Mam całkowicie porąbane hobby. W zasadzie stanowię zagrożenie dla otoczenia, jak mnie zobaczycie, profilaktycznie uciekajcie. Nie chodzi bowiem o to, że oglądam polskie kluby w europejskich pucharach: krzywda, jaką człowiek wyrządza sobie, jest jego osobistą sprawą, ale ja w ten masochizm wciągam innych ludzi, również takich, którzy na co dzień z polskim futbolem nie obcują.
Dzisiejszy wieczór potoczył się według powyższego scenariusza: Piast – BATE oglądałem z przyjaciółmi i bywały takie wieczory, kiedy mecz pucharowy znajdował się w centrum uwagi towarzystwa, na telewizorze działy się bowiem scenariusze nad wyraz efektowne, jakieś dzikie mieszanki egzotycznych stadionów z meczową treścią stanowiącą ryzykowny pasztet tragikomicznych zagrań. Dzisiaj jednak ani trochę: wyglądało to tak dobrze, tak profesjonalnie, tak kontrolowanie, że aż niknęło w tle, ot – leci sobie zupełnie normalny mecz, skandali brak, telenowel nie ma, pewnie żeglujemy do zwycięstwa i koniec.
Ja już sobie układałem wtedy felieton w głowie: oto mecz, jakich w wykonaniu Piasta widziałem bez liku, oto charakterystyczny styl gliwiczan u siebie, oto szybki gol, potem na własnej połowie rozrzucone wnyki, kilka wykopanych w przerwie wilczych dołów, jakaś zabłąkana pułapka na myszy – generalnie sztuka wytrącania przeciwnika z równowagi, nawet nie sztuka uniku, co duszenia możliwości przywalenia w zarodku, jakaś ukradkowa sztuka wiązanie rąk za plecami. Sztuka we współczesnym futbolu wielce cenna, dziedzina bezlitosnej efektywności, ale na pewno nie sztuka przykuwania do ekranu dla średnio zorientowanego w kontekstach widza.
A potem przyszła osiemdziesiąta pierwsza minuta.
I okazało się, że ja to jednak jestem patologicznie oporny na przyswajanie pewnych fundamentalnych prawideł, bo tyle lat z polską piłką, tyle bezcennych lekcji, a jednak nabrałem przekonania, że co jak co, ale jednak Piast to BATE, które nie potrafi oddać celnego strzału, powiezie.
Co zrobił Plach, widzieliśmy wszyscy – trafił rywala w łeb, a nawet jeśli go niemal po kumpelsku wytargał, to jednak spóźnił się i trafił gościa w łeb, koniec pieśni.
Strasznie nie lubię, gdy po meczu szuka się na siłę kozła ofiarnego. To bardzo wygodne – znaleźć jednego gamonia, jakieś słabe ogniwo, dajmy na to, najlepiej zarabiającego zawodnika, zagraniczniaka co miał wymiatać, weterana co nie może odpalić siódmej młodości, trenera prowadzącego zespół od niedawna, a potem – za przeproszeniem – zrobić mu z dupy jesień średniowiecza. Futbol to gra jedenastu po jedenastu. Przez dziewięćdziesiąt minut. Nawet jak ktoś popełni skandaliczny błąd, to jednak wcześniej zazwyczaj kto inny popełnił dwa inne, które do tamtej zapalnej sytuacji doprowadziły, a wynik tańczący na ostrzu noża to wysiłek bezsprzecznie wspólny. Niezmiernie rzadko zdarza się, by jeden facet pogrzebał spotkanie.
Ale takie wypadki czasem zdarzać się muszą, choćby po to, by potwierdzać regułę.
Może i Piast cofnął się za głęboko, może powinien szukać 2:0 bardziej intensywnie – miał na to paliwo. Ale też grał to, co dało mu mistrza, grał to, co sprawdzało się po wielokroć z doskonałym skutkiem, ba, sprawdzało się i w meczu z tymi konkretnymi Białorusinami – miał prawo czuć do tej taktyki zaufanie.
Jedyne, co się nie sprawdziło, to Plach. Przecież ładnie powiedział Zieliński: – Typowa bramka z kurzu.
Neuer zrobił krzywdę całemu pokoleniu bramkarzy. Napatrzyli się na Niemca, zobaczyli jakie bajeczne wrażenie robią jego dalekie wyjścia i wszyscy zapragnęli być Neuerem. To prawda, że golkiper nie może być przyspawany do linii, że musi żyć, ale głowę daję: średnio raz na kolejkę w Ekstraklasie widzę albo gola, albo dwustuprocentową sytuację stworzoną przez kogoś, kto przyneuerzył tam, gdzie neuerzyć nie było najmniejszej potrzeby. Tak samo dziś z Plachem: po jaką cholerę wychodził? Zawodnik BATE wyrzucony do boku, sytuację kontroluje znakomicie dysponowany Czerwiński. Nie twierdzę, że Białorusin miałby pozycję, z której nie da się zrobić nic, ale na pewno nie była to sytuacja wymagająca rozpaczliwych przechadzek.
Bramka na 1:2? Pewnie prędzej do wybaczenia, ostra wrzutka to ostra wrzutka, idzie popełnić błąd, ale coś mi podpowiada, że jak jutro wszyscy spece od bronienia zbiorą się do maglowania, to wyjdzie, że zawalił po całości i jeszcze trochę. Tak jak przy pierwszym golu sparował łeb, tak tym razem zbił piątkę z powietrzem. Przyrósł do murawy, jakby puścił tam korzenie, w zasadzie nie wiadomo, czy tam bronił, czy się oświadczał.
I koniec. I – tak, tak – dobry mecz psu nie powiem gdzie, jest jak zawsze.
Aj, szkoda gadać. Gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka, gdyby nie partacz w bramce, gdyby nie zły los, gdyby nie ranking, gdyby nie dogrywka, gdyby nie sztuczna murawa, gdyby nie coś tam, to już na pewno, ale na pewno byśmy wygrali. Tymczasem prawda jest taka, że my to jednak jesteśmy gdzieś spod sztandaru zmarnowanej szansy. Czy tylko w piłce, czy to jakiś nasz szerszy rys – nie ja jestem od udzielania odpowiedzi, ale zadać pytanie i się pozastanawiać w duchu mam prawo.
Leszek Milewski