Reklama

Wielkie emocje przez 19 etapów i… nuda na koniec. Bernal wygrywa TdF

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

27 lipca 2019, 18:15 • 3 min czytania 0 komentarzy

Nie tego oczekiwaliśmy po dzisiejszej rywalizacji na trasie Tour de France. Spodziewaliśmy się – mimo skróconego etapu – ataków i prób poprawienia swej pozycji w klasyfikacji generalnej. Liczyliśmy choćby na Emanuela Buchmanna czy Stevena Kruijswijka. Tymczasem obaj nawet nie spróbowali powalczyć. Tym sposobem Egan Bernal spokojnie dojechał do mety. I, przed jutrzejszym etapem przyjaźni, już wie, że został pierwszym Kolumbijczykiem w historii, który wygrał we Francji.

Wielkie emocje przez 19 etapów i… nuda na koniec. Bernal wygrywa TdF

*****

Partnerem relacji z trasy Tour de France jest marka szwajcarskich zegarków Tissot

*****

Szkoda, że pogoda pokrzyżowała szyki organizatorom i kolarzom. Bo gdyby nie wczorajsze, nagłe skrócenie etapu i gdyby nie zrobienie z dzisiejszego rywalizacji na zaledwie jednym (nawet jeśli długim, bo liczącym 33 kilometry) podjeździe, pewnie do końca emocjonowalibyśmy się tym, co dzieje się na trasie. Ale grad, śnieg, lawiny błotne i wszystkie pozostałe plagi, jakie spadły na końcówkę Wielkiej Pętli, nie pozwoliły doprowadzić jej do finiszu w zaplanowany wcześniej sposób.

Reklama

Z tego najbardziej ucieszyli się kolarze Team Ineos, bo to oni okazali się najlepsi. Tradycyjnie. Zmieniła się nazwa, zmieniają się liderzy, zmieniają się też – choć powoli – rywale do walki o zwycięstwo w klasyfikacji generalnej, a brytyjska ekipa swoje. Wygrywa to, co najważniejsze. Bo, podkreślmy: żaden z jej kolarzy nie zgarnął w tym roku etapowego zwycięstwa (być może zrobiłby to wczoraj Bernal, ale ostatecznie, przez skrócenie trasy, nie przyznano wygranej nikomu), a dwóch z nich znalazło się na pierwszym i drugim miejscu podium, którego skład uzupełnił Kruijswijk.

Zwycięstwo Bernala to, oczywiście, wielka sprawa. Gość ma przecież na karku zaledwie 22 lata, a już okazał się najlepszy w największym wyścigu świata. Strach pomyśleć, co może wyprawiać przez następną dekadę, jeśli będzie się jeszcze rozwijać. Wygraną w klasyfikacji generalnej świętował dziś z narzeczoną, a gratulował mu Geraint Thomas, ubiegłoroczny triumfator, kolega z ekipy. Dla tej ostatniej to zresztą piąty z rzędu triumf we Francji, choć pierwszy pod nazwą Ineos.

A kto był ostatnim kolarzem spoza niej, który okazał się tam najlepszy? Vincenzo Nibali, który okazał się wielki… również dziś. To on, jako jeden z niewielu kolarzy, zdecydował się na atak. Przez kilka ostatnich kilometrów piekielnie trudnego podjazdu jechał samotnie. Tak też dotarł do mety, gdzie szeroko się uśmiechnął i uniósł ręce w geście triumfu. Jeśli na dzisiejszym etapie przeżywaliśmy jakiekolwiek emocje, to były one związane właśnie z tym, co pokazał włoski kolarz. Dla niego szacunek, udowodnił, że jest wielki. Dla reszty… cóż, brawa za cały tour, ale naprawdę czujemy się rozczarowani tym, że dziś zabrakło im chęci do walki.

Jutro, jak już wspomnieliśmy, etap przyjaźni, prowadzący na Pola Elizejskie. Tam już nic się nie zmieni, wszyscy pojadą sobie uśmiechnięci, w radosnej atmosferze, z kieliszkami szampana w ręce. Potem czeka nas jeszcze dekoracja najlepszych kolarzy. W klasyfikacji punktowej wygrał, jak zwykle, Peter Sagan. Najlepszym góralem – na otarcie łez dla Francuzów – został Romain Bardet. Koszulka najlepszego młodzieżowca z kolei to zdobycz Davida Gaudu, bo Egan Bernal zgarnął już żółtą. Najlepszą ekipą został Movistar.

To zwycięzcy. Ale jeśli zapytalibyście nas, kto został bohaterem tego wyścigu, postawilibyśmy na Juliana Alaphilippe’a. Jasne, w górach nie dał rady (spadł w generalce na 5. miejsce), ale liderem Tour de France był długo, dawał z siebie wszystko, wspaniale walczył i wygrał dwa etapy. Francuz pokazał, że za kilka lat może być w „swoim” wyścigu najlepszy. Jego rodacy z pewnością na to liczą. I, przyznamy szczerze, my też.

Fot. Newspix

Reklama

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...