Bezradność z przodu, beznadzieja w tyłach. Męczenie buły w środku, zresztą i przodu, i w tyłach również. Styl taki, że zgrzytały zęby, bo Piast zaprezentował się skandalicznie, a w drugiej połowie wyglądał tak, jakby zapomniał, którym przyciskiem włącza się sprint. Gliwiczanie nie forsowali tempa, człapali po boisku, wyglądali, jakby chcieli zrobić wszystko, by wygrać jak najmniejszym nakładem sił.
A potem do akcji włączyła się dwójka ekstraklasowych niedobitków – Biliński i Rakels, którzy wzięli udział w rozstrzygającej akcji – i te plany drużyny Waldemara Fornalika zweryfikowała.
Baliśmy się, gdy Piast za sprawą Jorge Felixa szybko strzelił gola, a to z jednego prostego powodu – gliwiczanie w tym sezonie przyzwyczaili nas do trwonienia przewag, które sobie wypracują. Zazwyczaj zamiast uspokoić sytuację i spokojnie kontrolować przebieg gry, włączał im się tryb “Losing Control”, który kończy się mniej więcej podobnie. Podobnie źle, rzecz jasna. Zaczęło się na Białorusi, gdy z 1:0 do przerwy zrobiło się 1:1. Ciąg dalszy był już w Gliwicach – najpierw 1:0 z BATE zmieniło się w 82. minucie w 1:1 i potem 1:2, później 1:0 z Lechem również w 82. minucie w 1:1. Ostatnio, we Wrocławiu, przytrzymano nas nieco dłużej, ale koniec końców Piast dał sobie wyrwać z rąk wszytko, co miał. Prowadzenie, a zaraz potem remis.
Nie inaczej było dzisiaj, choć znów wydawało się, że gol Felixa i perspektywa dwóch bramek w zapasie uspokoi sytuację. Niby Piast, delikatnie mówiąc, nie rzucił się na rywala, nie widać było większej kultury czy organizacji gry i tego typu spraw, ale kurczę – nie spodziewaliśmy się, że będzie aż tak źle.
A było bardzo źle.
Niestety, ale tego, co pokazali gliwiczanie, wymazać z pamięci nie sposób. Panowie, co to, do cholery, było? Tego Piasta od drużyny z poprzedniego sezonu dzielą lata świetlne. Zawodnicy wyglądają nie jak goście, którzy świetnie się ze sobą czują i mają w klubie genialną atmosferę, a bardziej jak przypadkowa zbieranina, selekcjonowaną naprędce, z tych, którzy akurat byli pod ręką pod blokiem
Waldemar Fornalik przekonuje, że jego drużyna gra na początku tego sezonu tak samo jak wiosną, nie licząc prostych błędów popełnianych w międzyczasie, ale nie, nie gra.
Powiedzmy sobie wprost – Piast po zdobyciu bramki stanął i nie zaprezentował już żadnych godnych pochwalenia atutów. Petersonsowi wyszedł strzał życia, jasne, ale strzał życia strzałem życia – nikt nie wisiał nad Piastem z batem i nie kazał zostawiać sto hektarów wolnego miejsca gościowi, który znajdował się w okolicach trzydziestego metra. Tym bardziej nikt nie kazał – już w późniejszej fazie spotkania – raz po raz oddawać pole gry, grać bez jakiegokolwiek pomysłu i tempa czy być zagubionym pośród graczy, którzy naprawdę nie imponowali przesadnymi umiejętnościami.
Zresztą zagubienie, nonszalancja i bezradność… Mamy w pamięci, jak Rymaniak zbierał się do wykonania autu z gracją połączenia wozu z węglem z narąbanym słoniem w składzie porcelany, aż w końcu wyraźnie poirytowany Dziczek ubiegł go w drodze po piłkę i wyrzucił ją dynamicznie z prawej strony. Później ten sam Rymaniak dał się ograć Rogerowi jak dziecko, co najlepiej podsumowuje grę Piasta.
Piasta, którego załatwił Kamil Biliński. Chwilę wcześniej – a mowa o końcówce spotkania – gliwiczanie rozegrali naprawdę ładną akcję. Wreszcie była ona szybka, z pomysłem i wykorzystaniem przestrzeni, ale koniec końców zakończyła się zablokowanym strzałem Dziczka.
A po chwili – po kolejnej dawce błędów, nieporadności i wprowadzonego przez obrońców chaosu – awans został utracony. Kirkeskov nieporadnie zgrał piłkę do środka, tam pozostali obrońcy zdążyli popełnić z trzy-cztery proste błędy, piłka trafiła do Rakelsa, który zagrał wzdłuż pola karnego, a Biliński tylko dostawił stopę.
Rany, Biliński tylko dostawił stopę. Po podaniu Rakelsa.
Cóż, taki obraz mistrza Polski. Mistrza, który ostatnio przyprawia wyłącznie o odruchy wymiotne.
Fot. Newspix.pl