Złote dziecko Atletico, bohater Liverpoolu i reprezentacji Hiszpanii, ale i gość, który – wybierając Chelsea – zaliczył jeden z dziwniejszych zjazdów ostatnich dekad. Dziś Fernando Torres – bo o tym blondwłosym hiszpańskim napastniku rzecz jasna mowa – ogłosił zakończenie kariery, którą osładzał sobie wieloma sukcesami, przede wszystkim z kadrą „La Furia Roja”.
Jaką karierę ma za sobą? Sprawdźmy.
*
Atletico
To tutaj zaczynał, to tutaj wyrósł na dumę szkółki „Los Colchoneros”. Nie mogło być inaczej, skoro stąd wyfrunął w świat. Zresztą, w samym Atletico zadebiutował, mając siedemnaście lat i potwierdzając krążące po Madrycie doniesienia. Że Atletico stworzyło sobie, być może, przyszłego potwora, a na razie na pewno wielki talent. Diamencik do oszlifowania. Potencjalnego goleadora.
Z biegiem czasu okazało się, że wszystko, co o Fernando Torresie mówiono i wszystko, co o Fernando Torresie pisano sprawdziło się co do joty.
Przynajmniej w Atletico i Liverpoolu.
Znamienne, że odszedł z Madrytu dopiero wtedy, gdy zdał sobie sprawę, że w swoim klubie już zbyt wiele nie osiągnie. Innymi słowy: nie rozwinie się na miarę ambicji, które posiada.
– Musiałem odejść. Trudno było nie zauważyć, że mój rozwój szedł w jedną stronę, a rozwój klubu w przeciwną – powiedział, gdy zamieniał słoneczną stolicę Hiszpanii na miasto Beatlesów i Titanica.
Wtedy nie mógł wyobrazić sobie, że na największe sukcesy swojego ukochanego klubu będzie musiał patrzeć jako przegrany. Jako “loser”, jak uwielbiali nazywać go kibice Chelsea. Wyjeżdżając z Madrytu wciąż był młodym, 23-letnim piłkarzem, ale dysponującym przeogromnym doświadczeniem. Siedem sezonów w zawodowej piłce i 91 bramek. Wydawało się, że ma wszystko, by stać się jednym z czterech/pięciu najlepszych napastników na świecie.
Przez chwilę nawet się nim stał…
Liverpool
Na Anfield był przecież idolem. Dziecko Madrytu w Liverpoolu zostało zaadoptowane jak swoje. Pośród rodaków – Rafy Beniteza czy Xabiego Alonso – czuł się jak w domu. I grał jak z nut. W trzy lata zdobył 54 bramki. W 2008 roku zajął trzecie miejsce w plebiscycie Złotej Piłki, tuż za plecami Lionela Messiego i Cristiano Ronaldo.
Działał na wyobraźnię kibiców, którzy – ujrzawszy, jak „El Nino” przerywa wakacje i wsiada do samolotu, by przylecieć do Anglii – niemal nie oszaleli ze szczęścia. Nic dziwnego. Nawet trener Benitez przyznał, że 20 milionów funtów – plus karta Luisa Garcii – stanowiło wielce kosztowną operację. Najkosztowniejszą w historii Liverpoolu.
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że pokochał kibiców, a kibice pokochali jego. Dowód? Ta dźwięczna pioseneczka, którą – na jego cześć! – wymyślili.
His armband proved he was a red – Torres, Torres
You’ll never walk alone it said – Torres, Torres
We bought the lad from sunny Spain
He gets the ball he scores again
Fer-nan-do Torres Liverpool’s number 9.
na na na na na na na na na na na na
na na na na na na na na na na na na
ner ner ner ner ner ner na nan ana na
Fernando torres liverpools number 9
W Liverpoolu miał prawie wszystko – uwielbienie kibiców, zabójczą skuteczność, miano gwiazdy ligi. Zabrakło mu tylko (i aż?) trofeów. Tylko raz przez trzy sezony spędzone w ekipie „The Reds” zakończył rozgrywki na ligowym podium. Europejskie puchary? Półfinał, ćwierćfinał, odpadnięcie po fazie grupowej. W końcu stwierdził, że czas wykonać krok do przodu – konkretnie do Chelsea.
Był najważniejszą, ale nie jedyną cegiełką Liverpoolu, które krok po kroku były rozsyłane po całej Europie. W tym samym czasie pożegnano Rafę Beniteza, Javiera Mascherano czy Xabiego Alonso. Czerwony kolor koszulek stał się symbolem panującego tam chaosu, który ciągnął się za Torresem jeszcze długie lata.
Sielanka skończyła się, kiedy – jak wspomnieliśmy – zamienił kolor czerwony na niebieski.
Chelsea
– Miałem tam kolegów z drużyny, których kompletnie nie obchodziło czy wygramy, czy przegramy. Nie interesował ich wynik meczu, bo siedzieli na ławce rezerwowych. Nigdy nie chciałem myśleć w ten sposób. Nie wyobrażałem sobie tego, ale… w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że jestem taki jak oni – przyznawał po czasie spędzonym w Londynie.
W Chelsea Torres zawodził praktycznie cały czas. Nie wczuł się w nową drużynę. Stał się symbolem nieskuteczności. Nie potrafił trafiać do bramki, co odbijało się na jego psychice i dodatkowo pogrążało. Gdy żegnał się z klubem, strzelił pięć goli. W poprzedzających kolejno osiem i sześć. Po wybitnym napastniku zostały tylko strzępy. Stał się jednym z najdroższych rezerwowych w historii futbolu.
Potknął się spektakularnie, wydane na niego 58,5 miliona funtów równie dobrze można było wyrzucić do kosza.
Choć miał jeden przebłysk. Strzelił gola Barcelonie, pogrążając Katalończyków i wyrzucają drużynę Guardioli za burtę Ligi Mistrzów. Niemniej jednak jeden pozytywny akcent w ciągu całego pobytu w Londynie to zdecydowanie za mało.
Czy były jakiekolwiek przesłanki, że to będzie początek końca „El Nino”? Żadnych. Robił furorę w Liverpoolu i w reprezentacji, strzelał jak na zawołanie, fakt, że był wówczas szóstym najdroższym piłkarzem w historii futbolu, szczególnie nikogo nie dziwił. No, może i Chelsea zaszalała trochę zbyt mocno – myśleliśmy – ale to przecież gwiazda Premier League. Wejdzie w nową drużynę i z miejsca będzie robił swoje.
Nie robił. Zaciął się, założył na siebie zupełnie niewytłumaczalną blokadę. Sam po latach przyznał, że w ekipie „The Blues” czuł się jakby pływał w mokrych ubraniach. To było widać na boisku, ten brak pewności siebie, wręcz strach przed sytuacją sam na sam, kompletną bezradność. Nie widział najlepszej drogi do bramki, za to miał przed oczami tysiące memów, które pojawią się chwilę po tym jak spartaczy akcję.
Reprezentacja Hiszpanii
– Nasze zwycięstwo to wielki triumf sexy futbolu.
– A co to?
– To moje określenie na ofensywną, ładną grę.
Związek Torresa z kadrą”La Furia Roja” okazał się wyjątkowo owocny. Powyższy cytat pochodzi z wypowiedzi pomeczowej po finale Euro 2008, który zapoczątkował złotą erę jednej z najlepszych, o ile nie najlepszej, reprezentacji w historii piłki nożnej. „El Nino” znajdował się w kwiecie formy – był zarówno bardzo silnym punktem reprezentacji, jak i gwiazdą Liverpoolu i jednym z najgroźniejszych snajperów całej Premier League.
Pamiętamy. Finał. Rywalem Niemcy. Toporni, wyrachowani, grający pod wynik. Piłka od Xaviego, Lahm był święcie przekonany, że wszystko ma pod kontrolą, ale choćby biegał z zamontowanymi lusterkami i tak nie dostrzegłby wybiegającego zza pleców „El Nino”, którzy znalazł się w świetnej sytuacji.
I wpadło.
Dla Torresa, mówiąc uczciwie, był to gol o tyle ważny, że wcześniej – podczas turnieju w Austrii i Szwajcarii – nie porywał tłumów. Turniej układał się nie po jego myśli, raził nieskutecznością, a kiedy Luis Aragones w meczu z Rosją zdejmował go z boiska, ten nawet nie podał mu ręki, a zamiast tego wyżywał się pięściami na ławce rezerwowych. Torres błysnął też podczas turnieju inną wypowiedzią. Kiedy dziennikarz zapytał go o sprzeczkę pomiędzy Aragonesem a Sergio Ramosem, odpowiedział: z tego co wiem, poszło im o muzykę. Selekcjoner woli flamenco, a Sergio kocha pop.
No, ale w końcu zrobił swoje. Zrobił to, co pamięta mu się do dziś.
Później poprawił jeszcze mistrzostwem świata w 2010, grając w każdym meczu – raz z ławki, jak w finale, raz w pierwszym składzie, jak w ćwierćfinale czy 1/8 – no i mistrzostwem Europy dwa lata później. Nie był już tym Torresem co kiedyś, ale swoją cegiełkę do końcowego triumfu dołożył.
Milan
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że – po odejściu z Liverpoolu – Torres nie był już tym samym Torresem, co kiedyś. Co w Atletico, co w Liverpoolu. Pobyt w Milanie jest tego najlepszym przykładem.
Totalny niewypał. Dziesięć meczów, zaledwie dziewiętnaście strzałów. jeden gol. Strzelony w debiucie, po bardzo dobrym meczu, który dawał szansę na odbudowę hiszpańskiego napastnika, ale później było już albo gorzej, albo znacznie gorzej. Lub tragicznie, jak kto woli.
Atletico
Wydawało się, że powrót do domu jest jedyną opcją, by Torres po raz kolejny uwierzył w siebie. Z dala od demonów przeszłości. Od ponurego Londynu, od nie do końca przyjaznego, topornego Mediolanu. Przy tłumie kibiców (45 tysięcy osób na prezentacji!), którzy kochają go bezgranicznie i którzy nie czekali na piłkarza upadłego, lecz chłopaka ze swoich stron.
Pod względem sportowym – po tym jak zaliczył brutalny zjazd w Chelsea i ośmieszył się jako zawodnik AC Milan – nic nie uzasadniało tego transferu. Nic, poza nadzieją.
Wyszło, cóż, średnio. Było nieźle, tego negować nie zamierzamy, ale do klasy Torresa z Liverpoolu droga była bardzo daleka.
Jakiś czas temu, na gorąco, podsumowywaliśmy jego pierwszy rok po powrocie do Atletico i wyszło nam coś takiego:
Zaczęło się w sumie jak w bajce. Patrzyliśmy ze zdziwieniem, gdy na lotnisku witały go tłumy. Z niedowierzaniem słuchaliśmy, jak 45 tysięcy gardeł skandowało jego nazwisko na Vicente Calderon podczas oficjalnej prezentacji. Pytaliśmy – skąd ta ślepa, irracjonalna wiara w człowieka, który przez ostatnie lata tylko zawodził? A jednak Torres szybko odpłacił się kibicom za to wotum zaufania. 15 stycznia, jego wieczór. Takiego powrotu z zaświatów nie widzieliśmy w futbolu od dawna. Rewanżowy mecz w 1/8 Pucharu Króla. Rywal – najważniejszy z możliwych. Real Madryt. Miejsce – Santiago Bernabeu. Strzelił już w pierwszej minucie. Resztki nadziei odebrał rywalowi zza miedzy w 46. minucie. Atletico (2-0 w pierwszym meczu, 2-2 w rewanżu) gra dalej. A on znów czuje coś, czego nie czuł już dawno. Jest bohaterem.
Jednak to był jego największy błysk. Strzelał później Barcelonie, zdobył gola na wagę trzech punktów w spotkaniu z Villarreal, świetnie zagrał z Eibar, ale ciężko nie odnieść wrażenia, że to ciągle za mało. Statystyki z nich jest rozliczany. Od momentu powrotu wyglądają tak:
48 spotkań – 8 goli i 3 asysty
Jest progres w porównaniu z tym, co było w Milanie. Wygląda lepiej niż w Chelsea. Ale odpowiedział już na pytanie, czy jest jeszcze w stanie być postacią wiodącą. Zaprzeczył. Można było wyobrazić sobie jego powrót do reprezentacji. Jest zasłużony, jest jej trzecim strzelcem w historii. Jednak nie dostarczył zbyt wielu argumentów, by ktoś nad tym się pochylił.
Następne sezony?
2015/16: 44 spotkania – 12 goli, 5 asyst.
2016/17: 45 spotkań – 10 goli, 7 asyst.
2017/18: 45 spotkań – 10 goli, 2 asysty.
Czyli jeszcze raz: tragedii nie było, ale też staniki nie latały.
Sagan Tosu
Ot, typowa piłkarska emerytura. Nic więcej. Miał wybrać MLS, mówiło się o Australii, ale koniec końców trafił do J1 League, plasując się pewnie – mówiąc o płacach – mniej więcej w okolicach tych sum:
Tyle tylko, że rozczarował. Ostatni sezon: jedenaście meczów, zero bramek. Zero. O ile na początku sezonu wychodził w podstawowym składzie, o tyle pod koniec raz wszedł na minutkę, raz na pięć, raz na trzydzieści. No, siódmych potów – mamy wrażenie – nie wyciskał, dlatego nie ma przypadku w tym, że w końcu zdecydował się powiedzieć stop.
Fot. Newspix.pl