Można było mieć wątpliwości. W pierwszej połowie pierwszego seta i pod koniec drugiego. Można też było podziwiać grę Dominica Thiema, właśnie do końca drugiej partii. Ale potem rządził już tylko Hiszpan, który wygrał w Paryżu po raz dwunasty. Nikt nigdy wcześniej nie dokonał takiej sztuki w jakimkolwiek tenisowym wielkoszlemowym turnieju. Rafa na Roland Garros jest po prostu królem.
Gdyby „Gra o tron” była serialem kręconym na podstawie występów Hiszpana w Paryżu, to przez piętnaście sezonów tylko trzykrotnie stałoby się coś niezwykłego. Raz, gdy Nadal przegrał z Robinem Soderlingiem w 2009 roku. Drugi, kiedy, zmagając się z problemami zdrowotnymi, został wyeliminowany przez Novaka Djokovicia. I trzeci, gdy z powodu urazu musiał się z turnieju wycofać. Poza tym w kółko byłaby to ta sama, znana nam doskonale historia. Zmienialiby się tylko pretendenci. Rogera Federera zastąpiłby Robin Soderling, tylko po to, by zostać zmienionym przez powracającego na moment Szwajcara. Potem, dwukrotnie, pojawiłby Novak Djoković, ale jego podejścia zostałyby przedzielone przez pretendenta z ojczyzny Rafy – Davida Ferrera. Po powrocie z dwuletniego wygnania Rafa odprawiłby Stanislasa Wawrinkę i, to już ostatnie sezony, rozprawił się dwa razy z Dominikiem Thiemem.
Gdyby to był serial, to z pewnością nie stałby się hitem. Bo byłby po prostu zbyt nudny, zbyt przewidywalny. Ale to nie serial, to rzeczywistość. A ta z każdym kolejnym triumfem Nadala staje się coraz bardziej nierealna. Bo powtarzamy sobie, że to przecież niemożliwe, że jeden człowiek nie jest w stanie wygrać tyle razy w tym samym miejscu. Po kontuzjach, po problemach, gdy – w teorii – jest w słabszej formie (a Rafa w tym sezonie w takiej był). A potem przychodzi paryski turniej. I Hiszpan robi swoje. Rok po roku, sezon po sezonie, finał po finale.
Dziś miał trudne wyzwanie. Bo choć Dominic Thiem grał w półfinale dłużej, a jego mecz był rozłożony na dwa dni, to wszyscy wiedzieli, że to już inny Austriak niż w poprzednim sezonie, gdy w finale ugrał dziewięć gemów. Pewniejszy siebie i swoich umiejętności, lepszy, skuteczniejszy, z największym w karierze sukcesem – wygranym turniejem ATP 1000 w Indian Wells – na koncie. No i przede wszystkim: Dominic całkiem niedawno ograł Nadala w Barcelonie, a ten turniej Rafa uwielbia niemal równie mocno jak paryski. Oczekiwania wobec Thiema były więc duże.
I pierwsze gemy pokazały, że nie bez powodu. Obaj grali tenis kosmiczny, wyliczony na wyniszczenie rywala. Wymiany ciągnęły się po kilkanaście odbić, w trakcie których i jeden, i drugi wyciągali swoje najlepsze zagrania. Co ciekawe, to Rafa był często stroną bardziej ofensywną, Thiem biegał kilka metrów za kortem i bronił się. Ale jak on to robił! Gdy wszyscy myśleli, że jest już po punkcie, Dominic łapał piłkę na rakietę, by za chwilę odwrócić losy wymiany. Był jak robot, maszyna stworzona tylko do tego, by biegać po korcie i wygrywać punkty. I to przyniosło mu przewagę przełamania, którą jednak… z miejsca oddał. Potem bliski był wygrania gema na 4:3, znów przy serwisie Rafy, ale Nadal utrzymał swoje podanie. Minęła regulaminowa przerwa między gemami, nastąpiła zmiana stron i Thiem całkowicie się zawiesił. Łatwo oddał serwis, by po chwili przegrać seta.
Druga partia miała zupełnie inny scenariusz. Obaj gładko wygrywali swoje gemy serwisowe, żaden z nich nie zagroził w nich rywalowi przez jedenaście małych partii. Wciąż grali na naprawdę dobrym poziomie, ale nie byli już kosmitami, a po prostu jednymi z najlepszych w swym fachu. Thiem wygrał, gdy wszyscy spodziewali się, że zaraz będzie tie-break. W ostatnim „normalnym” gemie przełamał Nadala i dopisał tego seta na swoje konto. Przyznamy, w tym momencie byliśmy przekonani, że Austriak naprawdę może ograć Rafę w finale French Open. A tego nie zrobił jeszcze nikt.
Ale Hiszpan pozbawił i Dominica, i nas takich złudzeń. Kolejne dwa sety wygrał 6:1, 6:1. I napiszemy szczerze: nie mamy zielonego pojęcia, co się stało ze świetną grą Thiema. Bo fakt, Nadal jeszcze podniósł poziom swojej, ale Austriak zauważalnie obniżył loty. Zaczął wyrzucać poza kort łatwe piłki, popełniał szkolne błędy. W pierwszych trzech gemach trzeciego seta – z których dwa rozgrywał przy własnym podaniu – zdobył tylko jeden punkt! W ten sposób niemal bez walki (w trzecim secie, w czwartym jeszcze się starał) oddał to, na co wcześniej pracował przez dwie długie partie. I przegrał 3:6, 7:5, 1:6, 1:6.
Sami nie wiemy, jakich słów używać w stosunku do Nadala. Kosmiczny, fantastyczny, niepowtarzalny, fenomenalny – wszystkie wydają się trafne. Na paryskiej mączce jest tenisistą najlepszym, takiego jak on nigdy wcześniej nie było, po prostu. Ten tytuł mu się należał, podobnie jak pozostałych jedenaście. I pewnie kilka kolejnych, bo Rafa na razie nie ma zamiaru abdykować. Tego jesteśmy pewni.
A Thiem? Cóż, pozostaje mu świętowanie sukcesu swojej dziewczyny, Kristiny Mladenović. Ta, w parze z Timeą Babos, została dziś mistrzynią French Open w deblu.
*****
Żeby oddać jej sprawiedliwość, wypada wspomnieć też o Ash Barty. Australijka została wczoraj nową mistrzynią turnieju wielkoszlemowego. A jej historia jest naprawdę interesująca. Szybko weszła do seniorskiej rywalizacji i zaczęła wygrywać. W wieku 16 lat była uznawana za jeden z największych talentów na świecie. Ale potem zaczęła zmagać się z depresją. Wycofała się z rywalizacji, na ponad półtora sezonu odłożyła tenisową rakietę i grała w krykieta. Tam odzyskała radość z tego, co robi. Postanowiła wrócić do tenisa – a wciąż była młodą zawodniczką, na karku miała zaledwie 20 lat. Powoli wspinała się po szczeblach kariery i wreszcie dotarła na szczyt. Wczoraj pokonała Marketę Vondrousovą (niespełna dwudziestoletnią, więc jeszcze o niej usłyszycie) 6:1, 6:3.
I za to możemy jej tylko bić brawo.
Fot. Newspix