Drużyna, która była symbolem play-offowego przegrywu, rok w rok gnębiona przez LeBrona Jamesa. Drużyna, dla której największym sukcesem w historii był dotychczas kultowy konkurs wsadów, wygrany w 2000 roku przez Vince’a Cartera. Drużyna, która przed sezonem pozbyła się trenera i swojej największej gwiazdy, żeby wciągnąć w swe szeregi Kawhia Leonada, o którym od początku się mówiło, że ma zamiar potraktować sezon zaledwie jako poczekalnię.
Toronto Raptors. Nowi mistrzostwie NBA.
Czy możemy mówić o niespodziance? Na pewno tak. Przed sezonem murowanymi faworytami do tytułu byli rzecz jasna Golden State Warriors, a po Raptors niekoniecznie spodziewano się nawet zwycięstwa w konferencji wschodniej. Tymczasem okazało się, że ruchy dokonane poprzedniego lata były trafione w dziesiątkę. I ekipa z Kanady po zwycięstwie w szóstym meczu serii finałowej została dziewiętnastym w dziejach NBA zespołem, który sięgnął po mistrzowski tytuł. Natomiast przetrzebiona kontuzjami ekipa Warriors straciła – w tym kształcie zapewne bezpowrotnie – szanse na zawiązanie three-peatu.
W pewnym momencie trzeciej kwarty dzisiejszego starcia wydawało się, że seria jeszcze nie jest zamknięta. Klay Thompson w swoim stylu wskoczył na najwyższe obroty i dał argumenty kibicom Golden State, że cały czas warto wierzyć w zwycięstwo i przedłużenie finałów do siedmiomeczowej serii. Jednak ostatecznie także i Klaya pokonała wczoraj kontuzja. Choć powiedział do trenera Steve’a Kerra: „potrzebuję dwóch minut w szatni i wracam” schodząc na chwilę z parkietu, ostatecznie halę opuścił o kulach.
Jeżeli chodzi o ofensywne armaty Warriors, w czwartej kwarcie na boisku tak naprawdę sam na placu boju pozostał Stephen Curry, tłamszony bezlitosnymi podwojeniami. Nie zdołał uratować swojej drużyny, zatonął wraz z nią, notując 1/6 z gry w ostatniej kwarcie. Spotkanie zakończyło się porażką Warriors 110:114. Nawet jeżeli Wojownicy jakimś cudem zdołają utrzymać swój stan posiadania jeżeli chodzi o gwiazdorsko obsadzoną kadrę, przyszły sezon może być dla nich katastrofalny. Wspomniany Klay Thompson i Kevin Durant walczyli o mistrzostwo z narażeniem zdrowia i obaj przypłacili to straszliwymi kontuzjami. Klay prawdopodobnie przegapi połowę najbliższego sezonu, KD najprawdopodobniej będzie pauzował jeszcze dłużej. Zdaje się, że epoka Warrios chyli się już ku końcowi.
Do czego walnie przyczynił się Kawhi Leonard, MVP tegorocznych finałów i zdecydowanie największa postać ligi, jeżeli chodzi o decydujące tygodnie rozgrywek. Były zawodnik San Antonio Spurs już raz został nagrodzony tytułem najbardziej wartościowego zawodnika finałów, ale wtedy jeszcze nie był tak dużą postacią w NBA. Teraz zdobył pierścień jako super-gwiazda pełną gębą, potwierdzając, że nie ma prawa pojawić się zestawienie pięciu najlepszych koszykarzy świata, w którym brakuje jego nazwiska. W szóstym starciu Leonard był co prawda trochę schowany, lecz generalnie jego statystyki w finałach mówią same za siebie: 28.5 punktu, 9.8 zbiórek, 4.2 asysty, 2 odbiory i 1.2 bloku na mecz.
Nawet taki ostentacyjny ponurak jak on musiał się uśmiechnąć po tak udanej serii.
Kontuzje rywali swoją drogą, lecz Raptors po prostu zasługują na olbrzymie słowa uznania za to, czego dokonali w play-offach. To naprawdę genialnie zbalansowana, doskonale obsadzona personalnie drużyna z wielkimi gwiazdami i świetnymi zadaniowcami. Warriors nawet przy kłopotach zdrowotnych są przecież cholernie mocni i mają w składzie wielkie gwiazdy. Toronto dokonało wielkiej rzeczy, detronizując tę mocarną drużynę, której przecież przyznawano mistrzowskie pierścienie jeszcze przed startem play-offów.
Raptors to nie tylko Leonard. To Kyle Lowry, który wreszcie nie zawiódł na całej linii i w meczu numer sześć był wielki. To Pascal Siakam, który w 2017 roku był mistrzem, ale niezbyt prestiżowej D-League. To inteligentny weteran Marc Gasol, nieustępliwy Fred VanVleet. Można tak długo wymieniać. Wielu ludzi dołożyło na parkiecie cegiełkę do tego mistrzostwa, a przecież także i w rozgrywkach biznesowo-gabinetowych Toronto ma za sobą ze wszech miar udany sezon.
Raptors są w lidze od 1995 roku, pierwszy raz znaleźli się na jej szczycie. Zasłużenie. O kontuzjach gwiazd Warriors zapominać nie wypada, tej drużynie też należy się szacunek za wspaniałą passę wielkich osiągnięć, ale podważanie sukcesu kanadyjskiej drużyny jest nie na miejscu.
Sezon 2018/19 oficjalnie za nami. Ale czy to koniec emocji? Patrząc na to, jakie przetasowania kadrowe mogą sie dokonać w trakcie okienka między sezonami, na wygaszenie gorącej atmosfery się nie zanosi. Żeby nie powiedzieć, iż finały to była tylko cisza przed burzą.
fot. newspix.pl