Reklama

Kszczot, Nowicki, Swoboda i reszta. Pamięć Szewińskiej uczczono świetnymi wynikami

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

12 czerwca 2019, 21:27 • 5 min czytania 0 komentarzy

Siedem medali igrzysk olimpijskich, w tym trzy złota. Dziesięć z mistrzostw Europy, połowa z najcenniejszego kruszcu. Kolejnych sześć z takiej samej imprezy, ale w hali, dwa z nich złote. To dorobek Ireny Szewińskiej z czasów jej lekkoatletycznej kariery. Od śmierci jednej z najwybitniejszych lekkoatletek w historii minął już niemal rok. Dziś w Bydgoszczy – na pierwszym w historii Memoriale Ireny Szewińskiej – jej pamięć godnie uczcili koleżanki i koledzy po fachu. Bo wyniki, które osiągali, stały na naprawdę świetnym poziomie.

Kszczot, Nowicki, Swoboda i reszta. Pamięć Szewińskiej uczczono świetnymi wynikami

Całą imprezę rozpoczęliśmy tak naprawdę wczoraj, gdy na Wyspie Młyńskiej, w samym centrum miasta, rywalizowali tyczkarze. Wygrał – na własnym podwórku – Paweł Wojciechowski, który skoczył 5,81 m i wyglądał tak, jakby zupełnie nie przeszkadzał mu upał. A grzało nieźle, bo w słońcu temperatura dochodziła do 40 stopni, mimo że konkurs rozpoczęto o 18. Dziś nie było wcale lepiej, a lekkoatleci musieli radzić sobie nie tylko ze skwarem, ale i wiejącym stosunkowo mocno wiatrem. Śmiało możemy jednak napisać, że dali radę, a ich rywalizacja naprawdę nam się podobała.

Choć zaczęło się od falstartu. Trzykrotnego. Dopiero za czwartym razem wszyscy uczestnicy pierwszego biegu na 110 metrów przez płotki wystartowali w odpowiednim czasie, rozpoczynając w ten sposób właściwy memoriał. Poza reakcją na starcie, sprinterzy mieli też inny problem – wspomniany wiatr, który dmuchał im prosto w twarz, hamując i gwarantując nam, że czego jak czego, ale rekordów na bieżni, to się raczej nie doczekamy. Inaczej było na skoczni, która w Bydgoszczy ustawiona jest tuż obok, ale… biegnie i skacze się w drugą stronę. Z tego skorzystała choćby Adrianna Sułek, jeden z większych talentów polskiego wieloboju, która swój rekord życiowy w dal poprawiała dziś trzykrotnie.

Daleko od poprawy rekordów jest Joanna Jóźwik, ale cieszyć nas może sam fakt, że Asia na bieżnię wróciła. Po straconym sezonie i problemach z kontuzjami wiele się u niej zmieniło, ale potencjał na świetne rezultaty wciąż jest. Dziś dobiegła na trzecim miejscu z czasem 2:03.09. Przy aktualnej fazie sezonu – a wciąż jesteśmy przecież na jego początku – i warunkach atmosferycznych, to wynik naprawdę przyzwoity. Tym bardziej, że to dla niej dopiero drugi start. – Czterdzieści minut dochodziłam do siebie po tym biegu, to pokazuje, że powroty nie są łatwe. Nie martwię się wynikiem, to początek sezonu, a temperatura i wiatr też nie sprzyjają. Jestem jednak spokojna o swoją formę. W zeszłym roku podjęłam kilka trudnych decyzji: zmieniłam trenera, klub, menedżera, właściwie całe swoje środowisko. Te pierwsze starty to dla mnie sprawdziany, zresztą trener też się musi do mnie dostosować, zobaczyć, jak reaguję na bodźce. Mamy czas – mówiła w studiu TVP.

Reklama

Gdy Jóźwik kończyła rozmowę, na stadionie w Bydgoszczy zaczęły się dziać rzeczy wielkie. Dosłownie. Bo niemalże równocześnie swoje konkursy rozpoczęli młociarze i kulomioci. W obu przypadkach na starcie mieliśmy eksportowe duety naszych reprezentantów, ale dziś tylko trzech z nich zaprezentowało się na poziomie, do jakiego nas przyzwyczaili. Bo Konrad Bukowiecki, po fantastycznym występie w Rzymie, gdzie ustanowił własną życiówkę, w Bydgoszczy wypadł już dużo słabiej. Swoje zadanie wykonał za to Michał Haratyk, który pchnięciem na 21,90 m zapewnił sobie wygraną, a i tak pozostawił nam poczucie niedosytu. Kula nie opuszczała bowiem jego ręki w idealnym momencie. Gdyby tak się stało, pewnie poszybowałaby ponad granicę 22 metrów.

Michał magicznej granicy nie przekroczył, ale zrobili to młociarze, którzy dali prawdziwe show. Przed dzisiejszym konkursem światowym listom przewodził Paweł Fajdek, który jako jedyny w tym sezonie przekroczył 80 metrów. Przed. Bo w jego trakcie i on, i Wojciech Nowicki osiemdziesiątkę przekraczali regularnie. Lepszy okazał się jednak ten drugi, który w najlepszym rzucie odpalił 80 metrów i 26 centymetrów. Paweł ostatecznie rzucił 17 centymetrów bliżej. To wyniki, które na igrzyskach w Rio dałyby spokojne złoto i srebro. A to przecież – podkreślmy jeszcze raz – dopiero początek sezonu. Jak tak dalej pójdzie, to chłopaki będą rywalizować ze sobą na poziomie rekordu Polski.

Jeszcze w trakcie rywalizacji młociarzy swój na 110 metrów przez płotki wygrał Damian Czykier. To wynik, którego nie udało się później powtórzyć ani Justynie Święty-Ersetić na 400 metrów, ani Ewie Swobodzie na 100. Ta druga jednak i tak była zadowolona. Mało tego: mówiła, że spodziewała się gorszego rezultatu. Dodała też, że imprezą docelową są dla niej nie seniorskie MŚ, a młodzieżowe mistrzostwa Europy, gdzie broni złota. Justyna z kolei, w rozmowie z TVP, opowiadała głównie o tym, że była już pewna zwycięstwa… aż nagle zza jej pleców – na ostatnich metrach – wyskoczyła fenomenalnie finiszująca rywalka, sprawiając i jej, i fanom psikusa.

– Na 350 metrze zaczęłam odchodzić od dziewczyn i czułam, że biegnę sama. Cieszyłam się już wygraną, a nagle wyskoczyła mi zawodniczka. Czas jest jednak zadowalający, cieszę się i mam nadzieję, że będzie lepiej. Choć oczekiwałam takiego wyniku wcześniej, jestem niecierpliwą zawodniczką, wiem, że było mnie na to stać już w poprzednich startach – mówiła. Dodajmy, że dzisiejszy wynik to jej najlepszy rezultat w sezonie. Stąd to zadowolenie.

Co nie udało się Justynie i Ewie, to na koniec dnia polskim fanom zapewnił Adam Kszczot. W trakcie biegu na 800 metrów nie pozostawił rywalom złudzeń i spokojnie wygrał całą rywalizację, zamykając tym samym mityng w taki sam sposób, w jaki wczoraj – bo i rywalizacja tyczkarzy się przecież do niego wlicza – rozpoczął go Paweł Wojciechowski. Polskim zwycięstwem. I to cieszy nas najbardziej.

Podejrzewamy, że – gdyby mogła to oglądać razem z nami – cieszyłaby się też Irena Szewińska.

Reklama

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...