Martyna Pajączek, nowa prezes Widzewa, sypia po cztery godziny na dobę, jest uzależniona od adrenaliny, a ostatnie dłuższe wolne miała lata temu, w pierwszej pracy.
Dlaczego sama o sobie mówi, że była dziwnym dzieckiem? Co jest przerażające w zawodzie piłkarza? Dlaczego życie po czterdziestce uważa za rewelacyjne? Jak piłka uszlachetniła jej charakter? Dlaczego największa różnicę między biznesem a piłką nożną stanowią emocje?
Nie unikamy też widzewskich tematów, czyli rozstania z Łukaszem Masłowskim i Zbigniewem Smółką, tego co ją zaszokowało w budżecie RTS, zaginionych trofeów za mistrzostwo Polski i know how, które ma sprawić, że Widzew nigdy już nie upadnie.
***
Jak pani ostatnio sypia?
Mam spotkania od ósmej, dziewiątej do dwudziestej trzeciej, tak co godzinę, dwie. Jak wrócę do domu to akurat mam czas usiąść do papierów, napisać coś, policzyć. Kończę o pierwszej, drugiej w nocy. Z automatu budzę się o piątej, szóstej. Dobrze, że latem o tej porze już widno. Zimą jak się tak budzę to mam wrażenie, że jest środek nocy.
Pobudka z automatu o piątej rano?
Tak.
Skąd ten nawyk?
Nie wiem. Organizm czasem się przestawia.
Ostatnio pani mówiła w wywiadzie Łukasza Grabowskiego dla Przeglądu Sportowego, że postara się to kilkugodzinne spanie zmienić.
Tak, ale ten plan chwilowo jest zawieszony, trzeba to zarzucić.
Chyba podstawą w tej pracy jest lubić ludzi, inaczej by się zwariowało.
Lubić. Ale i się nie przejmować. Trzeba słuchać, to wynika z szacunku do każdego człowieka, ale jak się człowiek za bardzo będzie przejmował, to go sparaliżuje. Nie będzie w stanie podjąć decyzji kierując się racjonalnymi przesłankami. Nie ma takich odpornych, którzy zawsze daliby radę się nie przejąć, dlatego zawsze starałam się mieć kogoś, kto czyta wszelkie komentarze za mnie.
Były takie słowa, które szczególnie mocno zabolały?
Tu, w Łodzi?
Tu pewnie za krótko pani jest. Ogółem.
Dzięki Bogu mózg pracuje tak, że zachowuje raczej te dobre wspomnienia, więc chyba nie.
Jak to jest być uzależnionym od adrenaliny?
Właśnie tak się to kończy, przy tym stole, zamiast spokojnie siedząc sobie we Wrocławiu. Jest to trochę wariactwo.
Czytałem pani wypowiedź o uzależnieniu od adrenaliny, natomiast zastanawiałem się: to z przekąsem, z mrugnięciem oka, czy uzależnienie faktyczne, z którego zdaje sobie pani sprawę?
Mówię poważnie i zdaję sobie z tego sprawę.
Dzień ma być zawsze intensywny?
To pochodna. Przede wszystkim tkwi we mnie coś takiego, że chcę podejmować wyzwania. Nie lubię zastanawiać się nad tym, że czegoś nie można, że nie dam rady. Jest tylko myślenie: dobra, idę. Czasem zupełnie bez instynktu samozachowawczego. Człowiek w pierwszym odruchu podejmuje decyzję, żeby przekroczyć pewną granicę. Dopiero potem włącza się instynkt samozachowawczy, który nie pozwala zginąć, przesadzić. Trochę to jednak na opak.
Ma to swoje plusy.
Ma, pozwala sięgnąć czasem wzrokiem gdzieś, gdzie ktoś inny powie: „o Boże, jak tam ciemno, jak to daleko” i nigdy tą drogą nie pójdzie, a może powinien. Kiedyś zastanawiałam się w czym dobrze czuję się w pracy i doszłam do wniosku, że powinnam mieć firmę headhunterską. Dobrze mi idzie rozpoznawanie do czego ludzie mają predyspozycje i pokazywanie im gdzie by się sprawdzili, a jak robisz to, do czego masz predyspozycje, jesteś szczęśliwy. Ludzie często biorą się za robotę, bo coś, bo jest potrzebna, bo tak los pokierował, nie zastanawiając się nad tym głębiej.
Życie. Jak w „Dniu świra”: Co to za ponury absurd, żeby o życiu decydować za młodu, kiedy jest się kretynem?”.
Gdybym pana zaczęła przekonywać, że życie po czterdziestce jest rewelacyjne, mógłby pan to sobie wyobrazić?
Oczywiście. Człowiek mądrzejszy, dojrzalszy.
Przychodzi taki moment, w którym nie ma potrzeby, żeby się ścigać, komuś coś udowadniać, nawet sobie jakby mniej. Natomiast jest potrzeba, żeby po prostu zrobić coś dobrego, fajnego. Mniej szamotaniny.
A jak ważne jest to, żeby swój czas przeznaczać tylko na to, na co chce się go przeznaczać?
To jest złożone. Ja w zasadzie robię tylko to, co chcę, natomiast robiąc to muszę zmierzyć się z milionem rzeczy, których nie znoszę. I szczerze mówiąc one są mi potrzebne. To jest jak z żoną jędzą, która się czepia, ale w sumie na końcu jest kochana i potrzebna. Te rzeczy pomagają w samodyscyplinie, w trzymaniu pionu. Jakbym miała ogółem podsumować swoją pracę w piłce, to uważam, że to etap, który bardzo uszlachetnił mi charakter.
Tak?
Zdecydowanie.
W jaki sposób praca w piłce uszlachetnia charakter?
Spotykając przeróżnych ludzi trzeba bardzo szybko zmieniać rejestry. Sytuacje są bardzo odmienne. Widzisz na przykład człowieka, który chce dobrze, ale zaczyna się gdzieś plątać. Trzeba mu czasem wybaczyć, czasem zrozumieć, a czasem machnąć ręką. To są takie rzeczy typowo ludzkie. Czasem, jak ktoś marudzi, warto się po prostu uśmiechnąć. W biznesie nikt nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Jest miło, to się uśmiechamy, jest niemiło, to wychodzimy.
W piłce jest więcej emocji i sentymentów, nie tylko na trybunach.
Tak, jest o wiele więcej emocji i dlatego dla mnie to nie jest naturalne środowisko. Nie czuję się w tym swobodnie.
Nawet po tylu latach w piłce?
Chodzi mi o to, że nie jest to dla mnie coś pierwotnego. Dla mnie jednak najpierw rozum, potem serce. Nie tracę nigdy z punktu widzenia punktu A i punktu B.
Kiedy ostatnio miała pani dłuższe wolne?
(długa przerwa). Takie dłuższe niż tydzień?
Na przykład. Telefon śpi, nic się pokątnie w pracy nie załatwia.
To chyba w pierwszej pracy. Teraz czasem zdarza się ze znajomymi gdzieś wyskoczyć. Szybko się regeneruję, potrafię w dwa, trzy dni, choć szczerze mówiąc, często biorę wolne, żeby pomyśleć.
Czyli znowu praca w kieszeń.
Trochę tak. Z dystansu mózg trochę inaczej zaczyna na daną sprawę patrzeć, a zawsze jest coś do przemyślenia, kombinowania, bo też nigdy nie myślę o jednym ruchu, staram się przemyśleć do przodu, licząc warianty i konsekwencje.
Plan na grudzień w Widzewie jest gotowy?
Dalej. Na grudzień jest z dokładnością do tygodnia.
Wiem, że pani pasją jest sztuka. To jest to, co daje wytchnienie od pogoni za adrenaliną?
Nie, to jest coś takiego, co musi być. Jestem za pan brat ze swoim organizmem, on mi czasem komunikuje: czas najwyższy na to, na tamto. Przykładowo 2017 rok miałam taki, że pożerałam tony książek. Potrzebowałam fabuły, czytania. Po czym nastąpił rok miniony, w którym czytać aż tak nie chciałam, a cały czas oglądałam – objechałam całą Europę oglądając dziesiątki muzeów i wystaw. Cały czas potrzebowałam oglądać.
Jaka jedna wystawa zrobiła na pani ostatnio szczególne wrażenia, była jakąś formą faktycznie doświadczenia, a nie zwiedzania, oglądania?
Wystawa, na której byłam dwukrotnie, bo najpierw w Londynie, a potem przenieśli ją do Berlina. To była łączona wystawa dwóch bardzo ważnych malarzy, Mantegny i Belliniego, o których nigdy bym nie pomyślała, że malowali w sposób podobny – za Mantegną zawsze przepadałam, Bellini wydawał mi się zbyt cukierkowy. Ostatnio zaczęło się robić takie wystawy porównawcze i choćby na tej wystawie zaczęłam te obrazy zupełnie inaczej widzieć. Pokazali mi coś, co znam, co myślałam, że zawsze było jakieś, a tu patrzę: wow, w ogóle tak nie jest. Ja nic o tym nie wiem. To jest doświadczenie, które lubię, jak pewna klapka przestawia się w głowie. Tak samo jest z ludźmi, każdy jest osobnym światem, poznajesz go, rozmawiasz, zaczynasz widzieć go coraz bardziej w 3D. I tak samo jest z różnymi tematami, gdy się w nie zagłębiamy.
Ale wybrałabym się też wiosną do Hagi żeby zobaczyć świetną monograficzną wystawę Kobro i Strzemińskiego. Przegapiłam ją w Madrycie, potem była w Malmö, przypomniałam sobie o niej jak była w Paryżu, ale już w Hadze ją dogoniłam. Mili ludzie z muzeum podpowiedzieli jakie będą jej losy. Do głowy mi nie przyszło wtedy że jeżdżę za łódzkimi zbiorami, a przecież zaraz będę mieszkać w Łodzi.
Jak się urodziła w pani pasja do sztuki?
Byłam dziwnym dzieckiem, które wszystkim się interesowało. Chodziłam na wszystkie kółka, jeździłam na olimpiady, byłam przewodniczącą klasy, szkoły. To ten typ. Chodziłam też do szkoły muzycznej.
Na czym pani grała?
Na pianinie. Znowu, przyjemność z gry na pianinie nie wynika z tego, co się słyszy, ale z tego jak ręce chodzą. To jest fizyczna przyjemność, bo one chodzą bezwiednie. To trudne do opisania, bardzo relaksacyjne.
A z książek, które są dla pani najważniejsze?
Nie dam rady odpowiedzieć na to pytanie, jestem po filologii polskiej, więc czytam i czytałam dużo, do tego stopnia, że w pewnym momencie aż miałam tego przesyt. Czułam się zbombardowana słowami, zaczęłam dochodzić do jakby redukcji. Znalazłam coś, czym później zainteresowałam się dużo bardziej – poezja konkretna. (Martyna Pajączek wyjmuje telefon i pokazuje).
To są przykładowo prace Stanisława Dróżdża.
Dlaczego właśnie taka forma do pani przemawia?
Trochę połączenie literatury i sztuki, obrazu i treści. Coś, co można w sobie długo nosić i za każdym razem tysiąc razy się przeinterpretowuje. Literaturę można przyjąć, potem po swojemu przefiltrować, przeżyć, a wracając do niej dziesięć lat później ma się inny odbiór tekstu, a więc i inną lekturę. Natomiast do tych obrazów wracam co drugi dzień, często widząc w nich coś nowego.
Może naciągnę jednak na ulubionego autora lub epokę skoro jest pani po filologii.
Mam fioła na punkcie literatury i sztuki średniowiecznej, w polonistyce to będzie średniowiecze, renesans, barok. Z autorów… (długa przerwa). Tyle literatury zmieniło moje życie, że nie jestem w stanie wymienić. Co mam panu powiedzieć, że Herbert? (długa przerwa). Na pewno poezja polska, począwszy od Herberta, przez Szymborską, która potrafi dotrzeć do każdego człowieka, ale też cenię młodszych autorów jak Krzysiek Siwczyk. Pierwszy tom – gdy był jeszcze dzieciakiem – „Dzikie dzieci”? Genialne. Natomiast o wiele mniej interesuje mnie literatura zagraniczna, przede wszystkim czytam polską. Czytam też dużo z literaturoznawstwa, teorii sztuki, czyli jak coś działa. Po prostu. To mnie interesuje, to są dla mnie rzeczy, które mnie wciągają jak dziecko. Jakaś kolejna metodologia, a ja to czytam z zapartym tchem.
Powiedziała pani, że chciałaby, aby Widzewem kibice mogli żyć cały tydzień, a nie tylko od meczu do meczu. Pamiętam inicjatywy z Miedzi, jak choćby „Kibice razem”, gdzie w specjalnych punktach spotykały się dzieciaki i osoby starsze, które się dzieciakami opiekowały. Widzewska Łódź jest w porównaniu z tym podejściem mocno niezagospodarowana.
W Legnicy trzeba było tworzyć tę społeczność, tutaj zarażonych genem Widzewa jest mnóstwo, wystarczy podsunąć pomysły, spróbować zaangażować na różne sposoby. Powiem tak: można podróżować albo spędzić życie przed TV, oglądając National Geographic. Zachęcałabym do podróżowania, do tego, żeby nie patrzeć na klub przez szybę czy telewizor, tylko czuć się jego częścią, nie tylko przez mecz.
Nie chodzi mi o to, żeby wszyscy robili wszystko, bo w klubie jest określona struktura, każdy zajmuje się czymś i tak samo kibice powinni znaleźć takie obszary, w których oni będą się dobrze czuć. Może są widzewskie dziewczyny, które lubią tańczyć, chcą założyć grupę? Niech to zrobią. Może babcie będą na drutach odtwarzać stare wzory szalików? Znakomicie, tylko przyklasnąć. Każdy konstruktywny przejaw aktywności ma szansę być związany z Widzewem.
A konkretnie, odgórnie, co by pani chciała w najbliższym czasie zrobić w kierunku widzewskiej społeczności?
Wokół stadionu jest pusto, nie wiem na ile ten obiekt jest oswojony. Spotykałam się z opiniami widzewiaków, którzy nigdy nie byli w klubie ani na stadionie, bo nie mają karnetu. Albo dziwili się: o, to macie sklep, pub? Myślę, że obiekt musi być bardziej „swój” dla ludzi. Oczywiście chciałabym, żeby ważnym jego punktem było muzeum. Widzew jest jednym z klubów o największej historii. Gdzie ona jest?
To trudny temat, bo trzeba odzyskać zaginione pamiątki.
Ale trzeba zacząć coś robić. Niech pan spojrzy co tu stoi (Pajączek wskazuje na puchary stojące w gabinecie).
Widziałem. Puchar za jedenaste miejsce w turnieju Jeffa Strassera.
Rozumie pan? Tu nie ma nic. To jest niesamowite.
Gdzie są trofea za mistrzostwa Polski?
Nie wiem. Trzeba zacząć ich szukać. Nie wierzę, że ktoś je wyrzucił, myślę, że gdzieś są pochowane, w jakiejś piwnicy albo w salonie na honorowym miejscu. 110-lecie za pasem, trzeba zacząć to zbierać, nie tylko trofea, ale całą kulturę materialną, plakaty, bilety, proporczyki, przypinki, koszulki. Jak się tego nie zbierze, to jak to przekazywać? Wielki Widzew to nie może być hasło reklamowe, musi kojarzyć się namacalnie z konkretnymi osobami, wydarzeniami.
To akurat jest w Widzewie fajne, że byli piłkarze się zorganizowali, istnieje choćby Stowarzyszenie Byłych Piłkarzy Widzewa, bardzo zgrana formacja.
Jest też drugie ciało, Klub Seniora, odwiedziłam już wszystkich widzewskich „dziadków”, przepadam za tymi opowieściami absolutnie. W Klubie Seniora są nie tylko piłkarze, ale też reprezentanci innych dyscyplin. We Wrocławiu swego czasu w bibliotekach funkcjonowała akcja „Żywa książka”. Przychodził człowiek, który miał historię do opowiedzenia i po prostu ją opowiadał. Mamy taki żywe widzewskie księgi w Łodzi, tylko schowane głęboko na półce. Bez sensu. Trzeba je odkurzyć, założyć ładną okładkę, żeby się nie zakurzyły i długo służyły. A potem czytać i czytać, jak będą tylko stać na półce nikt mądrzejszy się od tego nie zrobi.
Ma też pani zupełnie inny pomysł na sklep.
Pomysł jest taki, żeby sklep działał. Trzeba przeorganizować go gruntownie, musi być zintegrowany sklep stacjonarny z internetowym, muszą być krótsze serie produktów, takie, że robimy coś fajnego tu i teraz i kto chce to kupi, a nie, że sto tysięcy i potem to leży, bo nikt tego nie będzie chciał po roku czy dwóch, kiedy jest nieaktualne.
Jak ważny jest Marcin Robak dla projektu Widzewa?
Myślę, że w całym jego procesie decyzyjnym w kontekście tego, w jakim klubie będzie grał, zdecydowało to, jaką rolę chciałby w nim pełnić. Każda z propozycji wiązała się z inną rolą i on świadomie wybrał miejsce, w którym musi być liderem na boisku i w szatni. Ma być przykładem na co dzień. Trudna rola, ale ja lubię ludzi odważnych.
Czy to prawda, że w rozmowach z Marcinem był też temat pomocy mu po zawieszeniu butów na kołku?
Nie było ustalonej roli w klubie, bo przecież może się okazać, że będzie miał dłuższy kontrakt niż ja. Bardziej chodziło o rozwój kompetencji, czyli nie zaplanowanie ścieżki kariery po piłce, ale nabranie umiejętności, które pozwolą mu na rynku oferować coś innego niż strzelanie bramek. To nie jest sprawa na dziś, teraz ma się skupić na awansie, ale później – tak.
Przeżyłam kilku zawodników, którzy kończyli kariery i wiem jak im było ciężko. Byli tacy, w przypadku których łapałam się za głowę, byli tacy, którym nie umiałam pomóc. Ale były też takie historie, gdzie byłam dumna, że ktoś fajnie sobie poradził.
To trudna praca, w wieku trzydziestu pięciu lat trzeba zaczynać w nowej branży.
W momencie, kiedy zyskuje się świadomość, staje się dojrzałym człowiekiem, to trzeba kończyć robotę. To jest przerażające.
Przy okazji Robaka wielu zaczęło się zastanawiać nad budżetem Widzewa. Czy jest taki mocny, czy właśnie zostaje nadwyrężony.
Sytuacja bieżąca jest dobra, Widzew to zdrowy organizm, przychody zbilansowane z kosztami, zapewniam. Transfer Robaka był priorytetem, ale tylko w oparciu o zorientowanie się co finansowo można, a co nie. Ten budżet trzeba utrzymać, a nawet jak się gdzieś coś przekroczy, to trzeba na to zarobić – tak się rozwija firmy.
Ale powiedziała pani w jednym z wywiadów, że proporcje wydatków były złe. W jakim sensie?
Dla mnie to było szokujące. Znam kluby, które przeznaczają na zawodników 97% budżetu i to jest chore. Financial Fair Play mówi, że na zespół powinno się wydawać nie więcej niż 60%, to maksymalna granica, a kluby ją notorycznie przekraczały. Ale w Widzewie te wydatki na pierwszy zespół były dużo niższe. To mnie zdziwiło: o co tu w ogóle chodzi? Przecież sport to „core” biznesu, a tu na sport idzie mała część pieniędzy. Może gdyby te koszty wyglądały inaczej w zeszłym sezonie, awans zostałby zrobiony.
Na konferencji otwierającej pytała pani o to gdzie są te setki dzieciaków, które powinny grać w koszulkach Widzewa. W Legnicy za pani czasów zostało to wszystko zorganizowane z dbałością o detale: szkoła pod egidą klubu, by dostosować grafik młodych piłkarzy, bursa, rozbudowa bazy.
Nie było tam Bóg wie jakich inwestycji, nie było bazy, była bursa, szkoła i szczęśliwe dzieciaki, które dobrze się w tym wszystkim czuły i grały na fajnym poziomie, zwykle centralnym. Więc da się to zrobić, tylko trzeba mieć naprawdę zapał i ludzi chętnych, by tę odpowiedzialność dzielić. W Widzewie na to szkolenie nikt nigdy mocno nie postawił. Taka jest prawda.
Ja jestem przeciwnikiem wożenia małych dzieci do jakiejś akademii. Trzeba przyjechać na boisko przy bloku, rzeczywiście po tej Łodzi rozproszyć ośrodki szkolenia, przynajmniej dla dzieci, bo dla młodzieży, wiadomo, robimy jakość, to już musi być zorganizowane w odpowiedni sposób, żeby ten młody człowiek miał szansę osiągnąć sukces w sporcie. Tu trzeba zwrócić uwagę na każdy element.
Szczerze, trochę zaskakujące jest to, ile jest w Łodzi prywatnych inicjatyw w kwestii szkółek. Nie pamiętam czegoś podobnego z Wrocławia czy okolic. Tu wszędzie prywatne szkółki, nie można wejść na boisko, bo szkółka. Widać, że zapotrzebowanie jest ogromne, a nie zostało zagospodarowane odpowiednio i ludzie to robią w takiej zdekoncentrowanej formule. Ja generalnie lubię, jak ktoś coś ma, to jego projekt, on o to sobie dba. Czemu mu to zabrać? Czemu zabić? Niech ma, pilnuje.
Czyli mogłoby to się odbyć na podstawie współpracy, patronatu?
Współpracy z nadzorem. Jeśli ktoś zrobi coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca pod herbem Widzewa, to koniec, od razu ucinamy. Musi być trzymanie standardów. Ale tak, taka formuła filialna od razu zrobiłaby nam efekt skali. Z tym, że za tym musi iść choćby szansa na to, żeby te dzieci mogły zbliżyć się do klubu, w przeróżny sposób: poprzez przyjście na trening pierwszej drużyny, spotkanie z zawodnikami, takie gesty. W Miedzi jak zaczynał się sezon, „Łysy” miał rozpisany do końca sezonu mecz po meczu na sektor rodzinny kiedy która szkoła idzie.
Czy model akademii z Legnicy będzie w dużej mierze implementowany tutaj?
W Legnicy mogliśmy szkolić głównie na obiektach klubowych. Tutaj jest inna skala, o wiele bardziej rozległa struktura, bo przecież nie chodzi tylko o teren Widzewa, Łódź, ale też okoliczne miejscowości. Zupełnie inny projekt. Dlatego trzeba szybko złapać jakość, zasady, bo inaczej to się wymknie spod kontroli. W Legnicy można było wszystko mieć łatwo pod kontrolą, tutaj trzeba to znacznie bardziej ustandardyzować, dać jasne zasady. Specyfika na pewno jest zupełnie inna, nie da się przekopiować jeden do jednego, bo tam wyszło. Ale ja nie zarządzałam projektem akademii w Miedzi, ja go budowałam, rozumiem jakie decyzje były podejmowane na kolejnych etapach i wierzę, że to pomoże też w budowie w Łodzi.
Powiedzmy, że tutaj, obok nas, siedzą Łukasz Masłowski i Zbigniew Smółka. Jaka jest atmosfera przy stole?
(dłuższa cisza). Nie wiadomo. Bo wyobrażam sobie… Z jednej strony, ja jestem osobą otwartą, mogę rozmawiać. Ale chyba jednak cierpka. To nie było wymarzone przyjęcie.
Sytuacja była złożona, bo pewne kluczowe decyzje klubu zostały podjęte przed pani zatrudnieniem. Pani ma budować, a zastaje rozdane karty.
Ja nie miałam z tym problemu. Jestem tu sama. Nie przyciągnęłam do Łodzi żadnego ze swoich współpracowników, choć mam takich, na których wiem, że mogę polegać. Nikogo takiego nie wzięłam, bo uznałam, że moim zadaniem jest zostawienie know how, tak by Widzew już nigdy nie upadł. I mam na to pomysł. Jeśli ludzie Widzewa, nie tylko ci zatrudnieni w klubie, ale będący w jego orbicie, będą nauczeni pewnych standardów, to już nigdy nie pozwolą na to, by ktoś wszedł i zrobił z klubem co mu się podoba. Od razu wszystkim zapali się czerwona lampka. Od razu zareagują jak przeciwciała.
Drążąc jednak: dlaczego wasze drogi musiały się rozejść?
Musiały i już. Są pewne granice, do których można dojść i są granice, których nie można przekraczać. Ja ich przekraczać nie chciałem. Nie odpowiadały mi. Nie życzyłam sobie takiej współpracy. Są sytuacje, w których trzeba do upadłego szukać kompromisu i są sytuacje, w których kompromisu szukać nie można.
Według „Gazety Wyborczej” są zastrzeżenia co do bezpieczeństwa na Widzewie. Jest groźba, że mecze będą mogły być rozgrywane tylko przy 999 widzach. Na ile jest poważne?
Nie chcę tego lekceważyć i nie lekceważę, ale sytuacja jest taka: FIFA zupełnie inaczej podchodzi do obsługi kibiców. Widzew musiał na mistrzostwa świata dokonać szeregu zmian infrastrukturalnych, zdemontować regulaminy, gdzieś zdemontować rząd siedzeń, to i tamto. Takich rzeczy było mnóstwo. Nagromadziły się i teraz to trzeba odtworzyć, a jak się łatwo domyśleć, przy układaniu z tysiąca puzzli dwa ostatnie mogą się zawieruszyć. Trzeba to po prostu poprawić i koniec. Nie przymykamy na to oka, ale w momencie, gdy pan to opublikuje, będzie już po wszystkim.
Trener Kaczmarek to obecnie trener trochę w stylu angielskim?
Nie, chyba nie. W stylu angielskim miałby jeszcze budżet i milion doradców, współpracowników. Jego zdanie jest ważne, tak po ludzku, ale nie jest jego obowiązkiem zastawanie nie się skąd wziąć, gdzie przesunąć finanse. Widział pan kiedyś drugoligowy klub? Nie ma szesnastu dyrektorów sportowych. Nie mówię, że to przerost formy na treścią, ale zachowajmy umiar. Jeśli mamy kwotę X, którą trzeba podzielić, to ja wolę ją podzielić w kierunku piłkarzy, nie dyrektorów i menadżerów, bo ja chcę grać w piłkę, a nie mieć dyrektorów od pilnowania gry w piłkę. Rozumiem, że dyrektor sportowy ma zapewnić pewną ciągłość, ale czemu tej ciągłości nie może zapewnić trener? Dlaczego ciągle tych trenerów trzeba zwalniać?
Trener Kaczmarek ma doświadczenie w wyprowadzaniu klubu z niższych lig na samą górę.
My zawsze skupiamy się na tym, że ktoś ma wyniki. Ale to też kwestia pewnych predyspozycji psychicznych. Normalnie, trener żeby mieć sukces, musi myśleć o tym, co będzie za tydzień. Bo jak przegra, to go nie ma. On walczy o przetrwanie, musi być pazerny na sukces. Sama konstrukcja tego zawodu, w pewnym sensie, wymaga bycia krótkoterminowym, bo nie może być zgody na przegrywanie. Ale jeśli trener ma odpowiednią pojemność skokową mózgu, to jest w stanie wygenerować plan długoterminowy i myśli: aha, jak wygram, to zostanę na dużej, to potrzebuję takich a takich zawodników i muszę pilnować tych z akademii, żeby za chwilę nie szukać na siłę młodzieżowca. Nie każdy umie poruszać się jednocześnie po tych dwóch płaszczyznach.
Jak sprawdziła pani pojemność skokową mózgu trenera Kaczmarka?
(śmiech). Oj tam, oj tam. Kobieca intuicja. A tak serio, wszyscy się w piłce znamy. To małe środowisko, takie miasteczko, w którym nawet jak się nie spotkaliśmy, to gdzieś się zdzwanialiśmy albo robiliśmy razem interesy. Każdy ma tu jakieś zdanie na temat każdej osoby.
Jaka jest według pani Łódź?
Podoba mi się, że jest w budowie. Wiem, że to wszystkich niecierpliwi, ale jak tu przyjechałam, to mi się przypomniał Wrocław w budowie, jak klęliśmy, że nienawidzimy tego, ale też jak to jest fajne. To pewna siła, energia, że coś nowego powstaje. Natomiast nie mogę się wciąż przyzwyczaić, że nie ma rzeki. Tego nie ogarniam rozumem. Wiem, że w Łodzi są stawy, ale to, że nie mogę usiąść nad rzeką…
We Wrocławiu ma też pani swoją świątynię, pieczołowicie urządzane od lat mieszkanie. Ciężko się zaadaptować z tego względu w Łodzi?
Nie, mam zdolności adaptacyjne zbliżone do regeneracji piłkarza: przewraca się, nie żyje, za chwilę wstaje i biegnie.
Pani Martyno, czego pani życzyć?
(dłuższa przerwa). Pokoju w Łodzi. Naprawdę. Resztę się ogarnie. Żeby wszyscy z cierpliwością, spokojem, z coraz większą dojrzałością podchodzili do Widzewa. Żeby wszyscy zaczęli trochę poważnieć, funkcjonować bez zaczepiania, bez pokazywania palcem ,bez tej całej dziecinady, wyśmiewania, brania do siebie, budowania teorii spiskowych, krytykowania i krytykanctwa, bo w robocie jest słabo, to powiem, że w klubie wszystko do dupy. Patrzmy w drugą stronę, że to jest fajne, nasze, i to polubmy. Bo jak nie będziemy tego kochać, to po co to komu?
Rozmawiał Leszek Milewski
Fot. NewsPix