Pierwszy tom Encyklopedii Piłki Podwórkowej (KLIK) cieszy się niezwykłą popularnością – doczekał się, lekką ręką licząc, setek udostępnień oraz lawiny uroczych, nostalgicznych komentarzy. W takim układzie nie pozostaje nic innego, jak podkręcić tempo, pójść za ciosem i zaproponować kolejne tomiszcze Encyklopedii. Czas więc na drugi odcinek cyklu, w ramach którego zbieramy zasady, wspomnienia i w ogóle wszelkie zjawiska związane w jakiś sposób z podwórkową wersją futbolu, w której wszyscy się swego czasu tak szalenie rozkochaliśmy. W tym tekście każdy odnajdzie cząstkę, albo i całkiem sporą część swojego dzieciństwa i to jest chyba w tym wszystkim najfajniejsze.
Premierowy tom obejmował literki od A do J. Część druga zawiera hasła od litery K do P. Zatem będą i korkotrampki, i “prawo Pascala” i… Zresztą – nie ma co przedłużać wstępu. Poczytajcie sami.
KANAŁ. Dziura, siatka, sito. Krótko mówiąc – przepuszczenie piłki między nogami. Olbrzymie upokorzenie i plama na honorze dla tego, kto padł ofiarą takiej niecnej zagrywki. Jeżeli był to kanał wynikający z przypadkowego rykoszetu, można jeszcze było przymknąć oko i żyć z tym dalej. Ale założona z premedytacją dziura to zniewaga, która wymagała natychmiastowego rewanżu. Tego po prostu nie można było puścić płazem.
*
KONIEC MECZU. Nie oszukujmy się – podczas osiedlowych czy też podwórkowych gierek czasu nie odmierzał w sposób rzetelny właściwie nikt. Kontrolowanie zegara stanowiło nie lada ekstrawagancję. Grało się… no właśnie, do kiedy? Zakończenie spotkania często bywało kwestią problematyczną. Nawet jeżeli jedna ze stron wyraźnie prowadziła i zwycięstwo należało się jej jak psu buda, często mecz kończyło się jednak według zasady: “kto strzeli, ten wygrywa”. Ewentualnie z wyniku, dajmy na to, 10:2 dla jednej z drużyn w magicznych okolicznościach robił się nagle remis, a to wiązało się z koniecznością rozegrania konkursu jedenastek. Na co tak cieszyli się zawodnicy obu zespołów.
Etap “dokańczania” jakiegoś naprawdę kozackiego spotkania czasami wydłużał się na tyle, że ostatecznie trwał tyle samo czasu co wcześniej sam mecz. No, chyba że do akcji wkraczały osoby trzecie – na przykład rozwścieczeni rodzice zaaferowanego spotkaniem zawodnika, który w ferworze rywalizacji został na podwórku o godzinę dłużej niż było mu wolno.
*
KONTUZJE. Teoretycznie – mniejsze lub większe urazy zdarzały się codziennie, w trakcie każdej piłkarskiej rozgrywki. Zwłaszcza podczas gry na betonowym boisku. Jeden fałszywy ruch, jeden zbyt heroiczny wślizg i już matki dostawały kolejny pretekst do lamentowania i załamywania rąk. Otarcia, stłuczenia, gigantyczne siniaki, rozmaite skaleczenia, czasem wybicia a nawet złamania – chleb powszedni każdego podwórkowego zawodnika. Jednak na większość z tych zranień w gruncie rzeczy nawet się nie zwracało uwagi. Stare strupy nie miały się kiedy zagoić, bo już pojawiały się kolejne. I tak bez końca.
Trzeba było uważać wyłącznie na to, by w ferworze walki nie oberwać w szczepionkę. Reszta nie miała żadnego znaczenia.
*
KORKOTRAMPKI. Każdy, kto poważnie traktował swoją podwórkową karierę musiał je mieć, albo co najmniej miał obowiązek o nich marzyć. Odkąd tanie i w miarę powszechnie dostępne korkotrampki – zwane również trampkokorkami, a nawet stomilami – pojawiły się na rozmaitych ryneczkach, natychmiast zaczęły stanowić podstawowy element wyposażenia dla każdego domorosłego piłkarza. Podstawowy i często jedyny – to właśnie te nędznej jakości buty z gumową podeszwą, która na betonowym boisku czasami potrafiła dokonać żywota na przestrzeni tygodnia, były tym futbolowym gadżetem, który stanowił dla dzieciaków namiastkę profesjonalnego futbolu.
Oczywiście z korkotrampkami wiązały się liczne rytuały. Kluczowy był dobór sznurowadeł, najlepiej w wyróżniającym się kolorze, a potem przewiązanie ich naokoło buta. Co zabawne, w praktyce buty sprawdzały się co najwyżej średnio. Szybko ulegały zniszczeniu, a grając na trawie trudno było uniknąć licznych poślizgów. Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
Jakub Rzeźniczak: – Moje pierwsze buty sportowe to były korkotrampki, pamiętny model France 98. Pierwsze buty sportowe, jakie miałem. Takich profesjonalnych nie miałem bardzo długo. Dopiero w wieku 15 lat, gdy brałem udział w takich nieoficjalnych mistrzostwach Polski przeciwko juniorom Widzewa, dostałem profesjonalne buty w nagrodę od sponsora.
Sebastian Mila: – Korkotrampki? Pastowało się tego czuba! A największy szpan, gdy zmieniłeś sznurówki na inny kolor!
Józef Młynarczyk: – Graliśmy na szkolnych boiskach, pokrytych albo szutrem, albo kredą. Warunki były trudne, ale innej możliwości nie mieliśmy. Trampki kosztowały 60 złotych, a można je było zajechać w tydzień. Zresztą, noga ciągle była spocona. O piłkach „węgierkach” za 300 złotych nie mogliśmy nawet marzyć. Nikogo z nas nie było stać na taki luksus. Lepsze warunki poprawiły się dopiero w juniorach, zdarzały się niezłe boiska, ale bez szału, np. z gliną porośnięta trawą. Do gry wystarczał jednak kawałek wolnego miejsca, choćby między blokami jakiś placyk czy skwer.
Bogusław Saganowski: – Na pewno mama nie była wniebowzięta, gdy zdarłem swoje pierwsze buty piłkarskie. W domu się nie przelewało, samo wyżywienie trzech chłopaków w wieku dojrzewania to spore koszty. Mama pracowała na trzy etaty. Zdobycie dla nas prawdziwych lanych korków kosztowało ją wiele wysiłku i pracy. Czarne, z Węgier przywiezione, bo w Polsce o takie było ciężko. Skarb, ale nie mogliśmy wytrzymać, żeby nie wyjść w nich na podwórkowe boisko, czyli na beton. Zdarły się.
*
KOSZULKI PIŁKARSKIE. Traktowane jak najcenniejsze skarby, nawet jeżeli były wykonane z podłego materiału i dość wyraźnie odbiegały od oryginalnego wzoru. Kto by się jednak przejmował takimi drobnostkami? Najważniejsze było oczywiście nazwisko i herb klubu na piersi. Założyłeś czarno-biały pasiak z wielkim “DEL PIERO” na plecach? To przecież jasne, że od tej chwili zaczniesz grać jak Del Piero. Tak to właśnie działało. Miałeś ordynarną podróbę meczowego trykotu Davida Beckhama? Od razu dośrodkowania wychodziły skuteczniej, a piłka nabierała lepszej rotacji.
Koszulki czyniły cuda i zawsze wzbudzały zainteresowanie, niekiedy wręcz lekkie ukłucie zazdrości. A ich właściciele musieli się wykazać nie lada ostrożnością, żeby przy pierwszej-lepszej okazji swojego skarbu nie zniszczyć podczas jakiejś boiskowej interwencji albo szarpaniny. Zresztą – zakładanie takiego stroju samo w sobie wiązało się z wielkim pietyzmem. Trzeba było przecież odpowiednio uformować odginający się niesfornie kołnierzyk i w ogóle przygotować wszystko w sposób wystarczająco zawadiacki, by na wszystkich wkoło robić po prostu piorunujące wrażenie. No i ten charakterystyczny zapach poliestru!
Tego się po prostu nie zapomina. Dla podwórkowych piłkarzy wychowanych w latach dziewięćdziesiątych pierwsza piłkarska koszulka to prawie jak pierwsza dziewczyna. Podczas wizyty na bazarze czy jarmarku można było dostać zawrotów głowy na widok stoiska z replikami.
Krzysztof Golonka: – Któregoś razu moja mama pojechała do miasta kupić mi koszulkę innego zawodnika, ale zamiast tego wróciła z koszulką Alessandro Del Piero. Później nie chciałem się przyznać przed kolegami, że to była „wtopa”, więc przekonywałem ich, że uwielbiam Del Piero i… z czasem faktycznie zacząłem mu kibicować.
*
KRÓL STRZELCÓW I BRAMKARZY. Gra, która miała naprawdę mnóstwo wersji i trudno przedstawić nawet jakieś w miarę spójne i konkretne streszczenie jej zasad. Jej niewątpliwą zaletą było na pewno to, że nie trzeba było bawić się na boisku. Jeżeli zatem ekipa starszaków zajęła boisko i bramki, można było pograć w króla strzelców z wykorzystaniem trzepaka, bramy wjazdowej, kawałka muru i tak dalej. O co właściwie chodziło? Cóż – z pozoru prosta sprawa. Jeden broni, reszta strzela mu rzuty karne. Po kolejce następuje zmiana bramkarza i tak w koło. Wygrywa ten, kto zgromadził najwięcej punktów. Przegrany natomiast zbiera kopniaki w tyłek, czy coś w tym stylu. Klasyka.
Ale tutaj dochodzimy już do bardziej skomplikowanego etapu gry. Otóż – karny karnemu nie był bynajmniej równy. Strzałów nie punktowało się jednakowo. Najmniej wart był oczywiście gol zdobyty po uderzeni z czuba. Wyżej notowane były natomiast strzały prostym podbiciem, strzały “techniczne” (wewnętrzną częścią stopy) i oczywiście słynne uderzenia “z fałsza”. Mało tego – niekiedy stosowano też zasadę, że im dalej ustawiona futbolówka od bramki, tym więcej punktów za celny strzał. Zdarzały się też takie koncepcje, by punktować według miejsca, w którym wylądowała piłka – najwięcej oczek za okienko, najmniej za palnięcie w sam środek bramki. Zatem – niby prosty konkurs jedenastek, a jednak całkiem zagmatwana matematyka.
*
KUMPLE. Można zapomnieć, co się jadło na śniadanie. Można zapomnieć, że jutro kolokwium. Można zapomnieć o rocznicy ślubu. Można zapomnieć o nastawieniu budzika. Można zapomnieć o odebraniu dzieci ze świetlicy. Można zapomnieć o ostatecznym terminie oddania szefowi projektu, kluczowego dla losów projektu. Jednak imion najlepszych kumpli z podwórka wymazać z pamięci po prostu się nie da. Druhowie ze szczenięcych lat na zawsze zajmują specjalne miejsce w sercu, nawet jeżeli nie widziało się ich od kilku dekad.
*
KWADRATY. Zabawa zwana także “grą w place”. Idealny zabijacz czasu, gdy brakowało ludzi do zorganizowania jakiejś porządniejszej rozgrywki, a przy okazji dobry sposób na podszlifowanie umiejętności technicznych, zwłaszcza jeżeli chodzi o aspekt przyjęcia i kontroli nad piłką. Najlepiej było w kwadraty grać na piaskowym podwórku – wówczas można było bez problemu, za pomocą byle jakiego kija wyznaczyć przylegające do siebie bokami, kwadratowe place jednakowej wielkości. Każdy z nich przypadał jednemu uczestnikowi gry. O co chodziło? Zasady były proste – zawodnik miał obowiązek odegrać piłkę na kwadrat należący do przeciwnika. Tam futbolówka mogła tylko raz odbić się od ziemi, zanim została kopnięta w kierunku innego kwadratu. Zawodnik mógł oczywiście odgrywać z pierwszej piłki, nie czekając na kozioł, albo ewentualnie przygotować się do precyzyjnego zagrania chwilą żonglerki, podczas której pozostali gracze zamierali w niepewności, szykując się do obrony swojego pola gry.
Z pozoru wygląda to zatem na dość infantylną rozgrywkę, lecz nic bardziej mylnego – gra w kwadraty wymagała odpowiedniej taktyki, a nawet strategii. Pomiędzy uczestnikami zawiązywały się często koalicje, mające na celu pognębić zawodnika, który trochę za mocno odskoczył reszcie w punktacji. Poza tym – trzeba było zachować najwyższą ostrożność, żeby przypadkiem nie odbić piłki ręką, albo nie posłać na plac należący do przeciwnika “szczura”, czyli podania frunącego zbyt nisko nad ziemią.
Swoją drogą – czasami negocjacje, czy dane zagranie jeszcze kwalifikowało się na nieuczciwego “szczura”, czy jednak należy je uznać za prawidłowe potrafiły skutecznie zakłócić zabawę i uniemożliwić doprowadzenie jej do końca.
LAGA. Zwana także świecą albo na przykład laczkiem. Wbrew pozorom – zagranie znacznie częściej spotykane jednak wśród profesjonalnych zawodników, bo w podwórkowych realiach piłkarze uparcie i ustawicznie wykopujący piłkę spod własnej bramki górą szybko spotykali się z reprymendą ze strony partnerów i surowym poleceniem, by następnym razem grać piłkę po ziemi. Po pierwsze dlatego, że chaotyczny wykop futbolówki zwykle skutkował wywaleniem jej w jakieś trudno dostępne miejsce, na przykład za płot, na dach, do strumyka albo na ulicę.
Poza tym – cała przyjemność podwórkowego futbolu opierała się na dryblingach, koronkowych akcjach, dynamicznych wymianach podań. Notoryczne przebijanie futbolówki na połowę przeciwnika nikogo specjalnie nie grzało, nawet jeżeli od czasu do czasu laga była po prostu niezbędna.
*
“LECISZ!”. Dość przykra komenda, którą często otrzymywali przede wszystkim młodzi zawodnicy, którzy dostąpili zaszczytu rozegrania meczu w towarzystwie starszych kolegów z podwórka. Zaszczyt miał jednak swoją cenę – często była nią właśnie konieczność nieustannego ganiania za wybitą Bóg wie gdzie piłką.
*
LIGA MISTRZÓW. Odkąd zyskała w Polsce na popularności, stanowiła nieustanny punkt odniesienia podczas podwórkowych debat o wyższości jednego zawodnika nad drugim. Oczywiście nigdy nie uzyskała aż takiej rangi jak turnieje międzynarodowe, w szczególności mistrzostwa świata. Spotkania Champions League nie wzbudzały aż takiego zainteresowania, aż takiego poruszenia na podwórkach. Ale nie można powiedzieć, by przechodziły całkiem bez echa. Nawet jeżeli wiedza o przebiegu meczu ograniczała się do pospieszenie sprawdzonego wyniku, było o czym dyskutować.
Jeżeli chodzi natomiast o rozbudzanie wyobraźni dzieciaków – nie miały sobie równych mundiale, zwłaszcza te z udziałem biało-czerwonych.
Wojciech Kowalewski: – Wszyscy wiemy jak wielką popularnością i zainteresowaniem cieszy się seniorski turniej mistrzostw świata. Mi przypominają się lata dziecięce, takie wspomnienie z podwórka… Pamiętam taki obrazek, gdy graliśmy na podwórku swoje mecze, a w tle, przez otwarte okna, słychać było komentarz meczów rozgrywanych w ramach mundiali z roku 1982 czy 1986. To utkwiło mi w głowie i pomyślałem sobie, że wtedy to my rozgrywaliśmy swoje małe mistrzostwa. Każde dziecko ma swoje mistrzostwa i rozgrywa je tak, gdzie aktualnie się znajduje.
ŁAWKA. Ławka rezerwowych zapełniała się dość rzadko. Zazwyczaj w meczu uczestniczyli wszyscy zawodnicy, którzy akurat w danej chwili bawili się na podwórku czy też boisku. Na nadmiar zawodników nikt nie narzekał. Bywało jednak również i w ten sposób, że w procesie wybierania drużyny – o którym później – jedna czy dwie osoby odpadły i nie załapały się do gry. Cóż – nie da się ukryć, że tacy ludzie wielkiej kariery futbolowej na polskich i europejskich boiskach potem nie porobili.
Nadzieja dla zawodników niechcianych była zazwyczaj wyłącznie jedna – jeżeli przed spotkaniem zadeklarowali, że dobrowolnie całe spotkanie spędzą na bramce, nieraz byli łaskawie dokooptowywani do zespołu. I czasem odnajdywali między słupkami swoją futbolową tożsamość.
*
ŁZY. Pojawiały się na policzkach, co tu kryć. Z powodu bólu, frustracji, wściekłości, rozżalenia, smutku… Przyczyn płaczu mogło być całe mnóstwo. Niektórzy płakali rzadko, tłumili pocące się oczy tak długo, jak się tylko dało. Aż w końcu cieknące krople przebijały się przez tę tamę zbudowaną z zaciekłości i dziecięcej dumy. Inni wpadali w histerię z byle powodu. Krzyk i płacz to była na podwórku rzecz absolutnie normalna. Można wręcz powiedzieć, że gdy robiło się za cicho – to dopiero był powód do niepokoju.
Radosław Michalski: – Nikt nie lubi sytuacji, gdy przegrywa decydujący mecz, finał. Każdy z nas to ma, nie tylko dzieci. Nie byłem może typem małego furiata, jednak nie ukrywam, że parę razy po porażkach zdarzało mi się płakać. Zresztą nawet teraz zdarza mi się trochę kopać. Już o nic, jeszcze płacimy z kolegami za boisko, a i tak przegrywać nie lubię. Jednak najważniejsze, by po wszystkim o złych emocjach zapomnieć i po prostu czerpać z piłki radochę.
“MŁODY, PODAJ PIŁĘ”. Niepisana zasada – kiedy starszy chłopak przechodził akurat obok boiska, na którym piłkę kopał sobie ktoś młodszy od niego, choćby o rok, trzeba było natychmiast zaznaczyć teren i udowodnić, kto jest samcem alfa w okolicy. “Młody, podaj” zwykle załatwiało sprawę – młodszy zawodnik najczęściej potulnie odgrywał piłkę, wtedy wystarczyło już tylko wykonać kilka żonglerek i oddać arcy-potężny strzał na bramkę, po którym futbolówka lądowała gdzieś hen, daleko w krzakach. Klasyczna popisówka.
I od razu było wiadomo, kto w tej okolicy rządzi. Hierarchię trzeba było utrzymywać, żeby każdy z “młodych” znał swoje miejsce w szyku. Na poważanie można było sobie zapracować wyłącznie doskonałą grą na boisku.
Lucjan Brychczy (“Kici“): – Odstawałem od kolegów warunkami fizycznymi – byłem mniejszy, więc musiałem nadrabiać umiejętnościami i kombinowaniem na boisku. Od wyższych i silniejszych byłem sprytniejszy i z łatwością uczyłem się zwodów i żonglerki. Jak nas było czterech, to mówiłem: “was trzech na mnie jednego”. Inaczej nie było sensu. Granie w piłkę szło mi lepiej niż nauka w szkole. Wolałem ganiać za piłką.
*
MUR. Ustawianie muru przy rzutach wolnych dla przeciwnika było zazwyczaj naprawdę niełatwym i długotrwałym ceremoniałem. Często zresztą zwyczajnie mijało się z celem i mur bardziej zasłaniał pole widzenia bramkarzowi niż strzelcowi. Ale najważniejsze było, żeby mecz na podwórku jak najbardziej przypominał profesjonalne spotkanie. A zatem, nawet jeżeli nie było ku temu racjonalnego uzasadnienia, trzeba było stłoczyć się ciasno w murze i podjąć próbę zablokowania strzału, chroniąc jednocześnie dłońmi to miejsce, które wymaga w takich sytuacjach najbardziej pieczołowitej ochrony.
Dogadanie się na odległość muru od piłki ustawionej do wykonania stałego fragmentu gry często wymagało naprawdę zajadłych negocjacji. Zwłaszcza na krótkich boiskach, gdzie zaburzone było trochę poczucie przestrzeni.
NA JEDNĄ BRAMKĘ. Gdy brakowało ludzi do pełnoprawnego meczu, ale szkoda było rezygnować z okazji pobiegania po pustym akurat boisku, można było się skusić na grę dwiema drużynami na jedną bramkę. Golkiper zmieniał się wówczas co kilka kolejek, a pozostali zawodnicy starali się zawiązywać koronkowe akcje na małej przestrzeni, rywalizując zwykle tylko na obszarze jednej połowy boiska. Często grało się tak, że raz jedna drużyna otrzymywała od golkipera futbolówkę, raz druga. Ta, która dostała podanie musiała wyjść poza dane pole gry i rozpocząć swoją kombinację z określonej odległości.
Jeżeli rywalom udało się odzyskać piłkę, wtedy oni cofali się poza określony obszar, by stamtąd rozpocząć ofensywną kombinację. Nie było zatem dobijania, ani czajenia się na szybki odbiór w obrębie umownej szesnastki. Zdobycie gola w takich warunkach nie było wcale proste, szczególnie, że obowiązywała też reguła “bez podania nie ma grania”, która nie pozwalała dryblerom na samodzielne popisy, ale zmuszała do współpracy z partnerem bądź wieloma partnerami.
Józef Gładysz: – Od etapu malutkiego dziecka, w sposób całkowicie naturalny rozwijaliśmy się poprzez małe gry. Bawiliśmy się przecież na podwórku godzinami, aż do późnego wieczora. Takie rozgrywki dawały nam genialne podstawy w rozwoju motorycznym i – przede wszystkim – jeżeli chodzi o rozwijanie techniki. Kiedy trafialiśmy do klubów, byliśmy dużo bardziej zaawansowani technicznie niż chłopcy, którzy dzisiaj wchodzą do akademii i trzeba ich uczyć pewnych podstaw.
– Zastanawiałem się, co było kluczem do sukcesu naszych reprezentantów. Najpierw Deyna, Szarmach i Kasperczak, później Janas, Boniek czy Kupcewicz. Co było ich punktem wspólnym? Odpowiedziałem sobie, że kluczem były właśnie małe gry na podwórkach. Młodzi piłkarze siłą rzeczy musieli szlifować kluczowe elementy. Codziennie. Podanie, przyjęcie piłki, strzał, drybling na małej przestrzeni. A na dodatek to wszystko działo się bez trenera, lecz z realnym przeciwnikiem na głowie. To na podwórkach wychowało się najzdolniejsze pokolenie w historii polskiej piłki. Trzepaki, biegi przez przełaje, ucieczki, wskakiwanie na płoty, wspinaczki po drzewach. To nas w sposób naturalny rozwijało motorycznie. Tak powstawały największe generacje polskich piłkarzy.
*
“NAJLEPSZY MOŻE ZOSTAĆ”. Jedna z największych nobilitacji, jakie mogły spotkać podwórkowego zawodnika. Gdy starsza ekipa przejmowała kontrolę nad boiskiem, czasami zdarzało się, że brakowało jej jednego piłkarza do skompletowania składów. Wówczas pozwalano dalej gać najlepszemu piłkarzowi spośród młodszych. Ten, kto załapał się na grę z “dorosłymi” mógł mówić o wielkim szczęści i czuć uzasadnioną dumę, nawet jeżeli jedna taka rozgrywka powodowała więcej siniaków niż dziesięć normalnych meczów z rówieśnikami.
*
NAKŁADKA. Z jakichś powodów akurat to przewinienie było często w podwórkowych realiach najsurowiej karane. Okrzyk “ej, nakładka!” można było usłyszeć znacznie częściej niż, dajmy na to: “ej, wślizg sankami w postawą nogę!”. Na nakładkę wszyscy byli szczególnie wyczuleni i takie zagranie rzadko uchodziło winowajcy płazem.
*
“NA STARE CZY NA NOWE?”. Jeden z najważniejszych dylematów do rozstrzygnięcia przez pierwszym… No, może nie pierwszym gwizdkiem arbitra, ale pierwszym kopnięciem piłki w danym meczu. O co chodziło? Przede wszystkim o ustalenie, czy bramkarz może łapać piłkę po podaniu od swojego partnera z zespołu. Jeżeli obie drużyny podejmowały decyzję o grze “na nowe”, golkiper nie miał do tego prawa.
*
“NASZA PIŁA, WY MACIE LEPSZY SKŁAD”. Wyrównywanie szans leżało w interesie wszystkich – ci słabsi chcieli mieć możliwość, by powalczyć, a ci lepsi potrzebowali wyzwania, a nie klepania bezbronnych rywali. Dlatego spotkanie zwykle rozpoczynała ta drużyna, gdzie w procesie wyboru zebrali się z jakichś powodów zawodnicy nieco mniej utalentowani. Niby nie dało się tego obiektywnie zmierzyć, a w futbolu każdy może wygrać z każdym. A jednak – jakoś tak się to układało, że przed meczem każdy wiedział, komu należy się futbolówka z uwagi na nieco mniej ekskluzywny skład.
Zresztą – często już w trakcie spotkania dochodziło do roszad i najsłabszy zawodnik z drużyny X zamieniał się stronami z największą gwiazdą zespołu Y. Wszystko po to, by spotkanie było jak najciekawsze i jak najbardziej zacięte. Łatwych triumfów nikt nie lubił.
*
“NATYCHMIAST DO DOMU!”. Wrzask, którego nikt nie chciał usłyszeć. Jeżeli mama lub – co gorsza – ojciec był już do tego stopnia wkurzony, żeby wyjrzeć przez okno i wydrzeć się wniebogłosy, sytuacja była naprawdę niebezpieczna.
Bogusław Saganowski: – Zakaz gry w piłkę był nie do wyegzekwowania. Cała nasza paczka była w podobnym wieku, wszyscy chodziliśmy do „jedynki” więc nawet idąc do szkoły podawaliśmy sobie piłkę, żonglowaliśmy. Człowiek z perspektywy, będąc dziś rodzicem, widzi to wszystko w innych barwach. Wie, że rodzice chcieli sprawić, żebyśmy mieli jak najlepsze perspektywy, żebyśmy wyszli na ludzi. Nie mogli podejrzewać, że tak nam się to potoczy, że zostaniemy przy piłce i tyle ona nam da. Nie wyrośliśmy na bandytów, złodziei, alkoholików.
Marcin Mięciel: – Mama goniła mnie do nauki, chciała mi wpoić, że nauka jest najważniejsza. Ale ja byłem ciężkim przypadkiem. Do tego stopnia fascynowała mnie piłka, że nawet nauczyciele powtarzali, że nic ze mnie nie będzie. Ale co mieli powiedzieć, skoro cały czas widzieli mnie na dworze przy piłce? Nigdy nie zostałem w klasie, zawsze zdawałem, jakieś podstawowe oceny miałem. Mama się ze mnie śmiała, że zeszyty zawsze miałem porysowane w herby klubów, koszulki i stadiony. Każda przerwa to obojętnie co, kapsel czy puszka, i się grało. Na małe bramki na korytarzu, choćby z kaloryferów. W bloku mieliśmy duży korytarz, to braliśmy piłeczkę tenisową i graliśmy jeden na jednego, dwóch na dwóch. Jak z jednego korytarza nas pogonili, szliśmy na drugi.
Jan Miodek: – Ojciec starał się, by wszystko w moim życiu się dopełniało. Widział, że bardzo się przejmuję nauką, więc wprowadzał element większego luzu. Moja mama chciała mnie ubrać jeszcze w szkołę muzyczną dodatkowo, a ojciec, który zazwyczaj jej ulegał, przeforsował: „Dajmy mu spokój, dobijemy go. Nie będzie nigdzie wychodził do kolegów, na dwór” – i to mówił muzyk z wykształcenia. Dzisiaj trochę tego żałuję, że nie gram na żadnym instrumencie, ale to przykład na to, że ojciec był postacią, przy nadopiekuńczej matce, która wprowadzała dialektycznego dopełnienia, normalność. (…) Tragedią dzieci uzdolnionych jest to, że one często bywają niedojdowate, jeśli chodzi o szeroko pojęty sport. To jest kompleks, niejedno dziecko wolałoby dostać nie szóstkę, a czwórkę, nawet trójkę, ale być w pierwszej drużynie, być lubianym. Dziecku dziesięcioletniemu nie imponuje intelektualizm, raczej jest to sprawność fizyczna, bycie dobrym w ping pongu, piłce nożnej.
*
“NIC NIE BYŁO!”. Najczęstszy okrzyk występujący po ostrym zwarciu, podczas którego o mały włos, a doszłoby u jednego z zawodników do załamania nogi z przemieszczeniem. Jednak podwórkowe realia nie promowały piłkarzy, którzy za bardzo się ze sobą pieścili. Dopóki z rany nie pociekła krew, zwykle nie było nawet mowy o faulu. Chyba, że poturbowany gracz łapał piłkę w dłonie i, targnięty wściekłością, zaczynał rozkręcać awanturę. Wówczas – dla świętego spokoju – dawano czasem delikwentowi rzut wolny.
*
“NIE MA ZZA POŁOWY!”. Reguła, którą nie zawsze stosowano, ale pojawiała się mimo wszystko dość często podczas podwórkowych meczów. Zakaz uderzeń na bramkę przeciwnika z własnej połowy zwykle wprowadzano w przypadku gry na bramkarzy lotnych. Uniemożliwiało to ustawiczne lobowanie wysoko ustawionego golkipera, który zbyt ochoczo zaangażował się w rozegranie piłki. Taka reguła była też ratunkiem dla zespołów, które musiały się mierzyć z rywalem grającym w przewadze liczebnej, na przykład czterech na trzech.
*
“NIE Z CAŁEJ PETY!”. Stara i niezwykle popularna, choć znana pod różnymi nazwami zasada, która – z jakichś powodów – kategorycznie zabraniała zawodnikom uderzania z całej siły na bramkę przeciwnika. Zwykle nie obowiązywała podczas meczów – w przypadku realnej rywalizacji o zwycięstwo wszystkie chwyty były już najczęściej dozwolone, choć nie zawsze. Natomiast podczas luźniejszych gierek bramkarze często domagali się, żeby strzelać technicznie, a nie siłowo. Szczególnie w sytuacji, gdy strzały na bramkę oddawali zawodnicy starsi, operujący futbolówką twardą jak kamień i grzmocący z niemiłosierną siłą.
Oczywiście apele golkipera można było olać i beztrosko “napalać się” przy ostrzeliwaniu strzeżonej przez niego bramki. Ale była to najprostsza droga do tego, by bramkarz się obraził i po prostu poszedł do domu.
OBIAD. Szczególnie w okresie wakacyjnym przerwa obiadowa była jednym z ważniejszych punktów dnia dla podwórkowych zawodników. Zatłoczone boiska nagle w magiczny sposób pustoszały – zawołanie na obiad było rzeczą świętą i po prostu nie można było go zignorować. Nawet najbardziej interesujące spotkanie trzeba było po prostu brutalnie przerwać i czym prędzej się ulotnić, gdy mama wołała do domu, bo obiad na stole. Zresztą – jakoś to się zwykle tak układało, że często jako pierwszy musiał lecieć właściciel jedynej piłki, więc i tak z dalszego grania były już nici.
Co potem? To chyba jasne – szybki posiłek (czas nawet wtrąbiony byle jak, przed domem), ewentualnie jakaś krótka sjesta i kolejna zbiórka pod trzepakiem na podwórku.
*
ODMIERZANIE KROKÓW. Jeden z wyjątkowo istotnych ceremoniałów podczas wszelakich rozgrywek podwórkowych. Kroki odmierzało się nieustannie, czasem nawet z jakiegoś zupełnie błahego powodu. Przy ustalaniu identycznej szerokości obu bramek wyznaczonych tornistrami, przy ustawianiu muru, przy wyznaczaniu umownego “wapna”, z którego miały być wykonywane jedenastki… To wszystko zbyt ważne elementy rozgrywki, by pozwalać sobie na takie niechlujstwo jak ocenianie odległości “na oko”.
Wszystko trzeba było zatem dokładnie skalkulować liczbą kroków. Co zresztą bywało zarzewiem konfliktu i polem do nadużyć.
Umowna jednostka miary zwana “jednym krokiem” była – mimo tego całego pietyzmu – niezbyt precyzyjna. Zawodnik odpowiedzialny za stawianie kroków mógł wszak za jednym razem walnąć bardzo długie susy, by w kolejnym przypadku postawić kilka kroczków typowych dla emeryta, spacerującego korytarzami sanatorium. Dlatego często zdarzało się tak, że gość mierzący kroki dorabiał się też supervisora, który odmierzał odległość po swojemu i wychodziło mu zupełnie coś innego. A zresztą sam supervisor podlegał też kontroli kolejnego specjalisty od umiejętnego stawiania równo metrowych stąpnięć. Nie było łatwo się dogadać, ale kroki mierzono i tak.
*
“OD ŚRODKA CZY OD BRAMKI?”. Zawsze były dwie szkoły, falenicka i otwocka. Według tej pierwszej – nawet przy meczach, dajmy na to, trzech na trzech należało grę wznawiać od środka, tak jak pan Bóg przykazał. Ale, zgodnie z nauczaniem szkoły otwockiej, można też było po straconym golu konstruowanie akcji zaczynać od własnej bramki. Ta pierwsza filozofia delikatnie promowała drużyny słabsze, które miały kłopoty z wyjściem z własnej połowy. Pozwalała im w sposób naturalny zdobyć sporo terenu i zacząć konstrukcję akcji znacznie wyżej. Częściej jednak spotykaną sytuacją było, że bramkarz po straconym golu osobiście wznawiał grę, bez certolenia się z ustawianiem futbolówki w centralnej części boiska.
*
OSTATNIA PRZYSŁUGA BRAMKARZA. Zasada stosowana wymiennie ze słynnym “prawem Pascala”. Ostatnia przysługa bramkarza polegała na tym, że to właśnie nieszczęsny golkiper po utracie gola leciał po wykopaną poza pole gry futbolówkę, aczkolwiek po powrocie na boisko nie stawał już między słupkami, ponieważ po straconej bramce następowała zmiana golkipera.
PIASEK. Trzeba powiedzieć, że piaskowe boiska dawały olbrzymie możliwości, jeżeli chodzi o kreowanie meczowej otoczki. Przed spotkaniem zwykle występowała długotrwała i pieczołowita ceremonia rysowania linii. Co prawda ścierały się one dość szybko, ale jednak spotkanie wypadało zacząć z zaznaczonymi polami karnymi, kołem środkowym, liniami bocznymi i tak dalej. Straszliwie podczas procesu kreślenia tych wszystkich linii cierpiało co prawda obuwie, ale nikt się tym jakoś specjalnie nie przejmował.
Poza tym – piaskowe nawierzchnie mocno wpływały na sposób rozgrywania stałych fragmentów gry. I nie chodzi tu tylko o to, że strzały oddawano z miejsca wyznaczonego przez nieubłagane przesunięcie piętą po płycie boiska. Wytrawny strzelec nigdy by nie kropnął z rzutu wolnego grając na piasku, bez uprzedniego usypania odpowiednio odmierzonego, piaskowego kopca, który miał rzekomo ułatwiać czyste trafienie w piłkę.
*
PIERWSZA-WOLNA. Reguła powszechnie stosowana we wszystkich podwórkowych gierkach. Stanowiła ona, że przeciwnik nie ma prawa rzucić się na piłkę od razu, musi poczekać na pierwszy kontakt drugiego zawodnika z futbolówką.
*
“PIERWSZY NA WSZYSTKO!”. Zawołanie, z którego słynęli najbardziej uzdolnieni zawodnicy na danym podwórku. Przed rozpoczęciem każdego spotkania tacy delikwenci zwykli zapewniać sobie przywilej wykonywania wszystkich stałych fragmentów gry – przede wszystkim chodziło o uderzania z rzutów wolnych i rzutów karnych. Zwykle ciężko było z takimi chojrakami dyskutować, bo wchodzenie w konflikt z najlepszym zawodnikiem w zespole jeszcze przed startem spotkania nie było przecież najlepszym pomysłem i nie wróżyło zbyt dobrze. Niemniej, “pierwsi na wsio” często koniec końców przesadzali w swoich próbach zdominowania przebiegu gry i nieraz musieli spuścić z tonu pod naciskiem całej reszty ekipy.
*
“PIŁKA-STOP!”. Podstawowa zasada podwórkowego fair play. Gdy jednemu z zawodników rozplątały się sznurowadła, albo z jakichś powodów musiał na chwilę zejść z boiska, wystarczyło rzucić komendę “piłka-stop”, a mecz ulegał natychmiastowemu zawieszeniu. I wszyscy zawodnicy, bez szczególnego marudzenia, tkwili w bezruchu, oczekując na wznowienie gry.
W końcu padała długo wyczekiwana komenda “piłka w ruch”, ewentualnie proste “gramy” i można było z czystym sumieniem wznowić atak.
*
PODWÓRKO. Dawniej – miejsce tętniące życiem od rana do wieczora. Obowiązkowo obecny na każdym podwórku trzepak stanowił wręcz centrum sportowo-rozrywkowo-dyskusyjne dla dzieciaków z całej okolicy. Na podwórku działo się wszystko to, co miało dla najmłodszych jakiekolwiek znaczenie. Trudno nawet w racjonalny sposób wytłumaczyć dogasającą – a może już wygasłą? – magię podwórek. Nie były to ani miejsca szczególnie piękne, ani obfite w atrakcje. Ot, kawał placu, parę zaparkowanych samochodów, śmietniki, jakieś drzewka, komórki. Nie brzmi to jak opis Edenu. A jednak – podwórka przyciągały nas jak magnes.
To chyba najważniejsze, co trzeba o nich napisać. Że nie chciało się swojego podwórka nigdy opuszczać. Konieczność powrotu do domu była często naprawdę nie do zniesienia.
Bogusław Saganowski: – Teraz jest era komputera, wtedy była era trzepaków. Wychowywaliśmy się na podwórku, po powrocie ze szkoły zrzucaliśmy tornistry i graliśmy w piłkę do wieczora. Żonglerka, gierki, mecze, mecze, mecze. Obiady jadło się na stojąco, podczas krótkich przerw meczowych. W domu grało się z braćmi, niejeden wazon został stłuczony, niejeden żyrandol strącony. Naszym Old Trafford było podwórkowe boisko wyznaczone między klatką schodową, a metalowymi drzwiami nieczynnego garażu. Gorzej grało się na klatkę schodową, bo na parterze okna, trzeba było uważać, ale i tak parę szyb poleciało, parę piłek zostało pociętych, parę awantur się przeżyło.
– Raz pamiętam sąsiadka z parteru zostawiła w niedzielę otwarte okno, koledze zeszła piłka przy strzale i trafił prosto w wazę z rosołem, już przygotowaną pod przyjście gości. Jak sąsiadka wyjrzała wściekła przez okno, nas już nie było – mieliśmy opracowane jak błyskawicznie się pochować po komórkach. Współczuję tym ludziom, którzy chcieli odpocząć w weekend, a musieli słuchać 8-9 godzin dziennie nawalania piłką w blachę garażu. To było podwórko – tak zwana studnia, więc tych przekleństw z okien leciało dużo. Czasami chodzili na skargę, ale myślę, że z czasem nauczyli się z nami żyć. Mieli dziesięciu zwariowanych na punkcie piłki chłopaków, ale przecież to lepsze, niż alkohol, rozróby, kradzieże, gdzie tak naprawdę Rewolucji, Jaracza, Wschodnia, Włókiennicza, same mówią za siebie. To ciężki kwadrat.
*
POŁOWY. Prosta gierka, zwykle toczona w formule jeden na jednego, trochę przypominająca opisywane już beki. Zadaniem zawodnika było zdobycie gola uderzeniem z własnej połowy. Przeciwnik strzegł w tym czasie dostępu do swojej bramki, ale nie mógł używać rąk stojąc między słupkami. Wygrywał ten, kto szybciej zgromadził określoną liczbę goli, zwykle kilkanaście lub dwadzieścia.
*
PRAWO PASCALA. Kto wybije, ten zapierdala. Genialne w swojej prostocie przykazanie, które nakładało obowiązek pościgu za wykopaną futbolówką na sprawcę całego zamieszania. Prawo Pascala uczyło nie tylko rozsądku przy podejmowaniu decyzji o strzale, ale i pokory – choćbyś nie wiem jakim był kozakiem na boisku, jeżeli zanotowałeś wpadkę przy strzale, prawo Pascala musiałeś respektować.
*
PRZEWROTKA. Gol-marzenie. Wielu próbowało strzałów przewrotką lub nożycami, ale samo trafienie w piłkę było już uznawane za duży sukces. Skierowanie jej w kierunku bramki – za przejaw piłkarskiego geniuszu. A zdobycie gola w tak akrobatycznym stylu? Podczas treningów na odpowiednio miękkim – czyli po prostu piaszczystym – podłożu było to jeszcze od biedy możliwe, a przynajmniej wykonalne. Ale w realiach meczowych? Trafienie przewrotką zanotowało w swojej podwórkowej karierze naprawdę niewielu zawodników, włącznie z tymi najmocniej utalentowanymi. Choć przynajmniej raz spróbował każdy, zwykle gorzko tego żałując, rozcierając potem obolałe ciało i oglądając w lustrze nowe okazy w kolekcji siniaków.
*
No i to by było na tyle, jeżeli chodzi o drugą część Encyklopedii. Trzeci tom już niebawem!
ENCYKLOPEDIA PIŁKI PODWÓRKOWEJ – TOM I (A – J)
***
Wiadomo – na pewno nie wszystko udało nam się tutaj przedstawić, przypomnieć, opisać. Każde podwórko to pewna specyfika, każde było wyjątkowe. Jeżeli pamiętacie jakieś zasady, wyliczanki, gry, cokolwiek typowego dla waszego regionu, miasta czy dzielnicy – dajcie znać, choćby w komentarzach pod tekstem albo na Facebooku. Możecie się też podzielić przy okazji swoimi podwórkowymi wspomnieniami z dzieciństwa. Najciekawsze wypowiedzi dorzucimy do Encyklopedii.
zebrał Michał Kołkowski
fot. newspix.pl, YouTube, pinterest