Bramki strzelał zawsze i wszędzie, choć na początku kariery usłyszał, że nie wyjdzie poza trzecią ligę. Ikoniczna piłkarska postać na Mazowszu, choć żeby zagrać w Ekstraklasie musiał przenieść się do Kielc. O impulsywności Marcina Sasala, strachu przed Nikolą Mijaljoviciem, 2,2 milionach, które zawdzięczają mu w Kielcach, proponowanej grze w rugby z kibicami Motoru i wielu innych rzeczach w rozmowie opowiada Maciej Tataj.
,,Jesteś typowo trzecioligowym napastnikiem, nigdy nie zagrasz wyżej”.
Zawsze się uśmiecham, jak sobie przypominam te słowa. Przyjemnie usłyszeć takie coś na początku swojej kariery, prawda?
Niewątpliwie.
Takie proroctwo na mój temat wypowiedział śp. trener Jerzy Masztaler, kiedy grałem u niego w Okęciu Warszawa w trzeciej lidze (teraz II liga – przy. red). Chociaż tyle, że nie zrobił tego na forum drużyny, a w prywatnej rozmowie, może trochę pół żartem, pół serio, ale w głowie zostaje, nawet jeśli to było bardzo dawno temu.
Zabolało?
Uwielbiam, jak ktoś wchodzi mi na ambicję. Najlepsza mobilizacja. Usłyszałem to i jeszcze bardziej chciałem udowodnić mu, że się myli i zrobię karierę. I co? Osiągnąłem dużo więcej, obalając profetyczne zapędy Masztalera. Nie zaprzeczam, jest drobna satysfakcja.
Zastanawiał się pan co mógł mieć na myśli?
Nigdy. Od zawsze grałem jako napastnik, nigdy nie miałem problemów ze strzelaniem goli, więc naprawdę nie interesowało mnie, co znaczą jego słowa. Pewnie chodziło mu o jakieś braki, może o moją jednowymiarowość? W Okęciu, kiedy miałem 21 lat, sporadycznie grałem na lewym skrzydle i wychodziło mi to koszmarnie, z perspektywy czasu wydaje mi się to nieprawdopodobne, ale teraz trochę żałuję, że występowałem tam tak mało. Im więcej pograsz na różnych pozycjach, tym będziesz bardzo wszechstronny. Tak to działa.
Ale wie pan co, nie będę udawał, że kiedykolwiek zaprzątało mi to głowę, bo ustawiono zazwyczaj mnie na ataku i…
Po prostu strzelał pan gole.
Dokładnie.
Jak w Ekstraklasie oczekiwali od pana 5 goli, to było 5. Jak w I lidze miało być 10-15, też było 10-15. Jak w II lidze miał pan trafić ponad 20 bramek, nie ma problemu jest 20.
Jeśli grałem regularnie, zawsze spełniałem oczekiwania. W całej mojej karierze przypominam sobie tylko jedną rundę, kiedy nie zdobyłem żadnej bramki. Jesienią 2007 w Polonii Warszawa. Ale inna sprawa, że minut to tam dostałem tyle, co kot napłakał.
Przy Konwiktorskiej bywało dziwacznie, a na pewno śmiesznie. Teoretycznie wszystko kręci się wokół goli, ale w praktyce, no właśnie, niekoniecznie. Dwa lata wcześniej dostałem się na testy do ekipy ,,Czarnych Koszul”, jako jeden z najlepszych strzelców ówczesnej trzeciej ligi. Trenerem był Krzysztof Chrobak, któremu pomagał, znający mnie z Okęcia, Marek Zub. Przyjechałem pewny siebie i w dobrej formie. Na treningu – wewnętrzna gierka. Cztery gole. Nikt nie strzelił więcej, pokazałem się z najlepszej strony. Podchodzę do Chrobaka.
– Wiesz, powiem szczerze, nie takiego napastnika szukamy.
– Dziękuję, do widzenia.
Trochę odebrało mi mowę. Nie byłem w stanie nawet polemizować. Jak nie takiego szukacie, to jakiego?
Kolejny raz dano panu znać, że sam zmysł strzelecki może nie wystarczać.
Nie rozpatrywałem tego w tych kategoriach. Dla mnie był to wyraźny sygnał, że niewiele mi brakuje do poziomu gości z zaplecza elity, mogę trafiać również na wyższym poziomie, a to że akurat Polonia szukała innego typu napastnika naprawdę mnie nie zraziło, choć zawód na pewno się pojawił.
Z czasem zacząłem w pełni rozumieć ich decyzję. Zawodziły u mnie zawsze aspekty motoryczne. Nie byłem wystarczająco szybki. Pewnej granicy nie potrafiłem przeskoczyć. Może nie wyglądało to fatalnie, bo na starcie jeszcze było jako tako, ale potem już tylko gorzej. Nie spędzałem obrońcom snu z powiek w wyścigach do prostopadłych podań, a często napastnicy w ten sposób wyrabiają sobie pozycję w piłce.
Poza tym – gra ciałem. Mikry nie jestem, anemiczny też nie, ale warunki fizyczne nigdy nie dawały mi możliwości na przepychanie się z wyższymi stoperami. Pojedynków główkowych za wiele nie wygrałem, ale nie było to dla mnie specjalnie bolesne, bo posiadałem wrodzoną umiejętność do odpowiedniego ustawienia się w polu karnym, co często umożliwiało mi odpuszczenie konieczności fizycznej walki o pozycję.
Warunków fizycznych się nie przeskoczy, ale już szybkość można doszlifowywać.
Oczywiście, że się da, ale w najmniejszym stopniu ze wszystkich aspektów motorycznych. Najbardziej wydolność, a najmniej właśnie szybkość. Albo inaczej, teraz, kiedy każdy klub dysponuje szeregiem trenerów od przygotowania fizycznego, na pewno moje deficyty zostałyby wychwycone, ale kiedyś… oj, nikogo to za bardzo nie interesowało, a później było już za późno. Inna sprawa, że wielki problem to dla mnie nie był. Miałem strzelać, to strzelałem, a to, że nie byłem demonem prędkości było zupełnie inną sprawą.
Ile razy w ciągu kariery zdobywał pan tytuły króla strzelców?
Będę wymieniać w dzisiejszym nazewnictwie, najlepszym strzelcem II ligi byłem trzykrotnie – w 2005 w Mazowszu Grójec, w 2008 w Dolcanie Ząbki, mimo że grałem tam tylko rundę, i w 2014 w Motorze Lublin. W III lidze zdobyłem króla strzelców w Nadarzynie. Ciekawie też było w Okęciu, gdzie jako jeszcze nastolatek, dzielący szatnię z Grzegorzem Szeligą, Jackiem Cyzio, Danielem Wysockim, miałem piekielnie trudno z załapaniem się do pierwszego składu, więc grywałem w rezerwach. I tam to dopiero strzelałem (śmiech). W A-klasie zagrałem dwanaście razy, strzeliłem trzydzieści goli. I właściwie zawsze, kiedy schodziłem do niższych lig, żeby pograć w rezerwach, to dwa-trzy gole wpadały.
No i później wiadomo, świetna strzelecka runda w I-ligowym Dolcanie, prowadziłem w klasyfikacji strzelców po jesieni, ale odszedłem do Korony.
Dlaczego im niżej, tym łatwiej jest strzelać? Interesuje mnie porównanie.
Nie uważam, że tak jest.
Liczby mówią co innego.
To jest złożone. Oczywiście w piątych i czwartych ligach strzelanie jest prostsze, bo i stawka jest dużo mniejsza, gra się bardziej rekreacyjnie, a wyniki dwucyfrowe są na porządku dziennym. Ale jak porównywałem sobie I ligę i Ekstraklasę to na boisku nie ma większej różnicy. Wszystko zmienia tylko sytuacja wewnątrz drużyny. W elicie kadra jest szersza, dwa mecze bez gola i na twoje miejsce wchodzi zmiennik. Po prostu. I musisz czekać na swoją szansę w kolejce.
Ja wskoczyłem do Ekstraklasy, mając trzydzieści lat na karku. Bez wyrobionej pozycji, przeszłości na zachodzie, zarazem nie będąc już w żaden sposób perspektywicznym. Po przyjściu Andrzeja Niedzielan, to już w ogóle grałem dużo mniej.
A tamtej Koronie był jeszcze taki Edi Andradina z pewnym miejscem w składzie na każdy mecz.
Mało! Nie zapominajmy Krzyśku Gajtkowskim, któremu gorzej szło ze strzelaniem goli, ale pełnił ważną rolę jako fałszywa ,,9”, cofająca się po piłkę i pomagająca w rozegraniu. I w tym radził sobie naprawdę dobrze. A Edi to Edi. Lewą nogą wiązał krawaty.
Cały skład był bardzo doświadczony. Mocna drużyna. Po pierwszej rundzie byliśmy bliżej strefy spadkowej niż środka tabeli. Trzynaste miejsce, przy zespole z niezłą obroną, młodym Wilkiem, Vukoviciem, Sobolewskim, zdolnymi napastnikami, to naprawdę był wynik poniżej oczekiwań.
Przychodziliście z Grzegorzem Lechem do Korony przed rundą wiosenną w perspektywie solidnych wzmocnień.
I zostaliśmy ocenieni bardzo pozytywnie. Zagrałem trzynaście razy, strzelił pięć bramek, ale mój stosunek, co do oceny swojej dyspozycji był mieszany.
Dlaczego?
Trener Sasal powiedział mi, że jak strzelę pięć bramek, to będzie usatysfakcjonowany. Udało się, ale gole zdobyłem dopiero w końcówce sezonu, co trochę przesłoniło całokształt. Po dwa gole w dwóch ostatnich kolejkach z Zagłębiem Lubin i Bełchatowem.
Słynne 2,2 miliona dzięki Tatajowi!
Bez przesady. Ale to sobie ludzie potrafią wymyślić! Chodziło o to, że dzięki szóstemu miejscu, na które awansowaliśmy po tych dwóch meczach z moimi trafieniami, Korona zarobiła 2,2 miliona. Naprawdę, nie przypisuję sobie tego.
Nawet o to pana nie posądzałem.
Wracając, z goli byłem zadowolony, ale z nikłej liczby minut, które otrzymałem absolutnie nie. Zagrałem niecałe 600 minut (585 – przy.red). Nikt mi nie powie, że to dużo.
Dziwne, że tak mało, przecież był pan ulubieńcem, znajomym i pupilem trenera Sasala, z którym znaliście się już dużo wcześniej.
Zawsze mieliśmy dobre relacje, ale nigdy nie było mowy o faworyzowaniu. Wiąże się z tym śmieszna historia. Ostatnio spotkałem go na kursie i sam przypomniał mi pewną sytuację. Wtedy, w Koronie, brakowało mi ośmiu albo dziesięciu minut, żeby dostać podwyżkę. Taki zapis w kontrakcie. Sasal o tym wówczas nie wiedział, a ja oczywiście też nie zamierzałem być bezczelny, przyjść do niego i powiedzieć: ,,Trenerze, proszę wpuścić mnie trochę wcześniej, bo brakuje mi do podwyżki”. I okazało się, że mi tych minut w końcu zabrakło. Inna sprawa, że w końcu podwyżkę dostałem, bo cztery bramki i te 2,2 miliony piechotą dla władz klubu nie chodziły (śmiech). I Sasal mówi ostatnio, bo po tamtym sezonie cała historia wyszła na jaw:
– Że ty wtedy nie przyszedłeś…
– A co by trener zrobił?
– Jak to co? Pewnie, że bym cię wpuścił wcześniej!
Pierwszy raz spotkaliśmy się w Nadarzynie. Jego pierwsza praca z seniorami. Pamiętam, że był wtedy bardzo impulsywny. Kłócił się z sędziami, krzyczał, awanturował się, w ostentacyjny sposób pokazywał swoje niezadowolenie. No, specyficzny charakter. Nigdy mi to jednak nie przeszkadzało. Przyzwyczaiłem się w błyskawicznym tempie.
Przeżył bardzo dużą zmianę. Zadeklarował, że jego sposób wyrażania emocji miał na niego destrukcyjny wpływ i do niczego nie prowadził.
To prawda. Złagodniał. Ale żeby nie było, czasami dawał nam srogi opierdziel, ale wszystko znajdowało się w granicach rozsądku. Nie przeginał.
W Koronie trafił na mocną szatnię w Koronie. I Vuković miał dużo do powiedzenia, i Małkowski, i Edi, i Sobolewski…
Oj, nie da się ukryć. Ale ja bym wskazał dwie główne postacie tamtej szatni. Nikola Mijailović i ,,Vuko”, wcześniej będący kapitanem Legii, to były charaktery. Ja za to nigdy, ani na boisku, ani poza nim nie miałem liderskich zapędów.
W ogóle nie była pan nigdy takim napastnikiem jak np. Marek Saganowski – agresywny, pierwszy obrońca, ruszający do pressingu.
Dlatego może tak mało osiągnąłem w piłce. Bo brakowało tej waleczności, zadziorności. A ja? Zawsze skoncentrowany na szukaniu piłki w polu karnym, znalezieniu sobie dobrego miejsca do oddania strzału. I łatka tego, że ,,to ten co nie biega”, do mnie przylgnęła. Oczywiście nie, żeby komukolwiek to kiedykolwiek przeszkadzało. Miałem robić swoje w każdym klubie, gdzie grałem – strzelać gole.
Był obrońca w Ekstraklasie, który całkowicie zneutralizował pana swoimi umiejętnościami?
Ciężko grało się przeciw Glikowi, bo nie odpuszczał, zawsze wchodził twardo w piłkę albo w nogi, wygrywał większość pojedynków główkowych i generalnie nie kalkulował. Inna sprawa, że w meczu z nami zderzył się z Grześkiem Lechem i musiał szybko zejść z rozwalonym nosem.
Ale za to powiem coś innego. Zawsze cieszyłem się, że w Koronie Kielce grał Nikola Mijailović. O Jezu, jak się cieszyłem. Bo z nim to dopiero było ciężko. Kipiał energią. W gierkach nienawidziłem grać przeciwko nim. Bałkański charakter w pełnej krasie. Nie przyjmował krytyki, co złego, to nie on, ale z drugiej strony nie odpuszczał ani na sekundę. Miał chęć wojny w oczach. Takie zasady. Na boisku to był wariat, ale w szatni do każdego zwracał się z dużym szacunkiem, brał pod skrzydła młodych, tworzył przyjaźnie ciepłą atmosferę. Tylko właśnie śmialiśmy się w polskim gronie z tego, że nie dało mu się przetłumaczyć, że coś mógł zrobić lepiej. Mission impossible. On zawsze wszystko najlepiej i bezbłędnie.
Pierwszy sezon w Koronie miał pan przyzwoity, ale już drugi, ten pełny, dużo mniej. Pod każdym względem.
Zagrałem osiemnaście razy, zdobywając jednego gola i dwie asysty. A, i dołożyłem spektakularnego samobója z Bełchatowem. Grałem jednak dużo mniej niż sezon wcześniej. Nic dziwnego. Przyszedł Andrzej Niedzielan, w świetnej formie, wybierany piłkarzem miesiąca, strzelał bramki, super współpracował z Edim. Widać było, że piłkarz z przeszłością w zachodnich ligach.
A już po odejściu Sasala, to już prawie w ogóle nie grałem, choć jakąś tam szansę dostałem. Całkowicie skreślił mnie za to Leszek Ojrzyński. Ale kurczę, wtedy tych napastników w Koronie było już naprawdę wielu. Doszedł jeszcze Maciek Korzym, często ustawiany na skrzydle, bo nawet dla niego nie było miejsca w ataku, a na koniec jak szansę otrzymał Dawid Janczyk, to już w ogóle było ciężko.
Na Janczyka patrzyło się krzywo?
Ciągnęło się za nim, że zmarnowany talent.
Ale to też nie była postać, która wchodziła do szatni i widać było, że może mieć problem.
Zdecydowanie z boku był. Nie było oczywiste, co on sobie może myśleć. Zagadkowy i skryty chłopak.
Okres w Koronie był pana inicjacją w Ekstraklasie. Miał pan jednak już 30 lat i nie podbił pan salonów. Nieudana przygoda?
Nie, sam fakt, że dostałem szansę w Ekstraklasie mnie cieszy. Wróciłem do Ząbek, do Dolcanu i nie żałuję. Śmieszna w ogóle sprawa, że żeby zadebiutować w Ekstraklasie musiałem opuścić Mazowsze, na którym grałem całe życie. Symboliczne.
Marcin Sasal powiedział też kiedyś, że jak strzeli pan dla niego sto goli, to skończy karierę.
I będzie jeszcze bardzo długo pracował! Stu się nie udało, ale osiemdziesiąt dla Sasala strzeliłem i to wcale nie w tak dużo sezonów.
Za to Robert Podoliński, trener, z którym współpracował pan po powrocie do Dolcanu z Korony, zawsze był zwolennikiem podejścia, żeby za bardzo nie uzależniać się od pana bramek.
I czasami sadzał mnie na ławce.
Młody szkoleniowiec z wizją, który wybił się właśnie w Dolcanie. Wdrażał wtedy, niepopularny w Polsce, sposób gry trzema obrońcami, wahadłowymi na skrzydłach w systemie 3-5-2. I zaczęło wychodzić.
Dolcan za Podolińskiego naprawdę mógł się podobać. Ocierał się o awans. Bardzo cenię go jako trenera. Współpracujemy ze sobą. Kieruję rocznikiem 2002 w Sępie Warszawa, a Podoliński prowadzi z nimi jedne zajęcia taktyczne i pracuje indywidualnie z zawodnikami. Podpatruję go. Jego podejście do zawodników z pogranicza dyktatury i koleżeństwa według mnie jest idealne.
To szkoleniowiec z otwartą głową. Kiedy zaczął wprowadzać nam system 3-5-2 byliśmy załamani. Nic nie wychodziło. Trzeba było diametralnie przestawić głowę. Mnie to właściwie było obojętne, bo jako napastnik moja rola specjalnie się nie zmieniała, ale na kilku pozycjach – całkowita rewolucja. A w Polsce jest tak, że jak coś nowego nie idzie, to człowiek automatycznie chce wrócić do starego. Bo znane. Bo bezpieczne. Ale z czasem pomysły Podolińskiego załapały. Nieprawdopodobny wiatr w żagle.
Potrzeba było czasu…
A w Dolcanie zawsze ten czas był. Piłkarsko to było bardzo komfortowe miejsce dla trenerów. Prezes był cierpliwy. Trener miał wprowadzać swoje założenia, a wyniki przychodzić z czasem. Trochę raj.
I długo stabilny finansowo.
Piłkarze z innych I-ligowych drużyn często nam tej stabilizacji zazdrościli, ale… wszystko się kończy. Jak już mnie w Ząbkach nie było, zaczęły się problemy. Byłem nimi bardzo zdziwiony, ale może tak musiało być.
Przygoda z Dolcanem też w końcu dobiegła końca, ale Jacek Bąk z Grzegorzem Wędzyńskim sprowadzili pana do Motoru Lublin, żeby tam bronić utrzymania w II lidze.
A gdzie tam! Mieliśmy grać o awans do I ligi.
Rzeczywistość zweryfikowała oczekiwania.
I to bardzo szybko. Dwa razy w życiu spadałem z ligi i dwa razy miało to miejsce przy reorganizacji rozgrywek. W sezonie 2013/14 to już była całkowita rewolucja. Spadało dziesięć drużyn, a żeby się utrzymać właściwie… trzeba było grać o awans. Paradoks. I choć zostałem królem strzelców, a Lublin wspominam tylko pozytywnie, to niespełnione oczekiwania mocno mnie rozczarowały. Czułem, że nie spełniłem swojego obowiązku.
W Motorze strzelecko byłem najlepszą wersją siebie. Trafiałem w każdy sposób. Kilka bramek z przewrotki, wolejami z narożników pola karnego, wcinki z dwudziestu metrów od bramki. Aj, wszystko wchodziło.
Kibice Motoru nadali sobie wtedy samowolne prawo do wyrażania swojego niezadowolenia w niekoniecznie parlamentarny sposób.
Bardzo delikatnie powiedziane. Dwa razy mieliśmy wizyty w szatni. A właściwie raz w szatni, a raz na boisku. Nazywaliśmy to rozmowami motywacyjnymi, aczkolwiek nie miały z nimi wiele wspólnego. Klasyczne zastraszenie pasowałoby tu bardziej. Teraz podchodzę do tego humorystycznie, ale wtedy śmiesznie nie było. Pewnego razu przyszli do nas do szatni większą grupą, nie wiem kto ich wpuścił, i zaczęli swoje przemówienie:
– Nie wygracie następnego meczu, to zagramy sparing. My kontra wy. Ale nie będziemy grali w piłkę nożną, tylko w rugby.
Rewelacyjnie. Nigdy nie będziemy pomagało, jeśli kibic będzie wchodził do szatni i mówił takie rzeczy. Tak to nie działa. W drużynie było wtedy wielu młodych zawodników, którzy tej presji nie wytrzymywali. To prawda, zawiedliśmy, gdyby nie było reorganizacji, to byśmy się utrzymali, ale faktycznie trzeba oddać, że zawiedliśmy, bo myśmy mieli grać o awans. Nie wyszło. Był gniew. Była agresja. Chociaż tyle, że kibice nie zrywali nam koszulek po spadku.
Po tamtym sezonie w Motorze, choć był pan już sporo po trzydziestce, jako król strzelców II ligi, mógł pan liczyć na angaż na zapleczu Ekstraklasy.
Dostałem szanse od Pogoni Siedlce, ale nie spełniłem oczekiwań. Wyglądałem słabo. I do tego z każdym miesiącem coraz słabiej. Nie mogłem cofnąć licznika. Wiek dawał się we znaki. Szybko złapałem kontuzję, naderwanie mięśnia łydki, za szybki powrót, znowu tu samo, tylko w innym miejscu i sześć tygodni straconych. Po powrocie nie miałem szans, żeby wrócić do składu. Działacze chcieli, żebym strzelał gole, a u mnie skończyło się na jednej bramce przeciw Widzewowi. Duży zawód. Czułem to. I koniec. Rozwiązaliśmy umowę za porozumieniem stron.
Musiałem układać sobie powoli życie po karierze. Uczyłem już w szkole, myślałem o trenerce, w Grodzisku Mazowieckim dostałem ofertę pracy jako grający asystent pierwszego szkoleniowca.
Trudno było zakończyć karierę?
Bardzo, ale też nie ja podjąłem tę decyzję, a raczej zdrowie zrobiło to za mnie. Teraz jestem po dwóch operacjach kręgosłupa, którego uraz zmusił mnie do zawieszenia butów na kołku. Niestety. Było już strasznie w pewnym momencie. Teraz jest stabilnie. I to mnie cieszy.
W Pogoni Grodzisk Mazowiecki warunki boiska były tragiczne. Kompletnie to mnie zdrowotnie dobiło. W pierwszej rundzie tam strzeliłem kilkanaście goli w III lidze, ale z czasem było tylko gorzej. I na boisku, i poza nim. Kręgosłup bolał, przyszła reorganizacja ligi, spadek, nie było sensu tego ciągnąć. Skończyłem karierę i pomyślałem, że w sumie to jestem zadowolony. Pewnie można było osiągnąć więcej, ale można było nie osiągnąć też nic. Niby banał, ale co ja mam powiedzieć, jak tak właśnie jest?
Na pana przykładzie można bronić tezy, że w piłce nożnej, na pozycji napastnika, nie chodzi tylko o strzelanie bramek.
W piłce nożnej nie chodzi tylko o strzelanie goli. Ładne i chyba prawdziwe. W swoim nieskomplikowaniu to dosyć skomplikowana gra . Model doskonałego napastnika jest wielowymiarowo złożony. Przykładem jest duet Bartosz Wiśniewski-Robert Lewandowski. Z tym pierwszym miałem okazję grać jeszcze w Dolcanie i rozmawialiśmy na ten temat.
Bartek w czasach Znicza wyglądał lepiej od ,,Lewego”. Naprawdę. To był zawodnik, którego chciała większość polskich klubów, a to jednak Lewandowski zrobił światową karierę. Dlaczego? Nie wiadomo, może jeden miał to coś, czego nie miał ten drugi, może po prostu kapitan reprezentacji Polski był trochę młodszy, a może lepiej wybierał w życiu? Inaczej zaprogramowali karierę, bo ,,Lewy” poszedł do Lecha, a Bartek do Wisły Płock, która za chwilę spadła z ligi i jego kariera wyhamowała.
U pana tych złych wyborów nie było. Inny kaliber.
Tylko ta Pogoń Siedlce. To prawda. Czyli jednak okazuje się, że faktycznie, w życiu napastnika nie chodzi tylko o strzelanie goli.
ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK