Kilkunastu Polaków walczyło o bokserskie mistrzostwo świata, a tylko czterech je zdobyło. Niestety, dziś w nocy Maciej Sulęcki bardziej przypominał Andrzeja Gołotę z walk z Lewisem, Tysonem, czy Brewsterem niż Adamka z wojen z Briggsem, czy Głowackiego ze starcia z Huckiem. Skończyło się na deklasacji na kartach punktowych i poczuciu, że dziś „Striczu” trafił na rywala z absolutnie innej półki. Analiza przyczyn porażki jest dziś równie sensowna, co rozbijanie na czynniki pierwsze meczu kadry Michniewicza z Hiszpanią. W Providence zabrakło po prostu wszystkiego.
Sulęcki miał być piątym polskim mistrzem świata w zawodowym boksie. Miał dołączyć do Dariusza Michalczewskiego, Tomasza Adamka i Krzysztofów – Włodarczyka i Głowackiego. Był świetnie przygotowany, zdeterminowany, szybki, silny i głodny zwycięstwa. Kłopot w tym, że w przeciwległym narożniku stanął gość, który był szybszy, silniejszy, doskonale przygotowany i walczący najlepiej w karierze. Kiedy patrzyliśmy na Demetriusa Andrade w ringu, nikt nie miał wątpliwości, że „Boo Boo” doskonale wie, co robi i nieprzypadkowo jest mistrzem świata kolejnej kategorii wagowej.
Analiza walki nie ma żadnego sensu. To mniej więcej, jakby ktoś próbował dociekać, czemu Kubica przegrał z Hamiltonem, albo jakim cudem hiszpańska młodzieżówka przejechała się po naszej. Niestety, w Providence było podobnie. Oczywiście, spodziewaliśmy się trudnej potyczki liczyliśmy się z faktem, że sędziowie będą patrzyli na Andrade przychylnym okiem, zakładaliśmy, że o punktowe zwycięstwo może być bardzo trudno. Jasne. Ale nie zakładaliśmy deklasacji. Andrade był fenomenalny – szybki, dokładny, zdeterminowany, głodny zwycięstwa. Bił lepiej, szybciej, precyzyjniej, mądrzej. Sulęckiemu nie można odmówić woli walki, widać było, że chce i próbuje. Ale niestety – trochę na takiej samej zasadzie, jak Legia Warszawa w meczu Ligi Mistrzów z Borussią w Dortmundzie: walczyła, czasem robiła fajne akcje, ba, nawet strzelała gole. Ale niczym w bajce, na każdą odciętą głowę – wyrastały trzy nowe. W ringu w Providence było podobnie. Przez 12 rund Andrade robił, co chciał, a Sulęcki robił tylko to, na co mistrz świata mu pozwolił…
Problem „Stricza” polega na tym, że boksuje w piekielnie silnie obsadzonej wadze średniej. Tu nie ma średnich mistrzów świata, nie ma bezpiecznych walk, nie ma łatwych pieniędzy. Sulęcki z pełną wiarą i wielką determinacją pojechał do USA, jak po swoje. Zapowiadał, że przywiezie do Polski pas mistrza świata, bo Andrade „nie jest godny, żeby nosić go na biodrach”. Cóż, dziś w nocy „Boo Boo” udowodnił, że jest dokładnie odwrotnie. Amerykanin zaprezentował się znakomicie na tle Polaka, jasno dając do zrozumienia, że chce być brany pod uwagę w najgłośniejszych i najbardziej dochodowych walkach, jakie można zorganizować w tej kategorii wagowej. Sulęcki – niestety – musi wrócić do pojedynków o nieco niższym kalibrze i znów czekać na swoją szansę.
foto: newspix.pl