Nadeszła wiekopomna chwila. Przyszedł wreszcie czas na finałowy etap naszej sentymentalnej podróży. Oto trzecia i ostatnia cześć Encyklopedii Piłki Podwórkowej. Dwa poprzednie tomy (PIERWSZY i DRUGI) cieszyły się szaloną popularnością, a zatem najwyższa pora, żeby z przytupem zamknąć i podsumować cały cykl podwórkowych wspominek. Sporo już za nami, ale mnóstwo legendarnych haseł zostało jeszcze do odkrycia. W drugim tomie Encyklopedii zatrzymaliśmy się na literce „P”, a zatem teraz ruszamy od „R” aż do samego końca alfabetu.
Nie zabraknie zatem żonglerki, tip-topów, sąsiadów, a także kultowej reguły: „trzy rogi to karny”. No i pojawia się wreszcie długo wyczekiwana gra, którą wielu czytelników przy okazji poprzednich tomów widziało pod rozmaitymi hasłami, takimi jak „jedno podanie” albo „Maryna”. Zresztą – w tym przypadku naprawdę ile regionów kraju, a wręcz – ile miast, tyle różnych, czasem zdumiewających nazw. A przecież wszystkie dotyczą (mniej więcej) tej samej zabawy z futbolówką.
Dobra, lecimy!
RĘKAWICE. W podwórkowych realiach – rzadkość, żeby nie powiedzieć, że prawdziwy rarytas. Dopiero gdy ktoś naprawdę poważnie podchodził do bramkarskich obowiązków i wiązał jakąś przyszłość ze staniem na budzie, zdarzało mu się inwestować w tak szalenie profesjonalny sprzęt jak bramkarskie rękawice z prawdziwego zdarzenia. Zazwyczaj jednak golkipera – co zostało już szeroko omówione w poprzednich tomach Encyklopedii – wyłaniało się raczej z przypadku, więc i specjalistów uzbrojonych w rękawice trudno było na boisku spotkać. Podstawowym atrybutem bramkarza i tak była zresztą bluza z długim rękawem.
Niemniej – zdarzało się od wielkiego dzwonu, że ktoś takie profesjonalne, bramkarskie „łapki” posiadał. Wyjątkowy szczęśliwiec, często jeden na całe osiedle, albo i całą dzielnicę. To był naprawdę spory prestiż. Nawet biorąc pod uwagę, że na boisku piaskowym czy – zwłaszcza – betonowym można było tego typu sprzęt doprowadzić do ruiny w przeciągu jednego tygodnia intensywnego grania.
Rękawice gwarantowały spory bonus do bramkarskich umiejętności. Tak się przynajmniej wydawało.
*
„RĘKA? NIE MA, NABITA!”. Wiadomo, jak trudno jest nawet dzisiaj – w dobie VAR-u – orzec, czy w danej sytuacji zawodnik dotknął piłki ręką w zgodzie z przepisami, czy jednak zasady gry zostały przez takiego delikwenta złamane. Na podwórku rzecz jasna także były z tym spore kłopoty. Generalnie – zagranie ręką było traktowane z urzędu jako przewinienie i w gruncie rzeczy doprowadzało do rzutu karnego znacznie częściej niż klasyczny faul w zwarciu. Ale istniały dwie okoliczności łagodzące: „ręka nabita” i „ręka przy ciele”. Nie zawsze udawało się dzięki nim wyłgać od – dajmy na to – jedenastki dla przeciwnika, jednak czasami argumentacja gracza trafionego futbolówką w rękę okazywała się skuteczna.
Dowodzenie, że mamy do czynienia z „nabitą” było na dobrą sprawę ostatnią, najbardziej rozpaczliwą linią obrony dla zawodnika, który przewinił. Zwłaszcza, gdy rywal z całą stanowczością zdążył już – samemu chwytając piłkę w dłonie i ustawiając na wprost bramki – wykrzyczeć tradycyjną zbitkę: „ręka-karny-strzelam!”.
*
RODZICE. Różnie z nimi bywało. Większość rodziców znacznie chętniej widziała podwórkowych piłkarzy przy książkach niż spędzających całe dnie na okolicznym boisku albo pod trzepakiem, a zatem wszelkie kłopoty w szkole kończyły się często brutalnym szlabanem na wychodzenie z domu. Niemniej – zazwyczaj to właśnie rodzice – ze szczególnym uwzględnieniem taty – byli tymi, którzy jako pierwszy odsłaniali przed najmłodszymi uroki płynące z codziennej zabawy na podwórku.
Zresztą – kiedy kariera młodego zawodnika zaczynała nabierać tempa, rodzice prędko wyzbywali się sceptycznego podejścia do futbolowej zajawki syna i przepoczwarzali się w jego najwierniejszych kibiców.
Zbigniew Małkowski: – Po jednym z turniejów międzyszkolnych pan Wiesław Patek zapytał, czy nie chciałbym uczęszczać na treningi Warmii. Rodzice podeszli do tego pomysłu z nieufnością, bo mieszkaliśmy na drugim końcu miasta i każdy trening byłby blisko godzinną wyprawą w jedną stronę. Mama pracowała w laboratorium, chciała, żebym skupił się na szkole. Tata prowadził firmę budowlaną, powiedział: „Synu, twoja wola”. Porozmawiał z mamą, aż ta powiedziała, że jeśli nie będzie to przeszkadzać w nauce, to się zgadza. Od początku grałem jako bramkarz. Może nie według zasady „gruby na bramkę”, ale nie lubiłem biegać. Potem po prostu polubiłem bronienie. Doszło do tego, że nawet jak miałem nogę w gipsie na sześć tygodni, to z gipsem stawałem na bramkę.
Bartosz Białkowski: – Moi rodzice wiedzieli, że żaden prezent nie sprawi mi większej frajdy niż korkotrampki czy rękawice. Ja nawet spałem z piłką! Jak nie grałem na podwórku, to w domu ze stołu robiłem bramkę, siatkę z koca, a futbolówkę z papieru klejonego taśmą. Futbol zawsze był moją miłością, rodzice to rozumieli i wspierali mnie. Tata przychodził na moje mecze. Zawoził na zgrupowania. Byli od początku w tej mojej przygodzie.
Jacek Bayer: – U nas na dzielnicy była tradycja rozgrywania meczów „żonaci – kawalerowie”. Już jako dziesięciolatek w tych meczach grałem z dorosłymi facetami i zdarzyło się też grać razem z tatą. Wspomnienie niesamowite. Tak szczerze, kiedyś była inna mentalność: czy deszcz czy nie deszcz, czy po kostki w błocie czy nie, spotykaliśmy się co tydzień i graliśmy na żużlu. Tą tradycję kontynuowaliśmy razem z Jarkiem Michalewiczem nawet, gdy byliśmy już w pierwszej lidze. Mecz był w sobotę? Niedziela, mimo zmęczenia, ciężkiej podróży, przychodziliśmy. Wiedzieliśmy, że nie możemy zawieść.
– Oczywiście graliśmy spokojnie, zabawowo, ale liczył się fakt bycia ze swoimi. (…) Miałem problem z matematyką, fizyką, byłem raczej polonistą, bardzo dużo czytałem książek przygodowych – Szklarski, Winnetou, jak to dzieci wtedy. Z klasy do klasy jakoś się przechodziło. Nauczycielki narzekały, ale nigdy te od w-fu. Sportowo nadrabiałem, uprawiałem i siatkę, i tenis stołowy, reprezentując szkołę na różnych olimpiadach. Bywały więc nagany za nieprzykładanie się do nauki, ale bywały też pochwały.
*
RZUTY KARNE. Konkurs rzutów karnych był w gruncie rzeczy jedną z najbardziej oczywistych, podstawowych rozgrywek dla podwórkowego futbolu. Cykliczne zmiany na bramce i niekończące się strzały z umownych jedenastu metrów, odmierzanych krokami bądź tip-topami. Nic prostszego, nie trzeba się było nawet fatygować na boisko – do gry wystarczał trzepak, a nawet odpowiedni fragment trawnika. Jednak serią jedenastek winien był się też zakończyć każdy porządny mecz.
Nawet jeżeli wynik spotkania na kilka chwil przed jego końcem (czytaj: przed zachodem słońca) oznaczał zdecydowane zwycięstwo jednej ze stron, to często i tak jakoś się to wszystko tak w końcowej fazie meczu gmatwało, że bez „karniaków” ani rusz.
SĄSIEDZI. Niejedną futbolową batalię zdarzało im się przerwać wrzaskiem, groźbami, albo nawet konfiskatą piłki. Sąsiedzi potrafili być uciążliwi jak drzazga w palcu, często nie znali litości dla podwórkowych zawodników. Gdy piłka przypadkowo wpadła na ich posesję – czasami trudno było uniknąć awantury. Zaczajeni gdzieś za firaną, wynurzali się z okna w najmniej spodziewanym momencie i rozpędzali towarzystwo spod bloku, oburzając się o hałas albo obawiając o los szyb w zaparkowanym niedaleko samochodzie.
Swoją drogą – „szyba” może nie zasługuje na osobne hasło w Encyklopedii, lecz na osobny akapit z pewnością. Chyba każdemu zdarzyło się kiedyś jakąś załatwić wskutek nieprzemyślanego, zdecydowanie zbyt mocnego kopnięcia.
Oczywiście nie można wszystkich sąsiadów wrzucać do jednego worka, jednak każda okolica, każde osiedle i każda kamienica miała takiego jednego, niemalże przysłowiowo upierdliwego „sąsiada”, któremu świat podwórkowych piłkarzy, skoncentrowany wokół trzepaka niczym układ planetarny wokół centralnej gwiazdy, wyraźnie był nie w smak. Szczególnie dramatyczną okolicznością było zatem, gdy piłka wskutek pechowego zbiegu okoliczności wturlała się i utknęła pod samochodem takiego gderliwego gościa. Wydobywanie jej przy użyciu kija było jednym z najbardziej mrożących krew w żyłach doświadczeń, jakie tylko można sobie wyobrazić.
*
SĘDZIA. Kiedy ktoś brał na siebie obowiązki arbitra w meczu podwórkowym, to był znak, iż spotkanie miało wyjątkową rangę. Zazwyczaj grało się po prostu bez sędziego, bez spalonych, a o faulu była mowa dopiero w przypadku obfitego krwawienia. Ewentualnie wówczas, gdy poszkodowany w starciu łapał piłkę w dłonie i rozkręcał karczemną awanturę, więc dla świętego spokoju trzeba było mu zezwolić na wykonanie stałego fragmentu gry. Jednak w przypadkach szczególnych, przy okazji spotkań wagi państwowej, albo co najmniej osiedlowej – zdarzało się, że sędzia pojawiał się na boisku.
Niestety – zwykle mecz sędziowany przez jakiegoś gagatka kończył się znacznie większym skandalem niż spotkania toczone normalnym rytmem. Podwórkowy arbiter pojęcie o przepisach miał zazwyczaj dokładnie tak samo żadne, jak cała reszta dzieciaków przebywających na boisku, więc w sumie jego rola sprowadzała się do podejmowania kuriozalnych decyzji i skandalicznego nadużywania władzy. A to była najprostsza droga do kłótni, która często prowadziła nawet do rękoczynów.
*
SĘP. Stać „na sępa”, biegać „na wyżerę”, „sępić się” – sporo było tych określeń, ale wszystkie dotyczyły jednej postaci. Sęp trafiał się w każdej ekipie, na każdym podwórku czy boisku. Nie interesowała go podczas meczu inna rola niż stanie z przodu i oczekiwanie, aż reszta drużyny popracuje przy odbiorze piłki i wykopie futbolówkę na uwolnienie, w stronę połowy przeciwnika. A tam już czaił się sępiący napastnik, który tylko dla takich sytuacji w ogóle wychodził na boisko. Najlepiej zresztą czuł się przy grze na lotnych bramkarzy – wówczas mógł nabijać licznik trafień golami zdobytymi do pustaka.
Tego rodzaju praktyki spotykały się zazwyczaj ze sprzeciwem – nie tylko ze strony sfrustrowanych przeciwników. Również koledzy takiego leniwego, zwykle dość powolnego w ruchach super-snajpera nie mieli ochoty harować w obronie i ograniczać się do grania do nieznośnego sępa długich podań. Ale nawet jeżeli na krótszą metę udało się takiego napastnika przekonać do wytężonej pracy na boisku, to przy okazji następnego spotkania i tak można go było zobaczyć czyhającego na swoje szanse pod bramką przeciwnika.
Jeżeli już ktoś był sępem z natury, to często nie dało się go zmienić. Choć – nie zawsze.
Bartosz Białkowski: – Graliśmy na bocznym boisku Olimpii Elbląg, przez jego środek przechodziła ścieżka. Często znakomita akcja była przerywana przez panią idącą z pieskiem. Ja na podwórku stałem na sępa. Byłem najwyższy, najsilniejszy, potrafiłem każdego przepchnąć, więc tylko krzyczałem, żeby mi dograli i strzelałem. Do obrony nie wracałem nigdy. Do Olimpii zgłosiłem się na bramkę, bo nie lubiłem biegać. Fatalny był ze mnie długodystansowiec, więc kombinowałem, że na bramce mnie do tego zaganiać nie będą. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że treningi bramkarskie potrafią być cięższe od jakiegoś tam biegania.
*
SIATKA. Tym razem nie chodzi o siatkę założoną przeciwnikowi, ale tę zakładaną na bramkę. Dzisiaj w wielu miejscach już rzecz absolutnie normalną, ale dawniej? Niesamowity rarytas. Ostatecznie często nawet bramka z poprzeczką stanowiła nie lada gratkę. Siatek natomiast nie spotkało się właściwie nigdy. Co zresztą nie może dziwić – prawdopodobnie w dawnych czasach nie przetrwałyby one nawet jednej nocy na ogólnodostępnym boisku.
Choć pewne nędzne próby imitowania siatek się zdarzały, gdy ktoś rozwieszał w bramce siatkę drucianą. Efekt nie powalał na kolana, zwłaszcza wizualnie, ale przynajmniej nie trzeba było latać po każdą przepuszczoną przez bramkarza piłkę. Przynajmniej do momentu, gdy i na drut ktoś się nocą nie połasił.
*
SPOJENIE. Trudno powiedzieć, na czym polegał jego fenomen, ale wokół spojenia naprawdę krążyła jakaś specyficzna aura. Jeżeli ktoś zdobył fenomenalną bramkę – spotykał się z uznaniem. Jeśli komuś udało się wykonać sensacyjny rajd – budził podziw. Ale ustrzelenie cholernego spojenia to było jeszcze coś więcej.
Strzał w poprzeczkę czy słupek? Zwykły pech, nic godnego uwagi. Kropnięcie prosto w spojenie? Właściwie, to miało w sobie coś więcej niż pospolity gol.
*
SZKOŁA. Z jednej strony – mordęga, przykry obowiązek. Z drugiej – każdy podwórkowy piłkarz mógł – przynajmniej jeżeli trafił na odpowiedniego wuefistę – również w szkole rozwijać swoje talenty i realizować piłkarską pasję. Przed laty często właśnie na szkolnych boiskach organizowano duże turnieje dla okolicznych młodzieży, gdzie można było zasmakować po raz pierwszy prawdziwej, pucharowej atmosfery. I jeszcze zarobić w nagrodę pamiątkowe zdjęcie, kubek albo smyczkę, oraz – co najcenniejsze – zachować sobie turniejową koszulkę.
Kto w turniejowej koszulce pojawiał się potem na boisku, ten nie musiał już udowadniać dodatkowo swojej wartości. Od razu było jasne, że taki gość zna się na rzeczy i potrafi grać w piłkę. Często stanowiła ona przepustkę do gry ze starszymi ekipami. Nie dość, że szpan, to jeszcze nobilitacja.
Jakub Wilk: – Jak trafiłem do „trzynastki” zacząłem się przyzwyczajać do piłkarskiego życia, bo to ciągłe obozy, mecze, rywalizacja. Wspierał mnie też tata. Nie ukrywam, szkole poświęcałem tyle uwagi, żeby nie mieć problemów z przejściem do następnej klasy, poza tym liczyła się piłka. Mama goniła do nauki, ale tata był bardziej wyrozumiały – od niego największą burę dostałbym, gdybym nie poszedł na trening. Chodził na wszystkie moje domowe mecze. Marzył, żebym zagrał dla Lecha. Mówił często, że jeśli mi się uda, to żeby iść tylko do Kolejorza. Pamiętam, kończyłem ósmą klasę podstawówki, zadzwoniła Amica Wronki. Pytali się o mnie, chcieli do siebie. Ale nie zgodziłem się, bo wiedziałem, że razem z tatą jesteśmy nastawieni na Lecha. Tak się złożyło, że po kilku miesiącach odezwał się już Kolejorz.
Michał Globisz: – Byłem typowym podwórkowym piłkarzem, grałem w szkolnych reprezentacjach. Stworzyliśmy zespół klasowy, który pokonywał nawet starszych i wygrał mistrzostwo całej szkoły. Później zapisałem się na krótko do trampkarzy Lechii Gdańsk. Wydaje mi się, że w swojej grupie byłem jednym z najlepszych. Jak zrezygnowałem – przyczyną logistyka – z Lechii wysłali dwa listy wzywające mnie, żebym nie rezygnował. Ale ja miałem w sobie tą podwórkowość, takie granie mi wystarczało, nie ciągnęło mnie do klubów. Później chciałem iść na AWF, ale tata powiedział „Nie będziesz uczył fikołków” i poszedłem na ekonomię. Z reprezentacją uczelni też zrobiliśmy mistrza wśród szkół wyższych.
Józef Gładysz: – My graliśmy przed Szkołą Podstawową numer 24 we Wrzeszczu. Tam wyrosło kilku znakomitych piłkarzy, choćby Zdzisiu Puszkarz czy Jurek Jastrzębowski. Pojawiła się cała generacja. Moim pierwszym przewodnikiem po świecie futbolu był Tomek Wołek. Dzisiaj znany publicysta, pasjonat południowoamerykańskiej piłki. Wypatrzył nas gdzieś tam na naszych osiedlach, podwórkach, zgłaszał do rozmaitych turniejów piłkarskich. Nazwał „Botafogo”, byliśmy takim maleńkim, gdańskim „Botafogo”.
Janusz Piechociński: – Zawsze grałem w reprezentacjach – jak nie klasy, to szkoły. W roku 1975 zostałem uczniem Technikum Elektrycznego w Piasecznie ze specjalnością elektronika ogólna. O, to już było coś! Po pierwszym roku w Zalesiu Dolnym przenieśliśmy się na Szpitalną 10 do słynnego budynku, w którym jesienią zalano stropy, a wiosną wszystko opadło. To była bardzo ważna szkoła – w 78/79 roku byliśmy uczestnikami wielkiego strajku, jeszcze przed erą Solidarności, z powodu tego, że w szkole było zimno. Największą frajdę zawsze sprawiała mi piłka halowa. W drugiej klasie szkoły średniej urosłem 20 centymetrów, a wcześniej byłem mikrusem z dobrą techniką użytkową – lekki, zwinny Piechociński to było dobro, które pozwalało na turniejach halowych wywalczyć po kilka karnych dla mojej drużyny. To był majstersztyk, to było piękne. Potrafiłem tak się zastawić, tak zrobić, że nawet jak ktoś nie chciał, musiał mnie wyciąć.
*
SZTUCZKI. Triki, kiwki. Każdy szanujący się zawodnik musiał mieć w swoim arsenale zwodów coś szczególnie efektownego, jakąś specjalność zakładu. Tak naprawdę właśnie po tym poznawało się tych zawodników, którzy z futbolówką przy nodze spędzali najwięcej czasu, nie tylko grając w meczach, ale też w pojedynkę szlifując swoje techniczne umiejętności. Tacy zawsze mieli w zanadrzu coś specjalnego. Jasne – często była to po prostu sztuka dla sztuki. Ale i tak cholernie imponująca dla tych mniej zaawansowanych technicznie zawodników, który kłopoty sprawiała nawet zwykła przekładanka nad piłka, albo najprostszy zwód „na zakos”.
TIP-TOPY. Temat „odmierzania kroków” poruszony został już w II tomie Encyklopedii, ale zjawisko tip-topów zasługuje jednak na osobną wzmiankę. Bo tip-topami można było rozstrzygnąć naprawdę wiele podwórkowych kwestii. Nie wiadomo, kto ma wybierać składy jako pierwszy? Dalej, niech dwóch kandydatów oddali się od siebie na ustaloną odległość, spojrzy sobie głęboko w oczy niczym dwóch rewolwerowców w spaghetti westernie i… zacznie kroczyć w swoją stronę, ustawiając na przemian jedną stopę przed drugą. Kto komu nadepnie na palce – ten wygrywa. Uczciwe rozwiązanie, czyż nie?
Tip-topy funkcjonowały też jak jednostka miary. Co prawda odległości przy wykonywaniu rzutów karnych czy wolnych znacznie szybciej odmierzało się stawiając normalne kroki, ale czasami trzeba było jednak uciec się do mozolnego tip-topowania dla większej przejrzystości i rozwiania wszelkich kontrowersji.
*
TRZEPAK. Centrum podwórka. Miejsce, gdzie toczyło się, nazwijmy to, życie społeczne dzieciaków z całej okolicy. A poza tym – idealny materiał na piłkarską bramkę. Chyba nie trzeba tutaj niczego więcej wyjaśniać. Trzepak jak koń – każdy widzi, jaki jest.
Zbigniew Boniek: – Był taki okres w Polsce, że wszędzie stawiano trzepaki, wtedy na taki trzepak grało się na jedną bramkę, po trzy godziny, a mecz często kończył się w sposób bokserski. Dzisiaj na nowych osiedlach ani trzepaków, ani dzieciaków. Zanika sport uprawiany w sposób spontaniczny, a przecież właśnie taki sport daje elastyczność, równowagę, zdrowe nogi, klub nie musi już uczyć tego, czego nauczyłeś się sam.
*
„TRZY KROKI OD KWOKI”. Dziwaczna rymowanka, która miała swoje zastosowanie podczas meczów – oznaczała, że mur ma się ustawić o trzy duże kroki od piłki przed wykonaniem stałego fragmentu gry.
*
„TRZY ROGI TO KARNY”. Podwórkowy elementarz. Trudno tu nawet cokolwiek dokładniej klarować – egzekwowanie rzutów rożnych po prostu nie było w podwórkowych realiach szczególnie popularne i cenne, głównie ze względu na niedostateczną ilość przestrzeni niezbędnej do skutecznego dośrodkowania piłki. Gole zdobyte głową po dośrodkowaniach w ogóle padały dość rzadko. A zatem często w kornery nikt się nie bawił – zamiast się z nimi cackać, lepiej było odliczyć do trzech przypadków, gdy futbolówka wyleciała na rzut rożny i wówczas wykonać rzut karny.
Swoją drogą – jeżeli już grało się na rzuty rożne, to często zakazane było wkręcanie.
*
TYSIĄC. Gra polegająca na obijaniu słupków i poprzeczki celem zgromadzenia określonej liczby punktów. Prosta sprawa – do zabawy potrzeba było piłki, bramki… A w sumie, to wystarczający był nawet trzepak. Zawodnicy po kolei, z określonej odległości, uderzali futbolówkę, zbierając punkty za ustrzelenie aluminium. Najniżej punktowany był słupek (100 punktów), najwyżej rzecz jasna omawiane już spojenie (500) , ale i za poprzeczkę można było nieźle zarobić (250).
Wygrywał ten zawodnik, który jako pierwszy zgromadził na swoim koncie tysiąc punktów, co wcale nie było takie proste. W niektórych wariantach zabawy można było zdobyć dodatkowy bonusik za bramkę wiedeńską (piłka odbita od słupka) albo brazylijską (od poprzeczki). Czasami strzał poza światło bramki wiązał się z ujemnymi punktami.
Co podwórko, to nieco inna nazwa rozgrywki i trochę odmienne reguły.
ULICA. Istniało coś w rodzaju przywiązania do kumpli z tej samej ulicy. A nawet dumy z samego faktu, że się przy tej, a nie innej ulicy mieszkało. Trudno powiedzieć, z czego właściwie brał się ten zdumiewający, uliczny patriotyzm. Niemniej – starcia piłkarskiej (i nie tylko) pomiędzy drużynami stworzonymi z zawodników mieszkających na dwóch różnych ulicach wyglądały często jak zajadła wojna dwóch wrogich plemion, które chcą na boisku udowodnić za wszelką cenę swoją wyższość nad przeciwnikiem.
Często argumenty futbolowe były niewystarczające i koniec końców wszystko rozstrzygało się w starciu zapaśniczym bądź bokserskim.
Lucjan Brychczy („Kici”): – Przeprowadzka to była dla mnie tragedia. Straciłem kolegów i piłkę. Po prostu cierpiałem. Chodziłem po okolicy i nasłuchiwałem, czy gdzieś ktoś nie gra w piłkę. W końcu trafiłem na podwórko, na którym chłopcy biegali za szmacianką. Najpierw stałem z boku i z biciem serca przyglądałem się grze. Doczekałem się. W jednej z drużyn zabrakło zawodnika, bo musiał iść do domu. Wtedy zapytali mnie, czy zagram. Tylko czekałem na taką propozycję. To był przełomowy moment. Od tamtej pory miałem w Łabędach swoją paczkę. Znów byłem szczęśliwy, bo całymi dniami i wieczorami uganialiśmy się za piłką. Rodzice już tacy szczęśliwi nie byli. Krzyczeli na mnie, bo znikałem z domu i wracałem późno. Tak zmęczony, że z miejsca waliłem się do łóżka i spałem jak zabity.
Paweł Bochniewicz (dla Przeglądu Sportowego): – Wychowałem się w Dębicy na osiedlu Matejki, mocno wpierającym Wisłokę. Gdybym sympatyzował z Igloopolem, to… nie byłbym lubiany przez swoich. Tam każdy kibicuje Wisłoce. Do jej stadionu mamy pięć minut drogi, jest zaraz za parkiem. Moje osiedle nie ma dobrej opinii w mieście. Uchodzi za patologiczne, na ludzi stamtąd patrzy się inaczej, jako tych gorszych. Nie wstydzę się tego, że tam się wychowałem. Mówię to z dumą i lubię podkreślać, że jestem z Matejki. To nie było najlepsze miejsce do tego, żeby pozostać grzecznym chłopakiem.
– Dorastanie tam miało wpływ, nawet duży, na mój charakter i to, gdzie jestem. Na Matejki jest teraz spokojnie, ale w dzieciństwie widziałem różne sceny. Radiowozy przyjeżdżały trzy razy w ciągu dnia, policjanci kontrolowali, co się dzieje. Jako mieszkaniec mogłem czuć się bezpiecznie, ale obcy już nie. Nawet teraz, gdy odwiedzają mnie koledzy z Mielca, mają wątpliwości. Kibice Stali i Wisłoki nie przepadają za sobą. Tam było też moje pierwsze boisko, nazywane „Polaną” z drzewem na środku. Naturalny przeciwnik, nauczyliśmy się go obiegać. Rozstrzygaliśmy tam osiedlowe porachunki, paka na pakę i się grało. Zazwyczaj byłem najmłodszy, więc nie mogłem za dużo zdziałać. „Polany” już nie ma, w jej miejscu miał powstać Orlik, ale zrobili mniejsze boisko z tępą nawierzchnią. Dla nas to teraz „Gołębnik”.
WARSZAWA. Pod iloma nazwami znana jest ta gra? Pewnie uzbierają się ich w sumie tysiące. „Warszawa”, „warszawianka”, „Pele”, „Maryna”, „marynarz”, „jedynka”, „jedno podanie”, „Niemiec”, „siódemki”, „autonoga”… Można wymieniać i wymieniać, choć zdaje się, że nazwy związane ze stolicą Polski są jednak rozpowszechnione najmocniej. O co chodziło w rozgrywce? Grało się na jedną bramkę, a zatem najpierw trzeba było wskazać golkipera. Nieszczęśnikiem był ten, kto wykonał najmniej podbić w konkursie żonglerki. A zatem – przegrany stawał na budzie, a pozostali zawodnicy (zwykle nie więcej niż pięciu, raczej nie mniej niż trzech) rozstawiali się na polu gry.
Zadanie? Zdobyć bramkę po akcji. Niby proste, ale od tego momentu zaczynają się schody.
Gra funkcjonowała w rozmaitych wariantach, powiedzmy zatem o najpopularniejszym. Otóż – można było zagrać futbolówkę wyłącznie z pierwszej piłki, o ile nie znajdowała się ona w powietrzu – żonglowanie, podbijanie, granie górą było dozwolone bez ograniczeń. To podstawowa reguła, która utrudniała wypracowanie sobie pozycji strzeleckiej. Poza tym – wymiana podań przed strzałem była zwykle ograniczona do trzech zagrań, a zatem nie było możliwym odgrywanie do siebie po ziemi w nieskończoność – jeżeli trzecie podanie było fatalnej jakości, piłkarz znajdujący się na końcu łańcucha musiał uderzać z niewygodnej pozycji i nie było zmiłuj. Jeśli nie trafił w bramkę, albo bramkarz odbił jego strzał – następowała zmiana golkipera. Strzelca ratowało jedynie obicie słupka bądź poprzeczki – wówczas akcja startowała od nowa. Gość stojący na bramce musiał obejść się smakiem.
Gra toczyła się do momentu, gdy zawodnicy przebywający w polu osiągną wymaganą liczbę punktów (często 7, 14 albo 21 oczek). Jednak gole liczyło się na rozmaite sposoby. Prosty strzał w światło bramki gwarantował nędzny punkcik. Ale im wyższy poziom trudności danego uderzenia, tym więcej punktów można było za nie zgarnąć. Cenniejsze od zwykłego huknięcia prostym podbiciem były strzały głową, z woleja, piętą, a już w szczególności – uderzenie przewrotką. Czasami wystarczał jeden efektowny gol, żeby zamknąć rozgrywkę, zanim ta zdążyła się na dobre rozkręcić.
Bramki zdobyte ze zbyt bliskiej odległości nie liczyły się w ogóle. Ostatecznie bramkarz musiał mieć szanse, żeby cokolwiek wybronić, a nie tylko ganiać za piłką, fruwającą poza zasięgiem jego ramion. Specyficzna była zresztą sytuacja, gdy golkiperowi udawało się schwytać piłkę po strzale. Mógł on wówczas ryknąć komendę „stop”, co zmuszało zawodników z pola do gwałtownego znieruchomienia. Jeżeli bramkarzowi udało się wtedy zbić gracza sterczącego nieruchomo jak żona Lota, ten musiał stanąć między słupkami. Często jednak nieszczęsny golkiper był w takiej euforii po złapaniu piłki do koszyka, że zanim wrzasnął co trzeba, reszta towarzystwa stała już w oddali, zwykle – dla pewności – pochowana za drzewami.
No dobra, a co się działo, gdy gra dobiegała końca?
Cóż – pechowiec stojący wówczas na bramce – nawet jeżeli w sumie rolę golkipera pełnił tylko podczas feralnej, ostatniej kolejki – musiał zazwyczaj wypiąć tyłek i przyjąć od pozostałych kilka siarczystych kopniaków. Oczywiście piłką, nie bezpośrednio nogą, choć pewnie i takie przypadki się zdarzały. Można się było jednak wybronić przed obijaniem tyłka – w niektórych wariantach gry, po właściwym etapie rozgrywki następował – a jakże! – konkurs jedenastek. Kto wykonał karnego skutecznie, ten zdobywał umowną gwiazdkę. Bramkarz za obronienie wszystkich strzałów także mógł ją otrzymać, a w następnej turze gry wykorzystać, ratując się przed kolejną wizytą miedzy słupkami po zbiciu lub niecelnym strzale. W takim wariancie golkiper nie obrywał po tyłku od każdego, lecz tylko od tych rywali, którzy nie pomylili się przy strzale z karnego. Zawsze to jakaś pociecha.
*
WILK. Niesłychanie groźne schorzenie, grożące wszystkim tym, którzy na podwórku przycupnęli sobie na przyjemnie chłodnym betonie albo na zimnym kamieniu, odpoczywając pomiędzy jednym meczem a drugim i popijając kranówę z plastikowej butelki wielokrotnego użytku. Legenda głosi, że ktoś się kiedyś faktycznie tego „wilka” nabawił.
*
WYBIERANIE. Niesłychanie ważny, podwórkowy rytuał. Zazwyczaj drużyny dobierali ci dwaj zawodnicy, którzy byli obiektywnie postrzegani jako najlepsi z całej grupy. Zwykle wskazanie takowych było na tyle oczywiste, że pozostali – znając swoje miejsce w szeregu – nawet nie oponowali, cierpliwie licząc na uznanie w oczach duetu wybierających składy. O tym, kto zaczynał kompletować swój team jako pierwszy decydowała natomiast jakaś prosta wyliczanka, gra w marynarza albo wspomniane już tip-topy. A potem, cóż, wybory. Ten, kto trafiał do drużyny jako ostatni z całej puli dostępnych zawodników zwykle miał nietęgą minę i było raczej jasne, że światowej kariery w futbolu to taki jegomość nie zrobi.
Bywało też tak, że chłopaków chętnych do gry zebrało się więcej niż było miejsc w zespołach. Tłok na boisku to nie jest mile widziane zjawisko. Wówczas można było podbijać swoją pozycję, na przykład obiecując stanie na bramce przez cały mecz. Niby desperacja, ale lepsze to niż obserwowanie przebiegu spotkania z perspektywy kibica.
Nieraz przy ustalaniu kolejności w rozmaitych rozgrywkach przydatne okazywały się także wyliczanki, które pozwalały szybko i bez większych kontrowersji wytypować jakiegoś szczęśliwca/pechowca z szerokiego grona uczestników zabawy. Wyliczanek było zresztą mnóstwo, a część z nich nie nadaje się co cytowania z uwagi na horrendalne natężenie wulgaryzmów. Swego czasu wyjątkową popularnością cieszyła się choćby ta, jedna z grzeczniejszych: „Wpadła bomba do piwnicy – napisała na tablicy – SOS, głupi pies – tam go nie ma, a tu jest”.
Z CZUBA. Ze szpica, zwanego też „śpicem”. Z prezesa, albo i nawet „z Karola”. Zwał jak zwał, tak strzelać po prostu nie wypadało. Co prawda legendarny Romario właśnie na strzałach z czuba oparł całą swoją legendę, jednak realia polskich podwórek byłby dla słynnego Brazylijczyka bezlitosne. Uderzenia szpicem buta w wielu wariantach rozgrywek były po prostu twardo zakazane, zwłaszcza w przypadku gry w „króla strzelców i bramkarzy”. A jeśli nie zakazane, to na pewno najniżej punktowane.
Zresztą – kto walił ze szpica, ten samemu sobie wystawiał jak najgorsze świadectwo.
Strzał wewnętrzną częścią stopy, kropnięcie prostym podbiciem, cwane uderzenie z fałsza – to wszystko było jak najbardziej do zaakceptowania. Ale chamskie walnięcie z czuba? No nie, trzeba się było bardziej postarać. Bramkarz po przepuszczeniu, a nawet po odbiciu takiego perfidnego uderzenia zwykle niesamowicie się oburzał i racja w takim konflikcie golkipera z napastnikiem była po stronie tego pierwszego. Mogło dojść nawet do anulowania bramki.
*
ZDARTE KOLANA. Matki załamywały na ich widok ręce, ale prawda jest taka, że pozdzierane kolana i łokcie zawsze były po prostu nieodłącznym elementem podwórkowych harców. Wystarczył jeden upadek na asfaltowym boisku, jeden szaleńczy wślizg na piachu i otarcia gotowe. W ferworze gry tak naprawdę w ogóle się tego rodzaju skaleczeń nie zauważało, dopiero wieczorna kąpiel i delikatne szczypanie zwracało uwagę, że w okolicach kolan pojawiły się świeże poranienia.
„Do wesela się zagoi” – to powiedzonko stanowiło uniwersalną odpowiedź na wszelkie dolegliwości. Konsultacja z lekarzem nie była konieczna.
*
„ZESZŁA MI, SORRY!”. Niezmienne usprawiedliwienie po każdym fatalnie wykonanym strzale. Piłka – zwłaszcza w deszczowej aurze – miała w zwyczaju „schodzić” z buta nader często. I lądować w krzakach daleko poza polem gry, zamiast w bramce.
*
ZŁOTE KALESONY. Mityczna stawka naprawdę istotnych spotkań. Kiedy ktoś na boisku przesadnie się upominał o swoje, wykłócał o faule i żądał uznania swoich racji za wszelką cenę, od razu stawało się jasne, że delikwent gra właśnie o złote kalesony. Pozostali zawodnicy zwykle traktowali takiego gościa z pobłażliwym lekceważeniem, aż w końcu musiał się wycofać z roszczeń i zaakceptować werdykt reszty ekipy.
*
ZMROK. Gdy zapadał, trzeba było pomału zwijać manatki i czmychać do domu. Nawet jeżeli nie za bardzo się miało na to ochotę. Po pierwsze – opiekunowie nie życzyli sobie spóźnień. A po drugie – i chyba nawet ważniejsze – porządnie oświetlone boiska czy podwórka były nie lada rzadkością i łatwo było po ciemku stracić z oczu piłkę, albo – co gorsza – całkiem ją zgubić.
Mimo wszystko jednak, godzinę powrotu z podwórka do domu odwlekało się do absolutnych granic, regularnie testując cierpliwość rodziców.
ŻONGLERKA. Jeden z najważniejszych elementów piłkarskiego rzemiosła, przynajmniej jeżeli chodzi o futbol podwórkowy. Co dość paradoksalne, bo na dobrą sprawę umiejętność żonglowania jako taka w realiach meczowych przydaje się rzadko, żeby nie powiedzieć – wcale. Ale poprzez wykonywanie określonej liczby kapek można było na przykład szybko rozstrzygnąć kwestię kolejności w tej czy innej rozgrywce, czy też wyjaśnić rozmaite spory o przewagę piłkarskich talentów. Szlifując przy okazji technikę oraz czucie piłki. Rekordziści jeżeli chodzi o żonglerkę cieszyli się dużym poważaniem wśród reszty towarzystwa.
Każde podwórko miało jakiegoś wariata, który potrafił futbolówkę podbijać przez godzinę, zmieniając tylko od czasu do czasu postawną nogę, albo nawet pomagając sobie czołem. No i funkcjonowała też żelazna reguła: „jedna kapka to nie kapka”. Jeżeli ktoś był takim niedojdą, że nie podbił piłki nawet dwukrotnie, dostawał zwykle szansę na poprawienie swojego żałosnego występu. Zasada była taka, że liczbę wykonanych pobić zaczynało się liczyć od dwóch.
*
No i właśnie na „Ż” jak „żonglerka” kończy się trzeci tom Encyklopedii Piłki Podwórkowej. Całkiem sympatyczny akcent na zakończenie tej przejażdżki wehikułem czasu.
Przyznacie sami – niesamowita to była przygoda, przypomnieć sobie te wszystkie wspaniałe chwile z dzieciństwa, a jednocześnie uświadomić sobie, że właściwie w całym kraju – choć pod różnymi nazwami i nieco odmiennymi regułami – funkcjonowały te same gry, obyczaje czy zasady. I może tylko trochę szkoda, gdy sobie człowiek pomyśli, że kiedyś zszedł z boiska po kolejnym wielogodzinnym meczu, nie wiedząc wówczas, bo i skąd, że z tymi wszystkimi serdecznymi kumplami z podwórka już nigdy więcej w piłkę nie zagra.
ENCYKLOPEDIA PIŁKI PODWÓRKOWEJ – TOM I (A – J)
ENCYKLOPEDIA PIŁKI PODWÓRKOWEJ – TOM II (K – P)
***
Wiadomo – na pewno nie wszystko udało nam się tutaj przedstawić, przypomnieć, opisać. Każde podwórko to pewna specyfika, każde było wyjątkowe. Jeżeli pamiętacie jakieś zasady, wyliczanki, gry, cokolwiek typowego dla waszego regionu, miasta czy dzielnicy – dajcie znać, choćby w komentarzach pod tekstem albo na Facebooku. Możecie się też podzielić przy okazji swoimi podwórkowymi wspomnieniami z dzieciństwa. Najciekawsze wypowiedzi dorzucimy do Encyklopedii.
zebrał Michał Kołkowski
fot. newspix.pl, YouTube, targowek.info, trojmiasto.pl