego klubu były jednak takie sobie, a zespół ten właśnie przegrał 0:5 z Aberdeen w pierwszym meczu eliminacji Ligi Europy i było jasne, że żegna się z pucharami. Właścicielom nie zależało już na wzmocnieniach, sprawa się przedłużała. I dobrze wyszło, bo Jelgava okazała się ciekawszym miejscem. Od razu się dogadaliśmy. Inna sprawa, że nie miałem wielkich wymagań, po prostu chciałem jeszcze przeżyć coś fajnego w piłce.
I to się udało.
Zdecydowanie, piękna sprawa. Na sam koniec po raz pierwszy spróbowałem gry za granicą, po raz pierwszy zdobyłem jakieś trofeum, po raz pierwszy zagrałem w europejskich pucharach. Traktuję to jako swego rodzaju bonus od losu.
O bazie w Jelgavie mówił pan, że mogłaby równie dobrze dotyczyć klubu Ekstraklasy.
Dziś pewnie patrzyłbym inaczej, widząc rozwój infrastruktury w Polsce, choć jak odchodziłem, tam też mieli ambitne plany związane z bazą. Były już chyba przygotowane tereny pod inwestycje. W każdym razie baza Jelgavy nie odstawała od tego, co znałem z Ekstraklasy, mogliśmy skupić się tylko na pracy. Klub spokojnie funkcjonował, panowała w nim bardzo przyjazna i rodzinna atmosfera. Poza pensjami mieliśmy zapewnione obiady czy zwroty za paliwo. Żadnych kokosów się nie dostawało, ale jak na tamtejsze realia, nie mogliśmy narzekać.
Najlepsi w lidze łotewskiej zarabiali 2-2,5 tys. euro?
Kiedyś chyba powiedziałem, że z premiami tyle można wyciągnąć, ale tak naprawdę, to nie wiem. Media podawały nawet informacje, że ktoś tam dostawał 5 tys. euro, ale koledzy zapewniali, że to bajki. Dziś pewnie wygląda to inaczej, lepiej. Riga FC jest w stanie naprawdę dobrze płacić, skoro przychodzi tam tylu obcokrajowców z niezłym CV, a na Łotwę wrócił Deniss Rakels. Gdy ja grałem w tej lidze, wielu zawodników podpisywało kontrakty półamatorskie, ale tylko nieliczni gdzieś jeszcze pracowali. A jeśli już, przeważnie łączyli granie w klubie z trenerką, nie latali po treningach do fabryki. Można było wyżyć z samej piłki, choć oczywiście bez luksusów.
Do składu Jelgavy wskoczył pan niemalże natychmiast.
Przychodziłem po prawie dwóch miesiącach przerwy, podczas gdy sezon w lidze łotewskiej trwał w najlepsze. Musiałem trochę nadrobić, ale zadebiutowałem bardzo szybko, już po tygodniu.
Swoją drogą, może system wiosna-jesień byłby sensownym rozwiązaniem dla naszej ligi. Często po niepowodzeniach w europejskich pucharach słyszymy tłumaczenia, że rywale znajdowali się już w rytmie meczowym, że to było ich przewagą. I niekoniecznie trzeba się z tego wyśmiewać, bo to naprawdę może mieć znaczenie, szczególnie w pierwszych rundach. Na początku sezonu forma nigdy nie jest najwyższa, dopiero wchodzi się w pewien rytm. Co prawda teraz zaczynający granie o stawkę Piast moim zdaniem prezentował się lepiej od cały czas grającego BATE, no ale wiemy, jak się to skończyło. Sądzę jednak, że Rygę przejdzie. W pierwszym meczu był wyraźnie lepszy, tyle że dwa gole strzelił sobie sam.
Jelgava w tamtym czasie nie była najlepszym klubem na Łotwie, ale…
Powiedziałbym, że Jelgava była pretendentem, znajdowała się w czołówce, którą tworzyły jeszcze Skonto Ryga, Ventspils i FK Liepaja. W latach 2014-2016 trzy razy z rzędu klub ten sięgał po krajowy puchar, ale mistrzem nigdy nie został. Najbliżej było w 2016 roku, gdy już odszedłem. Skończyło się na drugim miejscu, później nastąpił wyraźny zjazd.
Pana trenerem był Vitalijs Astafjevs, czyli nie byle jaka postać jak na tamtejsze warunki.
To rekordzista wszech czasów w liczbie meczów dla reprezentacji Łotwy. Był kapitanem, gdy Łotysze wygrywali z Polską w Warszawie w eliminacjach Euro 2004. Oni na ten turniej pojechali, my nie. Ogólnie wiadomo, że Łotwa nigdzie się nie dostawała, więc sam fakt, że Astafjevs wykręcił aż 167 spotkań wiele mówi o jego pozycji w kadrze. W karierze klubowej grał w Austrii, Anglii i Rosji. Może nie w topowych drużynach, ale przez lata funkcjonował na poważnym poziomie, dużo widział i miało to przełożenie na jego warsztat trenerski. Miał bardzo ciekawe, urozmaicone treningi, pozytywnie się zaskoczyłem. Nie mieliśmy lekko, ale zdecydowanie nie była to typowa szkoła rosyjska, czyli tylko bieganie, bieganie, bieganie.
Ile goli padnie w Rydze? Otwarte starcie jak w Gliwicach i powyżej 2,5 to 2,05, zamknięty mecz i poniżej 2,5 bramki – 1,71 w ETOTO (kliknij, aby się zarejestrować)
Liga łotewska sportowo była dużo słabsza od naszej, więc mógł pan więcej pokazać w ofensywie. W Polsce kojarzono pana jako typowego defensywnego pomocnika.
Nie do końca się zgodzę. Dość długo grałem bardziej jako “ósemka”, dopiero w Podbeskidziu stałem się taką żelazną “szóstką”. Miałem przed sobą Macieja Iwańskiego czy Antka Slobodę i na nich pracowałem. Jako tako musiało to wychodzić, skoro Podbeskidzie przez cały ten czas utrzymywało się w Ekstraklasie. W Jelgavie faktycznie mogłem trochę więcej pograć do przodu, szczególnie pod koniec swojego pobytu w tym klubie mi na to pozwalano. Zadań defensywnych też jednak nie zaniedbywałem, zwłaszcza gdy graliśmy na trójkę stoperów. Wtedy normalnie byłem pierwszym pomocnikiem przed obrońcami.
Jeżeli chodzi o otoczkę, poczuł pan jednak, co to znaczy “inny świat”?
Tu nawet nie ma czego porównywać, zresztą nie tylko jeśli chodzi o Łotwę. Z krajów ościennych jedynie Niemcy przebijają nas również w kwestiach pozaboiskowych. Puchary pokazują, że w Czechach czy na Słowacji lub Białorusi w piłkę gra się nieco lepiej niż w Polsce, ale samo opakowanie ligi jest tam znacznie gorsze. Na Łotwie w pewnym momencie już nawet pojedyncze mecze ligowe nie leciały w telewizji. Ze względu na znikome zainteresowanie zrezygnowano z pokazywania rozgrywek. Jak ktoś chciał coś obejrzeć, musiał wejść na osobną stronę, gdzie przeprowadzono transmisje. Często z jednej kamery, bez powtórek, trochę taka chałupnicza robota.
Nigdy nie był pan rozchwytywany przez media, ale tam w zasadzie żył jak normalny człowiek.
Mieszkając w Rydze miałem pełną anonimowość. Nikt nie wiedział, że jestem piłkarzem. Czasami wręcz bywało zabawnie. Pamiętam, że zawsze zostawiałem auto na parkingu strzeżonym i czuwający tam nad wszystkim pan po dłuższym czasie zagadał, kim jestem, co tutaj robię. Gdy dowiedział się, że gram zawodowo w piłkę, dopytywał, czy można się z tego utrzymać i tak dalej. Sporadycznie zdarzało się, że w samej Jelgavie ktoś mnie rozpoznał. Na stacji benzynowej pracowała pani polskiego pochodzenia, świetnie mówiąca po polsku. Ona wiedziała, kim jestem.
Piłka nożna to na Łotwie nadal dużo mniej popularny sport niż na przykład hokej. Nawet na meczach w europejskich pucharach frekwencja ledwo przekraczała tysiąc widzów. Mieliśmy wiernych kibiców ubranych w barwy czy dopingujących, ale chodziło o wąską grupę. Zupełnie inna atmosfera, miała też jednak swoje pozytywy. Łotysze znacznie spokojniej podchodzą do tematu, nie ma takiego ciśnienia, presja jest niewielka. W Polsce wiadomo – przegrasz mecz, to najlepiej nie wychodź z domu, niech cię ktoś wtedy zobaczy na mieście. Tam taki problem nie istniał.
Po roku pobytu świętował pan tam zdobycie Pucharu Łotwy.
Dość dziwny mecz. Graliśmy z Ventspilsem, a że był aktualnym mistrzem, spotkanie rozegrano na jego stadionie. Już po kilku minutach zaczęliśmy grać w dziesiątkę, bo nasz obrońca Abdoulaye Diallo wyleciał z boiska za bardzo brutalny faul. Szybko jednak strzeliliśmy dwa gole i potem konsekwentnie się broniliśmy. Nawet atmosfera była wtedy bardziej wyjątkowa, łącznie stawiło się ponad 2 tys. kibiców. Jest co wspominać.
Później czekały was mecze w eliminacjach Ligi Europy i, jak na swoje możliwości, dokonaliście tam znaczących rzeczy.
Sprawiliśmy wielką niespodziankę eliminując bułgarski Liteks Łowecz. U siebie zremisowaliśmy 1:1, na wyjeździe 2:2. W kolejnej rundzie zaczęliśmy od domowego 1:0 z Rabotnicki Skopje, ale w rewanżu przegraliśmy dwiema bramkami. Odpadliśmy zasłużenie, byliśmy wtedy zdecydowanie słabsi, Macedończycy całkowicie nas zdominowali. Szkoda, że w pierwszym meczu wygraliśmy tak nisko, bo mogło się skończyć znacznie lepszym wynikiem. Brakowało nam porządnego napastnika, zresztą w pewnym stopniu odczuwaliśmy to też z Liteksem. Nasz najlepszy strzelec dostał korzystniejszą finansowo ofertę z Estonii i postanowił odejść. Tej luki nie wypełniono. Trochę żal tego odpadnięcia z Rabotnicki, choć z drugiej strony, z byle kim nie polegliśmy. Zespół ten wyrzucił później z pucharów Trabzonspor i dopiero tuż przed fazą grupową odpadł z Rubinem Kazań, zresztą też po walce.
Prowadzący wówczas Liteks Krasimir Bałakow nie ukrywał swojego lekceważącego podejścia do Jelgavy.
Szczerze mówiąc, wcale mu się nie dziwię! Przyjechał na nasz mecz z Mettą, najsłabszym zespołem w tabeli. Wypadaliśmy w nim fatalnie, tylko zremisowaliśmy. Później przed kamerami śmiał się z naszego poziomu i poziomu całej ligi. Mógł to zrobić bardziej kulturalnie, mniej dosadnie, ale tym większą satysfakcję odczuwaliśmy, gdy awansowaliśmy. Liteks miał wtedy naprawdę niezły skład, jeden zawodnik od nich był wart więcej niż cała kadra Jelgavy. Sprowadzali gości z portugalskiej ekstraklasy, na papierze powinni nas zjeść. Przeżyliśmy fajną przygodę, dla klubu były to wielkie rzeczy. Rok później, już beze mnie, chłopaki spisali się jeszcze lepiej. Przeszli islandzki Breidablik i Slovan Bratysława, odpadając dopiero z Beitarem Jerozolima. Zagrali w pucharach dzięki pucharowi Łotwy za 2015 rok, w lidze zabrakło nam wtedy punktu, żeby skończyć sezon na podium.
Szkoda, że gdzieś to się potem rozmyło i dziś Jelgava raczej cieniuje. W klubie ciągle zmieniają się trenerzy, brakuje stabilizacji. Z “moich” czasów zostało bodajże dwóch zawodników, ale to w sumie norma, na Łotwie rotacja piłkarzy zawsze była olbrzymia. Widzę, że Jelgava teraz zajmuje trzecie miejsce od końca, a w dwóch poprzednich sezonach też broniła się przed spadkiem i zajmowała ostatnie bezpieczne lokaty.
W kontekście meczów z Rabotnicki wbił pan lekką szpilkę właścicielowi Cracovii, Januszowi Filipiakowi, który tłumaczył odpadnięcie ze Shkendiją Tetowo bardzo niekorzystną pogodą.
Lekko mnie rozbawiło, gdy mówił, że w Macedonii było strasznie gorąco i nie dało się grać. My mieliśmy co najmniej równie trudne warunki, 35 stopni, potężny upał, a przegraliśmy tam taką samą różnicą braamek, co znacznie bogatsza Cracovia. Warunki były identyczne dla obu drużyn, druga strona też na pewno nie czuła się w pełni komfortowo w takim skwarze. Takich wytłumaczeń akurat nie kupuję.
Kolejny gol Jakuba Czerwińskiego w tym sezonie? Raz już Rygę ukłuł, jeśli dziś zrobi to po raz drugi, ETOTO zabuli po kursie 7,75!
Kilka miesięcy po pucharowych bojach już pana w Jelgavie nie było i zakończył pan karierę w Bałtyku Gdynia.
Kolejny raz chodziło o pracę żony. Naprawdę dobrze się na Łotwie czuliśmy, braliśmy pod uwagę, że spędzimy tam wiele lat. Do Rygi turystycznie, sam z siebie, prawdopodobnie bym się nie wybrał, a to super miejsce do życia. Polecam każdemu. W ostatnich miesiącach grałem już mniej, pauzowałem przez miesiąc z powodu kontuzji, ale nie wykluczałem nowej umowy, a potem nawet pracy w klubie jako trener młodzieży. Plany nam się zmieniły i dość niespodziewanie wyjechaliśmy z Łotwy do Gdańska. Namówiono mnie, żebym pokopał jeszcze w III lidze dla Bałtyku Gdynia. Nie żałuję, od stadionu do domu miałem pięć minut. Nawet nie tak wiele zabrakło, żebyśmy awansowali. W nowym sezonie wystąpiłem jeszcze w 1. kolejce i znów musieliśmy pakować walizki z powodu pracy żony, tym razem na Węgry. Jesteśmy tu już trzeci rok. O Bałtyku nie zapomniałem, nadal mam kontakt z prezesem klubu.
Z piłkarzy, z którymi grał pan w Jelgavie, polecał pan do Ekstraklasy stopera Marcisa Ossa. Trafił on później do Górnika Zabrze, ale szybko odszedł.
Opierałem się głównie na tym, co pokazywał w meczach pucharowych, z lepszymi niż zazwyczaj rywalami. Przyszedł do Zabrza w bardzo trudnym okresie. Najpierw był trener Leszek Ojrzyński, później sezon kończył Jan Żurek i skończyło się spadkiem do I ligi. Różne przeboje tam były. Oss nic wielkiego nie zdążył pokazać, pamiętam, że komentatorzy mówili, że jest wolny i mało zwrotny. Fakty są jednak takie, że chciano jego pozostania, Marcin Brosz widział dla niego miejsce. To Marcis zdecydował, że odchodzi. Czas pokazał, że nie jest taki słaby, skoro później zaczął grać w reprezentacji, a od ponad roku regularnie występuje w szwajcarskiej ekstraklasie. Coś tam jednak chłop umie.
Nie kusiło pana, żeby na Węgrzech też jeszcze poszukać klubu, choćby w niższej lidze?
Nie, jestem tutaj kompletnym anonimem, poza tym wiek też robi swoje. We wrześniu skończę 41 lat, wchodzenie jeszcze raz w reżim treningowy już mnie nie rajcowało. Co jakiś czas pokopię sobie rekreacyjnie. Grałem na przykład w meczu Budapeszt vs Zakopane, który dwóch kumpli – Polak i Węgier – organizuje od 25 lat. Niedawno wystąpiłem też na stadionie Lechii Gdańsk w drużynie Wizz Air Budapeszt przeciwko Airport Gdańsk, czyli pracownikom gdańskiego lotniska. Jakiś kontakt z boiskiem pozostaje, ale już zupełnie niezobowiązująco.
Nadal obowiązuje układ, że to żona teraz zarabia?
Tak. Zawodowo na co dzień nie pracuję. Jestem w domu, zajmuję się sześcioletnim synem. Niedługo pójdzie do szkoły, czekają nas nowe przygody. Sporo też podróżuję.
Łatwo przestawił się pan na taki układ? Dla mężczyzny to częsta sprawa honorowa.
Żona bardzo długo dostosowywała się do mnie, więc nie miałem problemu z tym, żeby od pewnego momentu sytuacja się zmieniła. Wiedziałem, że z kariery w Polsce wycisnąłem wszystko, niczego więcej nie osiągnę i pora się przestawić, zwłaszcza że żona ma dobrą pracę i duże perspektywy rozwoju. Wiadomo, jest to praca specyficzna, bo cały czas wiąże się z jej wyjazdami. Wcześniej jako stewardessa obsługiwała loty, teraz mając stanowisko kierownicze nieraz musi wyjeżdżać służbowo, czasami nawet na drugą półkulę. Gdy jeszcze nie mieliśmy dziecka, było to mniej odczuwalne. Żona po prostu wracała tam, gdzie aktualnie mieszkaliśmy i potem znów udawała się na kolejny lot. Teraz jak ma delegację, zostaję sam z synem i wszystko związane z domem jest na mojej głowie, ale można się przyzwyczaić.
Możecie zostać na Węgrzech na stałe?
Praca żony nauczyła już, żeby niczego nie planować i z góry nie zakładać. Ale lubię podróżować, zmiana miejsc nie jest dla mnie problemem, zwłaszcza przy dzisiejszych możliwościach komunikacyjnych. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że zostaniemy w Budapeszcie na stałe. Świetnie się tu czujemy, mamy przyjaciół i znajomych również na miejscu. Nie ma na co narzekać.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyk/newspix.pl