Legia z gigantycznymi spadkami przychodów, ale i z gigantyczną przewagą nad drugim w tabeli Lechem. Najwięcej na transferach zarobili… nie, nie w Poznaniu czy Warszawie, a w Lubinie, Płocku i w Krakowie. Piast Gliwice zdobył mistrzostwo z budżetem mniejszym od jedenastu klubów Ekstraklasy. Firma Deloitte opublikowała właśnie coroczny raport na temat przychodów, wynagrodzeń, zysków transferowych klubów Ekstraklasy.
Kluby w całym poprzednim roku zarobiły 528 milionów złotych (nie licząc zysków transferowych). I jeśli mielibyśmy się pochylić nad pytaniem “czy liga staje się coraz bogatsza?” to dzisiaj odpowiedzielibyśmy, że nie. Ale przy kolejnym raporcie Deloitte w przyszłym roku powiemy, że zdecydowanie tak. I to o jakieś sto dużych baniek. Przede wszystkim dzięki nowej umowie o sprzedaży praw telewizyjnych, o której szeroko pisaliśmy TUTAJ. Niemniej słupki całkowitych przychodów w kolejnych latach albo stoją w miejscu, albo obserwujemy na nich mało istotne wahania. Języczkiem u wagi w poprzednich sezonach była kasa zgarnięta przez najlepsze kluby (albo po prostu przez Legię) od UEFA za grę w europejskich pucharach.
Siłą rzeczy ekstraklasowicze zarobili mniej niż rok temu i dwa lata temu – właśnie przez to, że Europę piłkarze z naszej ligi mogli oglądać tylko na Polsacie i w TVP. Przychody komercyjne sukcesywnie rosną (i świetnie), przychody z dnia meczowego wyraźnie spadły (i fatalnie, ale widzimy tu ważny powód – potężny spadek frekwencji na Lechu), kwota z praw telewizyjnych siłą rzeczy była mniej więcej stała (ale wzrośnie) – różnicę robi zatem kasa z europejskich pucharów. I albo w niej będziemy grać, albo nawet sprzedając swoje klejnoty rodowe – czyli najzdolniejszych Polaków – jako liga nie wskoczymy na wyższą półkę finansową.
A o jakiej “finansowej półce” mówimy? A chociażby o tej, na której stoją Szwedzi, Norwedzy, Austriacy czy Duńczycy.
Wciąż koniem pociągowym ligi pod względem finansowym jest Legia Warszawa, która po raz ósmy z rzędu zajęła pierwsza miejsce pod względem przychodów. Natomiast w oczy nam się rzuciło coś innego. Stołeczni względem poprzedniego raportu zanotowali spadek przychodów o prawie 40 milionów złotych, nie zagrali w fazie grupowych europejskich pucharów, nie wygrali mistrzostwa Polski, nie grali nawet w półfinale krajowego pucharu, a i tak mają 40-milionową przewagę nad drugim w tej klasyfikacji Lechem Poznań.
Piętnaście milionów przewagi w kasy z dnia meczowego, siedem w przychodach z praw telewizyjnych i aż 20 w przychodach komercyjnych (np. umowy sponsorskie) – Lecha i Legię w tym sezonie dzieliła przepaść w wysokości ~60% całego budżetu poznaniaków (wyłączając transfery). Zresztą dyrektor finansowy Kolejorza – Tomasz Kacprzycki – przyznawał na naszych łamach już jakiś czas temu, że ten rok będzie piekielnie trudny dla lechitów. Latem nie sprzedano Gumnego ani żadnego z wyróżniających się wychowanków za bimbaliony złotych, z pucharów szybko wyrzucił ich Genk, a na stadion chodziło malutko ludzi – oczywiście jak na warunki poznańskie. Przyzwyczailiśmy się, że to Lech dominuje w tabeli “średnia frekwencja w tym sezonie”, a tu Kolejorz wylądował dopiero na piątym miejscu.
Lecha pod względem przychodów goni za to Lechia Gdańsk, która zniwelowała stratę do poznaniaków i w 2018 roku ich przychody były już tylko o dziewięć milionów niższe od tych, które notował Kolejorz. Przede wszystkim dzięki wzrostowi zarobionych pieniędzy z tytułów komercyjnych – tu gdańszczanie poprawili się względem poprzedniego roku o ponad 11 milionów.
Największy skok poczynił oczywiście Górnik Zabrze – zeszłoroczny pucharowicz, nieźle pod tym względem wygląda też Lechia (a będzie pewnie jeszcze lepiej dzięki grze w eliminacjach do Ligi Europy i po prostu dzięki temu, że zespół Piotra Stokowca rośnie w siłę). Wymowna za to jest różnica w przychodach Legii i Lecha w porównaniu do poprzedniego roku – oba kluby łącznie zmniejszyły swoje zarobki o około 46 milionów.
Deloitte po raz drugi w swoich raportach przyjrzało się zarobkom z transferów polskich ekip. W poprzednim roku kluby Ekstraklasy na sprzedaży swoich zawodników przytuliły 90 milionów złotych, a przecież ani Lech, ani Legia nie zaliczyły jakiś spektakularnych ruchów sprzedażowych. Zatem podium należy do Zagłębia Lubin (Jach), Cracovii (Piątek) i Wisły Płock (Reca). Na ten slajd powinien zerknąć Dariusz Mioduski i przestać wreszcie opowiadać bajki, że klubom mniejszym od Legii opłaca się oddawać swoich piłkarzy do Warszawy za niewygórowane kwoty, by w przyszłości zarabiać na procencie od kolejnych transferów. Takiemu Zagłębiu Legia nie jest w niczym potrzebna, bo lubinianie to nie transferowe sieroty i sami potrafią zarabiać – bez pomocy prezesa Mioduskiego.
Uwzględniając transfery (w poprzednich tabelach brano pod uwagę wyłącznie prawa TV, dzień meczowy i przychody komercyjne) wciąż najlepiej zarabiającym polskim klubem jest Legia, natomiast przed Lechią na podium uplasowało się wspomniane Zagłębie. Zresztą ten wykres przeczy tezie, że “pieniądze nie grają”. Może i nie grają, ale korelacja budżetów z miejscem w tabeli jest dość wierna – siedem z ośmiu najlepiej zarabiających klubów grało w zeszłym sezonie w górnej ósemce. Wyjątkiem jest…
… mistrz Polski – Piast Gliwice. Gliwiczanie pokazali całej lidze jak pracować z małym budżetem – tylko cztery kluby w Ekstraklasie łącznie z transferami zarobiły w zeszłym roku mniej pieniędzy od Piasta. A jak było na koniec sezonu, to każdy już widział. W przeszłości za znakomity przykład efektywnego wykorzystywania budżetu służyła Jagiellonia Białystok, która robiła postęp ekonomiczny, ale przy zdecydowanie mniejszych pieniądzach potrafiła osiągać wyniki na poziomie bogatszego Lecha czy lepsze od bogatszej Lechii. Ale Piast w tym roku przebił Jagę i to z przytupem, choć sami jesteśmy ciekawi tego, jak w Gliwicach poradzą sobie z tym sukcesem sportowym. A skoro już jesteśmy przy kasie – to jak duży skok finansowy poczyni mistrz kraju.
Słówko też o wynagrodzeniach – Deloitte śladem za FIFA i UEFA uznaje, że optymalny wskaźnik wypłat w stosunku do przychodów powinien wynosić 60%. Jak sprawa ma się w Ekstraklasie? Cóż, źle. Jeśli ktoś uważa, że liga jest przepłacana, to tutaj znajduje potwierdzenie dla swojej tezy, bo średnio w naszej lidze wskaźnik ten wynosi 74%, a poniżej progu optymalnego były tylko cztery kluby – Cracovia, Jagiellonia, Górnik i Arka.
Na dalszych stronach raportu jest już mniej o samej kasie, ale o marketingu, szkoleniu, bazach czy frekwencji. Co do tej ostatniej – Ekstraklasa przekonuje, że z ludźmi na trybunach nie jest źle, bo przecież średnia widownia w Polsce jest wyższa od tej w Austrii czy Danii – ligach bogatszych i plasujących się wyżej w rankingu od Ekstraklasy. Natomiast pamiętajmy, że w Danii żyje 5,7 mln ludzi, a w Austrii 8,7 mln. Czyli kilkukrotnie mniej niż u nas.
Pod względem oglądalności ligi przed telewizorami – cóż, na wyraźny skok musimy poczekać do przyszłego roku, gdy co kolejkę jeden z meczów będzie pokazywany na antenie telewizji publicznej. Rzucaliśmy już tu wielokrotnie dane oglądalności ligi na kanale kodowanym – choć Canal+ zrobił wiele dla lepszego obudowania ligi pod względem medialnym, to jednak zamknął ją w zamkniętym kręgu. To nie sprzyjało popularyzacji rozgrywek – śledziło ją ledwie kilkaset tysięcy osób. I to przy dobrych wiatrach. Uwolnienie części praw TV spod programów kodowanych na rzecz TVP sprawi, że Janusz z Łomży, Krystyna z Milicza i Franek z Wałcza zaczną kojarzyć Łukasza Burligę, Michała Chrapka czy Sasę Balicia. Ergo – potencjał marketingowy ligi wzrośnie.
Spinając to razem i dążąc już do wniosków – ani nie ma się z czego cieszyć, ani też nie ma co załamywać rąk. Globalnie nadal jesteśmy piłkarskim zadupiem, finansowo staramy się grać w europejskim trzecim rzędzie, frekwencyjnie stoimy w miejscu (choć nabudowaliśmy stadionów, to trzy areny Euro 2012 są na szarym końcu procentowego zapełnienia obiektów). Cieszy tegoroczny zastrzyk pieniędzy z praw telewizyjnych (ósmy najlepszy kontrakt w Europie), na pewno buduje też postawa Piasta czy kolejny przyzwoity sezon Jagiellonii. W Gliwicach i Białymstoku pokazują, że czutką piłki, znajomościami i mądrością można wygrać z plikami złotówek czy euro.
Niemniej coś czujemy, że za rok przy podobnym raporcie kilka haseł się powtórzy. Legia znów będzie finansowym hegemonem – nawet jeśli z Pucharu Polski wyeliminuje ją Warta Poznań, a w Europie bęcki sprawi jej wicemistrz Albanii. Lech nadal będzie za jej plecami – nawet jeśli czwartkowe wieczory będą spędzać na kanapie z paczką czipsów, bo przecież Gumny zapewni poznaniakom 30% przyszłorocznego budżetu. Frekwencja pewnie zaliczy dwuprocentowy spadek lub wzrost. Ale raczej spadek, bo przecież Raków będzie grał pół roku na wyjeździe, a Pogoń przy ćwiartce remontowanego stadionu. Mimo tego kluby zanotują wzrost przychodów, bo do podziału od telewizji będzie jakieś 100 milionów więcej.
I tak to się żyje w tej Ekstraklasie.