Gdyby był Polakiem, zapewne zajmowałby miejsce numer cztery w hierarchii napastników – bez większych szans na grę, a co za tym idzie, prawdopodobnie nie brakowałoby również głosów, że pora dać szansę młodszym. Jasne, jego dorobek strzelecki w chińskim Guangzhou R&F robi wrażenie, ale jak stawiać go w jednym rzędzie obok topowego snajpera w skali całego świata Roberta Lewandowskiego, obok Krzysztofa Piątka, odkrycia europejskiej piłki ostatniego sezonu czy obok Arkadiusza Milika, który właśnie zapakował 20 goli dla Napoli, czołowej ekipy Serie A? Ligi, od której bohater tego tekstu kilka temu się po prostu odbił. Mając u siebie takich asów, obawianie się Erana Zahaviego – bo o nim rzecz jasna mowa – w teorii jest bez sensu.
Ale tylko w teorii.
Andreas Herzog, selekcjoner izraelskiej kadry, ma świadomość najwiekszych atutów swojej drużyny i – w przeciwieństwie do szkoleniowca, z którym dziś przywita się przy ławkach – nie kombinuje. Odkąd na początku sierpnia poprzedniego roku przejął reprezentację naszych rywali, gra dwójką napastników, co pozwala mu zmieścić w składzie obie największe gwiazdy izraelskiej piłki – Zahaviego i Munasa Dabbura, dwukrotnego króla strzelców ligi austriackiej i jednokrotnego ligi szwajcarskiej, który lada moment trafi do Sevilli za 15 milionów euro. Zresztą swojego preferowanego ustawienia austriacki trener bronił również wtedy, gdy wystąpić nie mógł któryś z nich – miejsce w pierwszym składzie zajmowali Tomer Hemed (w ostatnim sezonie gracz QPR), Ben Sahar (Hapoel Ber Szewa) lub Dia Saba (Guangzhou R&F).
W dzisiejszym spotkaniu z Polską Zahavi powinien stworzyć duet właśnie z klubowym kolegą. Dabbur, jak być może słyszeliście, olał zgrupowanie i czerwcowe mecze swojej kadry ze względu na ślub, który świętować ma trochę dłużej niż w ciągu wesela i odbywających się następnego dnia poprawin. Herzog oczywiście był z tego powodu wściekły i nie do końca wiadomo, jaka przyszłość w drużynie czeka napastnika, ale selekcjoner na pewno pamięta, że na wyciąganiu ręki do niepokornych piłkarzy można sporo ugrać.
Wie, bo sam przerabiał to już z Eranem Zahavim.
2.09.2017. Reprezentacja Izraela nie najgorzej rozpoczęła eliminacje do mistrzostw świata w Rosji, bo prócz planowanych oklepów od Hiszpanów i Włochów, ograła Macedonię, Lichtenstein i Albanię, ale runda rewanżowa to już inna historia. Najpierw 0-3 z Albanią, później 0-1 z Macedonią i po zabawie. Oba spotkania rozgrywane były na własnej ziemi i po drugiej porażce kibicom zgromadzonym na stadionie w Hajfie puściły nerwy. Reprezentacja została wygwizdana i wybuczona. Nie wszyscy piłkarze przyjęli to z pokorą, a najmocniej swoją złość zademonstrował właśnie Zahavi – jako kapitan ostentacyjnie rzucił opaską. – W naszym kraju ludzie nie wiedzą, jak powinno się traktować najlepszych sportowców, więc wolę odejść. To nie do pomyślenia. Tego nie ma nigdzie na świecie – grzmiał po meczu.
Konsekwencje? Choć wielu domagało się dożywotniej dyskwalifikacji, federacja zawiesiła napastnika na rok. Ale ludzie, którzy nie życzyli sobie, by Zahavi jeszcze kiedykolwiek założył reprezentacyjną koszulkę, i tak mogli być zadowoleni – piłkarz sam zrezygnował z występów w kadrze. Na krótko. Ostatecznie ominęły go tylko cztery spotkania, a do powrotu przekonał piłkarza właśnie Herzog, czyli nowy selekcjoner. Na marginesie dodać można, że Zahavi z kibicami, a przynajmniej z częścią, na pieńku miał już trochę wcześniej. Kilka lat temu z jednym z nich… stoczył nawet walkę na murawie. Był wtedy graczem Maccabi Tel Awiw, a zaatakował go patus związany z Hapoelem, czyli klubem, którego Zahavi jest wychowaniem. Najwyraźniej wciąż nie mógł mu wybaczyć przenosin do obozu lokalnego rywala.
Zapominając o mieszanych sztukach walki i wracając do futbolu, warto nakreślić szerszy kontekst. Kibicowi reprezentacji Izraela krzyżyk na Zahavim było postawić tym łatwiej, że napastnik lub ofensywny pomocnik, który zachwycał skutecznością w klubie po założeniu trykotu drużyny narodowej z reguły zawodził. Do feralnego meczu z Macedonią zagrał w kadrze 39 razy, a w meczach tych strzelił zaledwie 6 bramek i zaliczył 4 asysty.
By w pełni uzmysłowić sobie to, jak mizerny to bilans, wystarczy popatrzeć na ostatnie spotkania Zahaviego w kadrze.
Gol i asysta w meczu z Gwatemalą.
Gol i asysta w meczu ze Szkocją.
Gol w meczu ze Słowenią.
Trzy gole w meczu z Austrią.
Trzy gole w meczu z Łotwą.
Łącznie 9 goli i 2 asysty. Jak byk wychodzi na to, że przez te kilka miesięcy dał kadrze więcej niż wcześniej przez siedem lat. Bije rekordy, jest w tej chwili najskuteczniejszym strzelcem eliminacji w całej Europie i prowadzi Izrael na pierwszą od pięćdziesięciu lat imprezę rangi mistrzowskiej. Innymi słowy – w końcu, chwilę przed 32. urodzinami, pokazuje swój wielki potencjał.
Bo to w całej historii Zahaviego w oczy rzuca się najmocniej – zmarnowany potencjał. Wydawało się, że ma możliwości, by zrobić karierę choćby na miarę Yossiego Benayouna, który nazbierał prawie 200 występów w Premier League, grając dla West Hamu, Liverpoolu, Chelsea i Arsenalu. Zahavi miał przebłyski, po których jego nazwisko trafiało na języki. W sezonie 2010/11 jego Hapoel awansował do fazy grupowej Ligi Mistrzów, a Zahavi strzelił Red Bullowi Salzburg bramkę pieczętującą awans. – Gdy miałem pięć lat i oglądałem w telewizji Champions League, poprosiłem Boga o to, by pomógł mi wziąć w niej udział, bym mógł pokazać całemu światu moje możliwości – wspominał po latach.
I choć Hapoel zaczął od trzech oklepów, a pięć zdobytych potem punktów dało ostatnie miejsce w grupie, Zahavi światu się pokazał. Najpierw strzelił dwa gole Benfice, a później zapakował bramkę Lyonowi – w taki sposób, że pokazywały ją chyba wszystkie telewizje, które miały prawa do rozgrywek. A te, które nie miały, zazdrościły.
Pół roku później po 24-letniego zawodnika sięgnęło włoskie Palermo. Hapoel otrzymał niecałe dwa miliony euro, a Maurizio Zamparini, szef sycylijskiego klubu, przekonywał, że właśnie za frytki nabył prawdziwą perełkę, na której zarobi w przyszłości fortunę. Zawodnika z Izreala porównywał do kogo tylko się dało.
– Gdy patrzę na jego ruchy, przypomina Javiera Pastore (Argentyńczyk odchodził wtedy z Palermo do PSG za 42 miliony).
– To podobny do transfer do tego, który zrobiliśmy rok temu, sprowadzając Ilicicia (Słoweniec przyszedł z Mariboru i z miejsca zachwycił, zresztą robi to w Serie A do dziś).
– Zahavi jest graczem o ogromnej jakości, moim zdaniem jego potencjał jest nawet większy niż u Antonio Cassano.
Zapowiedzi były szumne. Zresztą podkręcił je sam Zahavi, który już w drugim występie w Serie A, strzelił taką bramkę Cagliari.
Ostatecznie zawodnik, który jeszcze wtedy grywał głównie jako pomocnik, na Sycylii zrobił karierę tylko „matusiakową”. Okej, szans dostał więcej, bo dla Palermo zagrał nie trzy, a 26 razy, ale bilans dwóch bramek i trzech asyst chluby mu nie przynosi. Do dziś – szczególnie po tym, jak zaczął błyszczeć w Chinach – Włosi zastanawiają się, co poszło nie tak. Niektórzy podkreślają kontuzję kolana, której nabawiał się przed drugim sezonem, inni zwracają uwagę na problemy z adaptacją, ale fakty są takie, że już po półtora roku, za zaledwie 250 tysięcy, Zahavi wróci na własne podwórko.
Podwórko, którego jako gracz Maccabi szybko został królem. Regularność, z którą zdobywał bramki była imponująca. Pomijając pierwsze pół roku, a uwzględniając później wszystkie, również europejskie rozgrywki, wyglądało to tak:
Sezon 2013/14: 34 gole w 45 meczach.
Sezon 2014/15: 30 goli w 40 meczach.
Sezon 2015/16: 46 goli w 52 meczach.
To nie umykało uwadze zagranicznych klubów, Zahavi łączony był z różnymi, większymi lub mniejszymi firmami, najmocniej chyba z Tottenhamem, ale na ponowny wyjazd namówili do dopiero Chińczycy, którzy rozpoczynali swoją ekspansję. Na początku wydawało się nawet, że Guangzhou R&F trochę poskąpiło grosza, bo gdy oni płacili za trzykrotnego króla strzelców ligi izraelskiej nieco ponad siedem dużych baniek, rywale urządzali całe festiwale szastania forsą na większe nazwiska. Tu nawet nie chodziło o Hulka czy Graziano Pelle, ale bardziej imponujący był w tym okienku nawet transfer Anthony’ego Ujaha z Werderu Brema do Liaoning FC.
Okazało się jednak, że w Chinach różnicę prędzej zrobi właśnie Zahavi niż piłkarz, który po większej karierze chce odcinać kupony za górę forsy jak Tevez. Oczywiście zawodnik z Izraela też zarabia pieniądze, których nie dostałby nigdzie indziej. Jego pierwszy kontrakt opiewał na cztery duże bańki plus bonusy za gole i osiągnięcia, ale szybko został podwyższony do siedmiu. Jednak okazał się też maszynką do zdobywania bramek. Obecnie prowadzi w klasyfikacji strzelców, zapakował 11 goli w 12 meczach, a jedną koronę już przecież wcześniej zdobył, ładując 27 bramek w sezonie 2017. Łącznie dla Guangzhou R&F strzelił już 81 goli i zaliczył 26 asyst w 94 występach.
Nie ma wątpliwości – Zahavi to arcysnajper, który przez lata chyba trochę marnował się często grając w drugiej linii. Czy po takiej karierze można mieć poczucie niedosytu? Może nie pod względem finansowym, ale gdy mówimy o ambicjach, to na pewno. Jednak Zahavi mocno stara się, by jeszcze przed końcem grania zagłuszyć je przez sukces z kadrą, bo dla Izraela sam awans na Euro nim będzie. I – na nasze nieszczęście – jest na dobrej drodze.
Tak jak napisaliśmy – w naszej kadrze byłby pewnie co najwyżej czwórką, ale… co z tego, skoro Jerzy Brzęczek trzech na papierze lepszych napastników nie potrafi wykorzystać tak, by było z tego tyle korzyści, ile Herzog ma z gry Zahaviego?
Fot. FotoPyK