Żar leje się z nieba w całej Europie. W Polsce mamy powrót pustynnej pogody, jakiej przedsmak mieliśmy w czerwcu. W Niemczech i we Francji synoptycy notują temperatury, jakich nie zna historia pomiarów. Kierowcy Formuły 1 narzekają, że na tak gorącym asfalcie i w takim upale jeździ się kosmicznie trudno, organizatorzy imprez na otwartym powietrzu przenoszą mecze na późniejsze godziny i kombinują, jak ulżyć sportowcom i kibicom. Słowem: jak Europa długa i szeroka, tak upały dają nam popalić, oblężenie przeżywają lodziarnie i baseny publiczne, a do instalatorów klimatyzacji ustawiają się gigantyczne kolejki. A tymczasem na Tour de France etap został przedwcześnie przerwany z powodu… śnieżycy. I – co tu dużo gadać – wywróciło to wyniki najsłynniejszego kolarskiego wyścigu na świecie do góry nogami.
Zacznijmy od tego, że to był już 19. etap wyścigu. Etap bez cienia przesady kluczowy. W planie: 126 kilometrów z Saint-Jean de Maurienne do Tignes. Te nazwy mogą wam nic nie mówić, więc powiemy wprost: to było właśnie to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli Alpy i piekielnie trudny etap górski. Początek miał być jeszcze spokojny, pierwsze 70 kilometrów to pagórki i trochę wspinaczki – w sumie ponad 1200 metrów. Dla zwykłych zjadaczy chleba – to i tak hardkor, ale dla zawodowców to ledwie przygrywka do tego, co było zaplanowane na dalszą część dnia. A było zaplanowane ni mniej, ni więcej, tylko wbijanie się na najwyżej położoną asfaltową przełęcz w Europie – Col d’Iseran (2770 metrów nad poziomem morza). Na papierze miało być trudno, a w praktyce – było jeszcze gorzej.
Kolarze na trasę ruszyli w upale, a potem warunki z kilometra na kilometr robiły się coraz cięższe. Sam etap dla Francuzów był jak z najgorszego koszmaru. Jeszcze rano mieli dwóch kandydatów do wygranej w Tour de France. W klasyfikacji generalnej prowadził Julian Alaphilippe, a na świetnym piątym miejscu, ze stratą niespełna dwóch minut, jechał Thibaut Pinot. Ten pierwszy wprawdzie słabł z etapu na etap i wszyscy wróżyli, że Alpy pozbawią go żółtej koszulki lidera, ale drugi wciąż był mocną nadzieją francuskich kibiców na zwycięstwo w Wielkiej Pętli. Zwycięstwo, które stało się już obsesją, bo ostatnim reprezentantem gospodarzy, który dokonał tej sztuki był Bernard Hinault. Działo się to mniej więcej wtedy, kiedy Zbigniew Boniek przechodził z Juventusu do Romy, czyli grubo ponad 30 lat temu…
I cóż, wiele wskazuje na to, że czekanie wcale się nie skończy. Thibault Pinot z rywalizacji wycofał się już na początku etapu. Kolarz miał wyraźne kłopoty z jazdą, podjechał do lekarza z prośbą o opatrzenie lewej nogi, a niedługo później, ze łzami w oczach, podjął decyzję o zakończeniu udziału w wyścigu. Z nieoficjalnych informacji wynika, że cała sytuacja była mocno kuriozalna, a Pinot nie przegrał z rywalami, ani ze zmęczeniem, spowodowanym ekstremalnymi warunkami, ale z… pszczołą, lub osą, która ukąsiła go w nogę…
Drugi z francuskich faworytów także nie miał dziś powodów do zadowolenia. Na podjeździe pod Col d’Iseran stracił ponad dwie minuty do najszybszego dziś Egana Bernala. W normalnych warunkach – gra dopiero by się rozkręcała. Do mety pozostało przecież jeszcze prawie 40 kilometrów do Tignes, najpierw ze zjazdem (tu Francuz świetnie daje radę), a potem z kolejnym trudnym podjazdem. Na przełęczy peleton zastała jednak śnieżyca. Droga w dół była oblodzona i nie ma cienia przesady w stwierdzeniu, że dalsza jazda groziła śmiercią lub kalectwem. Organizatorzy podęli więc jedyną słuszną decyzję i przerwali etap, za metę uznając Col d’Iseran.
⛈ Stage unridable, more details to follow…#TDF2019 🎥 @Arkea_Samsic pic.twitter.com/cxUC3hEZDO
— Le Tour de France UK (@letour_uk) July 26, 2019
Decyzja była słuszna, ale… bardzo nie na rękę francuskim kibicom. Eksperci przewidywali, że Julian Alaphillippe na podjeździe na przełęcz będzie tracił, ale potem może trochę odrobić. Kłopot w tym, że końcowe kilometry anulowała pogoda i ostatecznie Francuz już nie jest liderem. Na dwa etapy przed końcem jest drugi, ze stratą 45 sekund do dzisiejszego zwycięzcy. 22-letni Kolumbijczyk stoi przed gigantyczną szansą na odniesienie największego sukcesu w krótkiej karierze. Na wszelki wypadek radzimy jednak, żeby jutro na trasę ruszył przygotowany nie tylko na osy, pszczoły, szerszenie, upały, szalonych kibiców, śnieżyce i lód na asfalcie, ale także na trzęsienie ziemi, wybuchy wulkanów, atak yeti i także na lądowanie UFO. Poza tym – wszystko w jego nogach i głowie.