O tym, jakie wrażenie zrobił brazylijski napastnik Adriano na przedstawicielach świata calcio niech najlepiej świadczy fakt, że w 2010 roku AS Roma zaoferowała mu trzyletnią umowę, opiewającą na pięć milionów euro rocznie. Trzy lata, pięć dużych baniek! Za 106 kilogramów obywatela, notorycznie cuchnącego wczorajszą imprezą. A jednak przedstawiciele klubu z Wiecznego Miasta uznali, że za tę lewą nogę warto nawet przepłacić, bo gra warta jest świeczki. A może Adriano jednak stanie twardo na nogi, może jeszcze sobie przypomni, że miał być ulepszoną i poprawioną wersją samego Ronaldo? Miał przecież wtedy tylko 28 lat, odbudował się w ojczyźnie. To nie mógł być jego koniec.
Adriano na nogi nie stanął. Czasów świetności sobie nie przypomniał. W Romie zagrał osiem razy, w sumie zanotował jeszcze 20 oficjalnych występów w karierze. Był skończony.
– Pewnego dnia Adriano odebrał telefon, poinformowano go wtedy o śmierci jego ojca. Byliśmy razem z nim w pokoju. Odłożył słuchawkę i zaczął krzyczeć. Krzyczeć w taki sposób, jakiego nikt nie jest sobie w stanie wyobrazić. Do dzisiaj mam dreszcze, gdy o tym pomyślę. Od tego momentu nie był już tym samym człowiekiem – wspominał Javier Zanetti, który dzielił z Brazylijczykiem szatnię w Interze Mediolan. – Gdy zdobył swojego słynnego gola przeciwko Realowi Madryt, byłem absolutnie przekonany, że znaleźliśmy kolejnego Ronaldo. Chłopak trafił do nas z faweli. Już samo to mnie przerażało – dobrze wiem, jak jest niebezpieczne, gdy przemierzasz drogę od zera do milionera. Kiedy trafiasz na szczyt, a wcześniej nie miałeś nic, każdy twój krok może się okazać zdradziecki. Dlatego gdy stracił ojca, zacząłem go traktować jak młodszego brata. A on cały czas strzelał, każdą bramkę dedykował ojcu, wznosząc palce ku górze. Lecz to już nie było to samo.
– Ivan Cordoba dzielił z nim kiedyś pokój na zgrupowaniu, przegadali całą noc – dodał legendarny zawodnik Interu. – Powiedział mu: “Adri. Czy ty sobie zdajesz sprawę, że jesteś mieszanką Ronaldo i Zlatana Ibrahimovicia? Czy ty masz świadomość, że możesz być największym napastnikiem wszech czasów?”. Niestety, Ivan niewiele wskórał. Nie daliśmy rady przywrócić chłopaka na szczyt. Nie potrafiliśmy wyciągnąć go z ciemnego tunelu depresji. To największa porażka w mojej karierze. Jedyny moment, gdy czułem się całkowicie bezsilny.
CESARZ NA TRONIE
L’imperatore di Milano – takiego pseudonimu dorobił się brazylijski super-strzelec, gdy wylądował – zresztą nie po raz pierwszy – w Interze Mediolan w styczniu 2004 roku. Mediolańska ekipa nie liczyła się z kosztami. Wydała 24 miliony euro za 50% praw do karty zawodniczej napastnika (druga połowa już wtedy należała do Interu) – piętnaście lat temu pieniądze tego rzędu robiły olbrzymie wrażenie. I zwiastowały, że na Stadio Giuseppe Meazza naprawdę poważnie wierzą w to, iż z Adriano na szpicy drużyna wskoczy wkrótce na europejski szczyt i przerośnie lokalnego rywala, brylującego w Champions League.
W drugiej połowie sezonu 2003/04 Adriano zdobył dziewięć goli w szesnastu ligowych starciach dla nowego klubu. Dorzucił do tego jeszcze trzy trafienia w Pucharze Włoch. Ponowne przywitanie z mediolańską publicznością wypadło zatem doskonale.
Oczywiście nie było końca porównaniom do innego z brazylijskich super-gwiazdorów, który w swojej karierze także zaliczył mediolański epizod. Il Fenomeno, czyli rzecz jasna Ronaldo, w 2004 roku miał już 28 lat, był mistrzem świata i niekwestionowanym ulubieńcem kibiców z Kraju Kawy. Żywą legendą futbolu. Ale trudno było jednocześnie oczekiwać akurat od tego zawodnika, że zdoła on się utrzymać na topie jeszcze przez długie lata. Imprezowy styl życia, kłopoty z trzymaniem wagi, no i nieustanne kontuzje – wiadomo było, że Ronaldo wkrótce będzie potrzebował odpoczynku i godnego naśladowcy. Adriano, który zadebiutował w reprezentacji już jako 18-latek, jawił się zatem jako naturalny następca tronu. Gdy “Fenomen” powie pas, “Cesarz” przejmie pałeczkę, a Canarinhos nawet nie zauważą różnicy.
Zresztą – zanim to nastąpi, obaj mogą jeszcze przecież wygrać coś razem, czyż nie?
W 2004 roku Adriano udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że jest gotowy, by stać się wkrótce jednym z liderów reprezentacji narodowej. Podczas peruwiańskiego Copa America powiódł on swoją drużynę do triumfu na turnieju, co idealnie wpisywało się w przedstawioną powyżej retorykę. Poprzednim razem Brazylia wygrała mistrzostwo kontynentu w 1999 i 1997 roku, a największą gwiazdą ekipy był wtedy właśnie Ronaldo, sekundował mu między innymi Rivaldo. W 1989 roku Brazylijczycy wygrali Copa dzięki bramkom Romario i Bebeto. Dla wymienionej czwórki triumf na Copa America był jedynie przedsmakiem wobec sukcesu na mundialu. Po Adriano oczekiwano, że ochoczo podrepce ścieżką wydeptaną przez zacnych poprzedników. Wszystko składało się wtedy w logiczną całość.
Tym bardziej, że zwycięstwo w 2004 roku zostało odniesione z przytupem, choć nie bez kłopotów. Canarinhos wybrali się do Peru ekipą tylko w połowie złożoną z zawodników grających w Europie. Jednie sześciu piłkarzy w kadrze miało 26 lub więcej lat na karku. Za weterana w tamtym składzie uchodził 28-letni Marcelo Bordon, twardy stoper Schalke 04, który w całej swojej karierze dla reprezentacji rozegrał w sumie… jeden mecz.
To była drużyna złożona z zawodników na dorobku. Piłkarzy, których Carlos Alberto Parreira chciał jedynie przetestować, sprawdzić, dokładnie obejrzeć. I Adriano ten swoisty egzamin dojrzałości zdał na szóstkę z wykrzyknikiem. Szlify zebrał już podczas Pucharu Konfederacji w 2003 roku, ale dopiero rok później jego talent wystrzelił jak korek od szampana.
W fazie grupowej – hattrick z Kostaryką. W ćwierćfinale – dwa gole z Meksykiem. W półfinale – trafienie na remis z Urugwajem, potem skutecznie wykonana jedenastka w konkursie rzutów karnych. W finale – gol na wagę remisu w starciu z Argentyną, zdobyty w trzeciej minucie doliczonego czasu gry. I znów bez pomyłki pod presją, w serii jedenastek. Jeżeli chodzi o pomocników i napastników, Parreira zabrał na mistrzostwa świata w 2006 roku tylko jednego piłkarza spośród tych, którzy wygrali Copa America w Peru. Właśnie Adriano.
Jego trafienie w finałowym starciu z Argentyną urosło wręcz do miana legendarnego. Dowodzona przez Marcelo Bielsę Argentyna wyszła na prowadzenie 2:1 w 87 minucie spotkania i wydawało się, że Albicelestes są już nie do ruszenia. Na taki cios trudno odpowiedzieć nawet w zwyczajnym meczu ligowym, a co dopiero w realiach finału, gdy nerwy utrudniają wykonanie nawet najprostszego zadania. Tymczasem Bielsa dla pewności ściągnął jeszcze z boiska Carlosa Teveza, a w jego miejsce oddelegował do gry obrońcę, Facundo Quirogę, znanego z występów w lizbońskim Sportingu. Ale zagęszczenie defensywy w szesnastce nie pomogło. Brazylijscy obrońcy posyłali raz po raz rozpaczliwe świece w stronę pola karnego przeciwnika, jak gdyby zupełnie zapominając, że stawia się ich przecież za przykład finezyjnego podejścia do konstruowania akcji. Po jednej z takich prób futbolówka wylądowała na lewej nodze Adriano.
Pole karne. Adriano. Lewa noga.
W 2004 roku taka kombinacja była dla bramkarza drużyny przeciwnej jak wyrok. Zresztą – każdy, kto kilkanaście lat temu grywał w Pro Evolution Soccer na pewno wie, o co chodzi. Piłka wylądowała w siatce z takim impetem, że Roberto Abbondanzieri nie zdążył jeszcze zrozumieć, co się właściwie wydarzyło, gdy zdobywca wyrównującej bramki już ściągał koszulkę i pruł wzdłuż boiska, niesiony euforią. Reszta – jak to się pięknie mówi – jest już historią.
Ostatecznie Adriano zakończył 2004 rok na szóstym miejscu w wyścigu po Złotą Piłkę. W wieku 22 lat zebrał więcej głosów w plebiscycie France Football niż Kaka, Ibrahimović czy Cristiano Ronaldo. Jego gwiazda świeciła naprawdę mocno. Rozbudzał wyobraźnie. Przyciągał przed telewizory, gdy leciała transmisja meczu Interu Mediolan. W pierwszej połowie sezonu 2004/05 dowodzony przez Roberto Manciniego zespół radził sobie co prawda dość nędznie, ale kolejne gole autorstwa Adriano trzymały mediolańską ekipę przy życiu. Bombardier z Rio de Janeiro był gotowy na wielkie wyzwania.
Brazylijczyk imponował niespotykaną kombinacją przyspieszenia i siły. Jednocześnie był w stanie każdego rywala przepchnąć, zmiażdżyć w walce bark w bark, jak i go be litości objechać. Czasami wyglądał jak postać żywcem wyciągnięta z gry komputerowej i przeniesiona do prawdziwego świata. Trudno było uwierzyć, że ten gość jest w stanie w ułamku sekundy rozpędzić swoje potężne ciało do prędkości światła, wykonując jeszcze jednocześnie przekładankę nad piłką. W tym aspekcie do złudzenia przypominał Ronaldo. Zresztą, najlepiej ujął to chyba nie kto inny, jak Zlatan. – Kiedy trafiłem do Interu, pierwszą rzeczą jaką powiedziałem prezesowi klubu było żądanie, żeby Adriano na pewno z nami został. Chciałem z nim grać. On był… To było czyste zwierzę. Strzelał z każdej pozycji, z każdego kąta. Nikt nie mógł mu zabrać piłki. Szkoda, że to potrwało tak krótko.
Jeżeli ubrać słowa w obrazek, Adriano grał mniej więcej tak:
Ksywa “Czołg” nie wzięła się z niczego – Adriano potrafił kopnąć piłkę z taką siłą, że ta nabierała tempa zbliżonego do 200 km/h. Mediolańscy kibice go pokochali. Bramkarze się go po prostu bali.
W 2005 roku rozkwitający napastnik zdobył kolejny tytuł w barwach reprezentacji narodowej. Tym razem łupem Canarinhos padł Puchar Konfederacji. Trofeum może niezbyt prestiżowe, ale jednak – mające swoją wartość. Tym bardziej, że ekipa z Kraju Kawy w finałowym starciu znów pokonała Argentynę. Lecz tym razem obyło się bez dramaturgii. Brazylijczycy spuścili odwiecznym rywalom manto, gromiąc ich 4:1. Adriano zdobył dwa gole w finale. Razem z Ronaldinho, Kaką i Robinho stworzył ofensywę marzeń. W półfinale zaaplikował też dwa trafienia Niemcom, więc został rzecz jasna wybrany najlepszym zawodnikiem turnieju.
Wszystko przychodziło mu łatwo. Zdecydowanie zbyt łatwo, co ostatecznie doprowadziło Brazylijczyka do zguby.
DEPRESJA CESARZA
3 sierpnia 2004 roku – nieco ponad tydzień po zwycięstwie syna w Copa America – zmarł niespodziewanie na zawał serca ledwie 45-letni Almir Leite Ribeiro. Ojciec był postacią szczególnie bliską sercu Adriano. O czym najlepiej świadczą słowa samego zawodnika po triumfie nad Argentyną: – Zwycięstwo dedykuję mojemu tacie. To mój jedyny wielki przyjaciel w życiu. Mój towarzysz. Bez niego jestem nikim.
Po jakimś czasie okazało się, że śmierć ojca faktycznie była dla napastnika pigułką tak gorzką, że aż niemożliwą do przełknięcia. Choć początkowo niewiele na to wskazywało – wszak sezon 2004/05 był jeszcze dla gracza Interu niemal ze wszech miar pomyślny. Cisza przed burzą.
Bogiem a prawdą, to już początki 2005 roku zwiastowały coś niepokojącego. Adriano zdobył w sumie 28 bramek w 42 meczach, lecz zdecydowana większość z nich padła jeszcze w pierwszej połowie sezonu. Po nowym roku coraz częściej bywał zdekoncentrowany, nieskuteczny, niechlujny, ospały. Drobne urazy dawały mu się we znaki. Wciąż potrafił eksplodować, tak jak na Pucharze Konfederacji, w zwycięskim finale Pucharu Włoch albo w 1/8 finału Ligi Mistrzów, gdy zdobył hattricka w starciu z FC Porto. Władze Interu postanowiły podpisać z nim nowy kontrakt we wrześniu 2005 roku. Według Javiera Zanettiego, Massimo Moratti, właściciel i prezes klubu, poczuł się osobiście odpowiedzialny za los Adriano i postanowił otoczyć go specjalną opieką w tak trudnym dla zawodnika okresie.
– Ojciec Adriano był chyba jedynym człowiekiem, który potrafił utrzymać tego chłopaka w ryzach – przyznał jednak Zanetti. – Opiekował się nim, otaczał troską. Po tym straszliwym telefonie zabrakło już kontroli.
W sezonie 2005/2006 – który miał przecież zostać spuentowany wyczekiwanym triumfem Brazylii na mundialu – Adriano posypał się jużniemal całkowicie. Zamiast jaśnieć coraz mocniej – gasł. Choć Inter sięgnął po scudetto, a sam Brazylijczyk zdobył w lidze 13 goli, coraz częściej przypominał tylko cień swojej najlepszej wersji. Potrafił mocno zabłysnąć przez dwa-trzy tygodnie, by potem przygasnąć na dwa miesiące.
– Tylko ja wiem, jak bardzo wtedy cierpiałem. Śmierć mojego taty utworzyła w moim sercu straszliwą pustkę. Czułem się po prostu samotny – wspominał po latach Adriano. – Po jego śmierci wszystko stało się trudniejsze. Odizolowałem się od reszty zespołu. Czułem się osamotniony we Włoszech. Czułem smutek, miałem depresję. I wtedy zacząłem naprawdę dużo pić. Tylko pod wpływem alkoholu potrafiłem czerpać radość z życia. Więc zacząłem pić codziennie. Wszystko, co wpadło mi w ręce. Mnóstwo piwa, wino, wódkę, whisky. Przyjeżdżałem kompletnie pijany na treningu. Nie wiedziałem, jak mam ukryć przed sztabem, że dzień wcześniej zabalowałem. Nie chciałem być skacowany na zajęciach, więc piłem do rana i w ogóle nie kładłem się spać. Krył mnie sztab medyczny. Lekarze zabierali mnie do gabinetu i tam pozwalali się wyspać. Gdy nie byłem w stanie wyjść na boisko w meczu ligowym, Inter mówił mediom, że mam problemy mięśniowe. Dopiero potem zrozumiałem, że problemem byli ludzie wokół mnie. Fałszywi przyjaciele i kobiety.
Mistrzostwa świata w Niemczech okazały się dla Brazylii wielkim rozczarowaniem. Nie stanęli na wysokości Ronaldinho i Kaka, brzuchaty Ronaldo wzbudzał więcej głosów politowania niż podziwu. A rozbity mentalnie Adriano nie zdołał pociągnąć tej ekipy do sukcesu. Zdobył dwa gole, z Australią i Ghaną. Ale wielcy faworyci turnieju nie doczłapali nawet do strefy medalowej, pokonani w ćwierćfinale przez Francuzów. Adriano zaczął to spotkanie na ławce rezerwowych.
Tak długo wyczekiwana, niemalże wyśniona przez kibiców Canarinhos kooperacja na linii Kaka – Ronaldinho – Ronaldo – Adriano zakończyła się klapą. Dla tej drużyny każdy wynik inny niż zdobycie Pucharu Świata byłby zresztą rozczarowaniem. Choć Carlos Alberto Parreira przed turniejem nie ukrywał zachwytu właśnie postacią Adriano: – Mówię wam, ten chłopak zostanie legendą. Będzie jednym z największych piłkarzy świata. To nie jest jego ostatni mundial, zagra co najmniej na trzech!
“Cesarz” nie zagrał już ani minuty na wielkim turnieju w kanarkowej koszulce.
Jego licznik występów w kadrze zatrzymał się na 48 meczach i 27 golach. Na mistrzostwach świata w 2010 roku – czyli tych, na których, wedle wczesnych prognoz, miał być motorem napędowym brazylijskiej ofensywy jako najlepsza dziewiątka na świecie – na szpicy w ekipie z Kraju Kawy występował Luis Fabiano. Zawodnik ciekawy, o uznanej klasie. Ale o nim nikt już przecież nie mówił, że ma być następcą Ronaldo i Romario. 2014 rok to z kolei Fred, 2018 – Gabriel Jesus. Dziedzictwo wielkich brazylijskich napastników wygasło wraz z regresem Adriano.
KORONACJA
Na początku 2006 roku reprezentację narodową przejął Dunga. Jedną z jego pierwszych decyzji nowego selekcjonera było odpalenie Adriano z kadry i polecenie mu, żeby skoncentrował się na futbolu i zmienił swoje podejście do życia. Napastnika notorycznie przyłapywano w nocnych klubach. Mancini także miał tego dość. Po kiepskim sezonie 2006/07 i kompletnie zmarnowanej jesieni kolejnych rozgrywek piłkarz został wysłany na, nazwijmy to, urlop bezpłatny do Sao Paulo, żeby tam – z dala od mediolańskich pokus – mógł odbudować kondycję fizyczną i wygrać walkę z alkoholizmem, który coraz żarłoczniej trawił jego zdrowie.
Zaczęto plotkować o definitywnym odejściu napastnika z Interu. Gdy połączono go z Manchesterem City, właściciel klubu powiedział wprost: – Kiedyś nawet bym się nie zastanawiał, bo Adriano był topowym zawodnikiem. Ale dzisiaj już nie jest, stracił formę i zrobił się za gruby. Z kolei Moratti zapewniał, że o rozstaniu nie ma mowy: – W styczniu chcę znowu mieć w swoim klubie Adriano. Takiego jak dawniej.
A zatem – urodzony w Rio de Janeiro zawodnik wrócił do korzeni. Może nie dokładnie w rodzinne strony, ale jednak.
Adriano Leite Ribeiro przyszedł na świat 17 lutego 1982 roku i wychowywał się właśnie w fawelach Rio. Konkretnie – w Vila Cruzeiro. Jego rodzice byli tak ubodzy, że chłopak przez wiele lat nie miał nawet własnych butów. Całe dnie spędzał jednak na ulicy, ganiając z rówieśnikami za byle jaką piłką. Grywał tak po prostu, beztrosko, na bosaka, wraz z innymi dzieciakami ze swojego rewiru, starając się nie pakować przy okazji w żadne kłopoty. Okolicą co i rusz wstrząsały krwawe porachunki miejscowych gangsterów. Adriano był jednak raczej słodkim dzieciakiem, stroniącym od niebezpiecznych przygód. Dorobił się nawet ksywki “Popkorn”. Dlatego, że podczas meczów na boisko przychodziła jego babcia, wręczając mu tubkę pełną właśnie świeżutkiego popkornu.
Cała rodzina stawała na głowie, żeby chłopiec mógł realizować swoje futbolowe marzenia. Jak sam Adriano przyznał w jednym z wywiadów, jako dziecko nie miał wielkich ambicji. Pragnął tylko zarabiać na życie futbolem i osiągnąć bogactwo. Co w jego dziecięcej wyobraźni sprowadzało się do posiadania wielkiego domu i wielkiego samochodu. Nad resztą się nie zastanawiał – dbali o to jego najbliżsi.
Choć plany brzmią dość naiwnie, Adriano dość prędko zaczął je wcielać w życie, przede wszystkim przy wsparciu taty, który stał się wielkim idolem dla syna. Według opowieści samego Adriano, Almir był człowiekiem pracy. Twardym, surowym, lecz bez reszty poświęconym rodzinie. Nie pakował się w żadne trefne interesy, nie angażował w przestępczą działalność. Pilnował też, by nikt z jego najbliższego otoczenia nie handlował narkotykami. Po prostu – pracował, zarabiał i oszczędzał. Tak długo, aż starczyło mu na to, by opłacić synowi wpisowe do jednej z lokalnych szkółek piłkarskich. – Synu, nie licz na żadne kosztowe prezenty – upomniał kiedyś Almir marudzącego chłopca. – Nie dostaniesz ode mnie żadnych kosztownych bzdur. Ale podaruję ci możliwość gry w prawdziwej drużynie piłkarskiej.
Kiedy Adriano trafił pod skrzydła profesjonalnych trenerów, szybko wyszło na jaw, że jego talent w połączeniu z naturalnym predyspozycjami fizycznymi musi zaowocować wielką karierą. Chłopaka przechwyciło słynne Flamengo. Zaczął spełniać piłkarskie marzenia, czego nie doświadczyło wielu jego przyjaciół z dzieciństwa. Większość z nich skończyła w kryminale.
Adriano zrobił w klubie furorę. Trafił do Flamengo w 1997 roku, jako piętnastolatek. Imponował warunkami fizycznymi, bramkostrzelnością, szybkością. Wyróżniał się w każdym aspekcie, w którym winien błyszczeć naprawdę znakomity napastnik. Już w 2001 roku, w ramach wiązanego transferu, wykupił g po raz pierwszy Inter Mediolan.
Wartość transakcji szacuje się na około 14 milionów euro. Za nastolatka, prawie dwie dekady temu. To robi wrażenie.
Adriano nieoficjalnie zadebiutował w barwach Interu w sierpniu 2001 roku, podczas turnieju towarzyskiego. Napastnik wszedł na boisko z ławki i zapewnił mediolańskiej drużynie zwycięstwo 2:1 z Realem Madryt po piorunującej bramce z rzutu wolnego. Futbolówka prawie zerwała siatkę. Ostatecznie okazało się jednak, że dla tak młodego zawodnika Inter stanowił w tamtym okresie za wysokie progi. Co nie oznacza, że świat calcio kompletnie z Adriano zrezygnował albo się do niego zraził, a przygoda w Mediolanie poszła na marne. – Tam spotkałem Ronaldo – wspominał Adriano. – To on mnie wszystkiego nauczył. Pokazał mi, jak należy grać, żeby wzbudzać miłość trybun. Sprawił, że dobrze się poczułem we Włoszech. Ronaldo mi wytłumaczył, że muszę skupić się na treningach i regeneracji, a nie spędzać całego wolnego czasu z Włoszkami.
Kiedy napastnik nie mógł przebić się do wyjściowej jedenastki w Interze, trafił na wypożyczenie do Fiorentiny. Potem przechwyciła go Parma, gdzie w sezonie 2002/2003 dostał wreszcie zaufanie, na jakie bez dwóch zdań zasługiwał. Zdobył 15 goli w 28 ligowych występach i można było go oficjalnie zaliczać do grona najlepszych napastników Półwyspu Apenińskiego. Lewą nogą potrafił burzyć mury. Stworzył naprawdę kapitalny duet napastnik z Adrianem Mutu, choć na Wisłę Kraków w Pucharze UEFA to nie wystarczyło.
Powrót do Interu wydawał się wtedy naturalną koleją rzeczy. Oczywiście Brazylijczyk już wówczas nie był grzecznym chłopcem, lecz nie można się było spodziewać, że kilka lat później totalnie zboczy na manowce i będzie często przypominał raczej menela niż milionera z piekielną smykałką do futbolu.
ABDYKACJA
Wspomniany pobyt – czy raczej odwyk – w Sao Paulo okazał się dla Brazylijczyka umiarkowanie udany. Adriano strzelał sporo. Choć wciąż sprawiał kłopoty wychowawcze, progres jeżeli chodzi o przygotowanie fizyczne i motoryczne był zauważalny gołym okiem, a to przełożyło się natychmiastowo na powrót formy strzeleckiej. Jednak działacze brazylijskiego klubu nie byli z niego zadowoleni. Wedle ich relacji, napastnik wciąż się awanturował, wszczynał bójki, psuł atmosferę w zespole poprzez swoje lekceważące podejście do kolegów, trenera i kompletny brak etyki zawodowej.
Dyrektor sportowy drużyny Sao Paulo powiedział nawet: – Jeżeli Adriano u nas także nie jest szczęśliwy, to droga wolna. Nikt go tutaj nie trzyma. Przychodzi na treningi kiedy chce, opuszcza je wtedy, gdy jemu się akurat podoba. Mamy zbalansowany skład i mocny zespół. Może lepiej będzie dla niego, jak wróci do Mediolanu.
Tak właśnie się stało. W sezonie 2008/2009 snajper wrócił do Interu, gdzie trafił pod skrzydła Jose Mourinho. Portugalczyk chciał ze swojego nowego podopiecznego uczynić mediolańską wersję Didiera Drogby. Dawał Adriano sporo szans, a ten początkowo odwdzięczał się zupełnie przyzwoitą skutecznością. Ale potem demony nałogów znów go dopadły. O ile w ogóle Adriano kiedykolwiek zdołał je od siebie odpędzić. – Kiedy Mourinho objął nasz zespół w 2008 roku, chciałem odejść do Manchesteru City – wspominał Adriano. – Mourinho osobiście chciał się ze mną spotkać i namówić mnie do tego, żebym został. Było dla niego bardzo ważne, żebym dla niego grał. Dzwoniła też do mnie Chelsea, interesował się Real Madryt. Lecz za namową Mourinho postanowiłem zostać w Interze. Zawsze we mnie wierzył. Specjalnie pojechał na mecz reprezentacji Brazylii, żebyśmy porozmawiali. To mnie strasznie podbudowało. Zmobilizowało do odbudowy swojej pozycji w zespole.
Jednak portugalski manager powiedział Brazylijczykowi coś jeszcze: – Nie jestem idiotą. Nie przyjechałem tutaj bawić się z dziećmi. Chcesz dać z siebie sto procent na każdym treningu? Zostań z nami. Ja w ciebie wierzę, ale musisz zapracować na pierwszy plac.
– Pamiętam, że kilka lat temu walczyłem o Złotą Piłkę z Andrijem Szewczenką, a od tamtego czasu wszystko idzie źle – opowiadał Adriano. – Myślę, że występy w Lidze Mistrzów mogą pomóc mi osiągnąć dawny status, wszyscy będą mogli zobaczyć, że wciąż jestem wielkim piłkarzem i mogę wiele pokazać. Niektórzy stracili wiarę we mnie, ale ja wiem, że jeśli będę pracował ciężko, jeśli będę grzecznym chłopcem, wciąż mogę być wspaniały.
Jeżeli chodzi o element codziennej pracy na treningu… Cóż, motywacji nie starczyło. Wszystkie obietnice wytężonych starań okazały się blefem zakłamanego balangowicza. Już w październiku 2008 roku włoską prasę obiegły nowiny o skandalu – Adriano nie został wpuszczony za bramę stadionu, gdy tradycyjnie skacowany spóźnił się na trening. – Adriano powinien się tu pojawić o godzinie dziewiątej – tłumaczył dziennikarzom Jose. – Nie było go, więc nie wszedł na trening. Takie są zasady. On o tym wie.
Na początku kwietnia 2009 roku Adriano… zaginął. Pierwsza pogłoska była taka, że został porwany. – Adriano zapewniał mnie, że wszystko jest w porządku, ale potem nie pojawił się w samolocie, którym mieliśmy wspólnie polecieć do Mediolanu – trapił się Gilmar Rinaldi, agent zawodnika. Mourinho też nie ukrywał zaniepokojenia. – Nie ma co opowiadać bzdur. Wszyscy wiemy, że sytuacja nie jest prosta, bo piłkarz nikogo nie poinformował, że nie pojawi się w klubie. Teraz się po prostu o niego martwimy. Nie chodzi o brak dyscypliny. To szczególna sytuacja. Martwię się o człowieka, nie o piłkarza.
Po krótkim okresie tajemniczej nieobecności Adriano pojawił się znów w przestrzeni publicznej. Okazało się, że postanowił zaszyć się w Brazylii, wpadł na imprezę zorganizowaną przez lokalnych dilerów, a po wszystkim ogłosił zakończenie kariery. – Na razie rezygnuję. Nie znajduję już żadnej radości w futbolu. Nie chcę już grać. Nie chcę wracać do Włoch.
L’imperatore di Milano oficjalnie abdykował, działacze Interu raz na zawsze stracili do niego cierpliwość. Choć już od wielu miesięcy było jasne, że nie jest w stanie rządzić jak dawniej. Opuścił Mediolan jako czterokrotny mistrz kraju, do czego dorzucił jeszcze dwa włoskie puchary i trzy superpuchary. A jednak – był zawodnikiem totalnie przegranym.
ŻYCIE PO ŚMIERCI
W 2009 roku mogło się wydawać, iż wydarzył się cud. Adriano został królem strzelców brazylijskiej Serie A i zdobył z Flamengo tytuł mistrzowski w tej lidze, pierwszy od siedemnastu lat. Odbudował formę, kondycję, skuteczność. Został wybrany najlepszym piłkarzem rozgrywek. Wciąż kręcił się z dziwnymi ludźmi w dziwnych miejscach, wciąż widywano go z prostytutkami na kolanach i kieliszkiem w dłoni. Wciąż dźwigał nieco zbyt dużo kilogramów pod koszulką. Ale strzelał. To był niemal hollywoodzki zwrot akcji. The Independent napisał nawet wówczas szeroki artykuł o tym, że “Cesarz” chce ponownie zasiąść na tronie. – Ludzie myśleli, że oszalałem. Zrezygnowałem z gigantycznego kontraktu w Interze, żeby grać dla Flamengo. To prawda, straciłem miliony. Ale kupiłem szczęście. Tak podpowiadało mi serce.
Właśnie wtedy napastnikiem zainteresowała się Roma, ściągając go z powrotem na Stary Kontynent. Ponowne występy w Europie były dla Adriano doskonałą okazją, żeby przygotować się do mistrzostw świata w Republice Południowej Afryki. Jednak organizm wyniszczony baletami, narkotykami i ciągłą – mniejszą czy większą – nadwagą w końcu odmówił posłuszeństwa na dobre. Zresztą – drugi podbródek i zaokrąglony brzuszek napastnika na prezentacji jego nowej, rzymskiejkoszulki nie wróżyły najlepiej od samego startu tej przygody.
Adriano posypał się jak domek z kart. Łapał jedną kontuzję za drugą i działacze z Wiecznego Miasta szybko doprowadzili do rozwiązania kontraktu. Tym bardziej, że zawodnik nie palił się do treningu nawet wtedy, gdy lekarze nie widzieli do tego żadnych przeciwwskazań. Poza boiskiem pozostał niereformowalnym lekkoduchem. Krótki pobyt w rodzinnym mieście i gra ku chwale ukochanego Flamengo wcale go nie zmieniły, nawet jeżeli początkowo tak to właśnie wyglądało.
Adriano dostał za sezon 2010/2011 kolejną w swojej karierze nagrodę dla najgorszego zawodnika ligi włoskiej.
Dziennikarz Tom Vickery pisał wtedy: – Przy całej jego imponującej posturze, jest coś smutnego w tych słodkich, dziecięcych oczach Adriano. Stało się to wyraźne po tym, jak przedwcześnie stracił ojca. Adriano wyznał sam, że przeraziła go perspektywa zostania głową rodziny. Lecz było w tym coś jeszcze: jego wielką motywacją do gry w piłkę było uszczęśliwianie ojca. I zarabianie pieniędzy. Kiedy taty nie było, stan konta był doskonały… po co dalej grać? Poświęcania, na jakie musi się decydować profesjonalny sportowiec, rutyna – wszystko to stało się przeszkodą w czerpaniu z życia. Po co martwić się treningiem, gdy można imprezować? Albo opłakiwać śmierć taty, albo świętować fakt, że na koncie jest dość pieniędzy na zakup wszystkich drinków w klubie.
Trudno to chyba ująć lepiej. Adriano próbował się jeszcze potem zaczepić w paru brazylijskich klubach, wylądował też na moment w Miami United, kręcił się we Francji. Lecz nic już nie zostało z jego talentu i fizyczności. Wyczerpał baterie do cna i w 2016 roku, w wieku 34 lat, rozegrał swój ostatni oficjalny mecz. Choć tak naprawdę poważną karierę zakończył na długo przed trzydziestymi urodzinami. Potem upychano go już po prostu to tu, to tam. Chyba tylko po to, żeby można było dać newsa na klubowej stronie: “Trenuje z nami słynny Adriano!”.
Ot, maskotka, z którą można sobie cyknąć zdjęcie, bo w gruncie rzeczy do niczego więcej się nie nadaje. A już na pewno nie do gry w poważną piłkę.
Jak zapewnia sam Adriano – on najlepiej czuje się w domu, czyli w faweli. A właściwie – tylko tam potrafi czuć się dobrze. Inne miejsca go przytłaczają, odbierają mu smak życia.
Zdarzało mu się objeżdżać najbiedniejsze okolice Rio i rozdawać dzieciakom kanapki z McDonald’s. Ale bywał też zaangażowany w mniej sympatyczne akcje. Nie bez kozery zresztą kilka razy media donosiły o jego śmierci, gdy Brazylijczyk znikał na dłuższy czas z radarów. Jego związki z lokalną gangsterką to tajemnica poliszynela.
– Kiedy przyjechałem do Brazylii, Flamengo na długo wryło mi się w pamięć – opowiadał Marek Polak, doktorant Uniwersytetu Stanowego w Rio de Janeiro zajmujący się na co dzień badaniami nad fawelami. – Pierwszy reportaż, jaki tu widziałem, dotyczył Wagnera Love, który poszedł na imprezkę do faweli Alemao z uzbrojonymi ochroniarzami. I gdyby byli uzbrojeni w zwykłe kałasznikowy, to nikt nie robiłby wielkiego halo. Chłopaki mieli ze sobą rusznice przeciwpancerne armii amerykańskiej z Iraku1 Jakimś cudem ktoś zapłacił i przeszmuglował sprzęt, który jest w stanie rozwalić radziecki czołg podczas wojny w Zatoce, a oni z czymś takim poszli się pobawić. To był dla mnie pierwszy szok.
– Potem przeczytałem reportaż na temat Adriano, który śmigał z bronią, robił sobie zdjęcia ze złotym kałasznikowem, bawił się z kumplami gangsterami i sprzedawał ten obraz na zewnątrz, będąc z tego dumnym, po czym szybko się spakował z Flamengo i wrócił do Interu – dodał. – Oficjalnie dlatego, że dostał bardzo dobrą ofertę, a nieoficjalnie, bo Włochy mają nieskuteczną umowę ekstradycyjną z Brazylią. Sam prawdopodobnie nigdy nie angażował się bezpośrednio w handel narkotykami, natomiast jego mama w tym siedziała i trzeba ją było wywieźć z Brazylii. Gdy cała sprawa ucichła, Adriano szybciutko wrócił, bo nie wytrzymałby długo bez swoich kumpli z Alemao i dziś najpewniej dopija ostatnie dni swojego życia. Jest kompletnie zapity zaraz obok tego miejsca, które niedawno odwiedziliśmy. Gdy skoczyłem tam z chłopakami z Canalu, spotkaliśmy gościa, który nam powiedział, że Adriano niedaleko się zachlewa.
– W Brazylii klub to dla dzieciaka wszystko, a dla kogoś pochodzącego z biedy Bruno, Adriano czy Wagner Love to ludzie, którymi chcę być. I jeżeli dzieciakowi z faweli stoją przed oczami dwa symbole – bandzior, który ma dziewczyny i sławę symbolizowaną przez broń, a z drugiej strony piłkarz, który całe życie zapieprza, by kimś być, to jest szansa, że dzieciak wybierze właściwą drogę. Ale jeżeli drugi archetyp zaczyna przypominać pierwszy, to nie możemy mieć jakichkolwiek nadziei, że stereotyp przestępcy jako Robin Hooda zniknie. Widziałem filmy dokumentalne, w których 14-letnie dzieciaki mówią wprost: ja zabijam dziś, jutro zabiją mnie, na moje miejsce przyjdzie następny, więc muszę nacieszyć się tym, co mam. Taki Adriano kreuje następne pokolenia bandziorów – opowiadał Polak.
Nie do końca to koresponduje z ckliwą opowieścią o pogrążonym w depresji alkoholiku, który przez lata opłakiwał śmierć ukochanego taty, prawda? To dość wygodna dla samego zawodnika narracja, ale nie można wykluczyć, że jest tylko połowicznie prawdziwa.
Kilka lat temu Adriano został oskarżony o postrzelenie jednej z panienek poderwanych w nocnym klubie, choć ostatecznie w wyniku – nazwijmy to z braku lepszego słowa – śledztwa okazało się, że winę za całe zajście ponosi jednak jego ochroniarz, a sprawa dziwnym trafem rozeszła się po kościach. Potem Internet obiegła informacja, że były piłkarz musi słono płacić za ochronę jednej z grup przestępczych, funkcjonującej na obrzeżach Rio de Janeiro. Bywał łączony z przemytem narkotyków, zatrzymywano go za wypadki samochodowe powodowane po pijanemu. Na prostytutki zdarzało mu się wydać 30 tysięcy euro… w trakcie jednej imprezy. Kompletna degrengolada. A jeżeli wziąć pod uwagę fotografowanie się ze złotym kałachem w dłoni – nawet żenada.
Teraz Brazylijczyk stara się odbudować wizerunek. Szaleje w mediach społecznościowych, lansując się na wesołego, rodzinnego faceta. Powstaje też na jego temat film dokumentalny, który ma opowiedzieć jego historię. Sam zawodnik zapewnia: – Nikogo w swoim życiu nie skrzywdziłem. Pijąc, krzywdziłem jedynie siebie. I nawet jeżeli to prawda, to wciąż jednak trochę szkoda, że właśnie w ten sposób potoczyła się kariera gościa, dla którego w swoim czasie naprawdę chciało się oglądać mecze Interu. I który w kultowym Pro-Evo 6 wyglądał tak:
Michał Kołkowski
fot. newspix.pl