Reklama

Gra z Kapustką, papierosy Janasa i zmarnowana kariera

redakcja

Autor:redakcja

09 czerwca 2019, 14:50 • 13 min czytania 0 komentarzy

Chris Jastrzembski wychował się w Niemczech, ale zawsze czuł się Polakiem. Swego czasu wydawał się perspektywiczny, grając w młodzieżowych kadrach z Kapustką, Bednarkiem, Drągowskim, Bochniewiczem czy Zawadą. Później zaliczył przyzwoity epizod w I-ligowej Bytovii i słuch o nim zaginął. Co się z nim teraz dzieje? Dlaczego mu nie wyszło? W jaki sposób papierosy palił Paweł Janas? Jak na niego mówili w Bytovii i jaki miało to związek z Tomaszem Dawidowskim? W jakich okolicznościach opinię o nim wydawał Michał Probierz? O tym i o wielu innych rzeczach opowiada w rozmowie z nami sam zainteresowany.

Gra z Kapustką, papierosy Janasa i zmarnowana kariera

Można od kogokolwiek w dzisiejszych czasach wymagać silnej deklaracji przynależności narodowej?

W naszych czasach nie przywiązuje się do tego takiej wagi, bo świat stał się bardziej kosmopolityczny i nie są to już kwestie określające człowieka, ale nie da się całkowicie wyprzeć swojej narodowości. Trzeba się określić, żeby nie funkcjonować pomiędzy, bo to jest chyba najgorsze.

Jak jest z tym u ciebie?

Specyficzna kwestia. Wychowałem się w Niemczech i obserwując po sobie, to mam mnóstwo cech charakterystycznych dla tego narodu. Bardzo trudno ująć to w konkretnych słowach i konkretnych zachowaniach, ale to jest odczuwalne, a mimo to czuję się w pełni Polakiem i nikt nie powinien tego podważać. To kwestia bardzo personalna. Twoja tożsamość jest twoją tożsamością. Zawsze. Powiem więcej, czuję się dumny z bycia stuprocentowym Polakiem, nawet jeśli jestem wychowany w innym kraju.

Reklama

Nie jest tak, że mieszkając w obcym kraju od urodzenia, w twoim wypadku w Niemczech, naturalnie można czuć wewnętrzne rozterki?

Można, ale u mnie kwestie narodowe stanowiły częsty temat w domu i wychowałem się w racjonalny sposób. Nie siedziałem i nie głowiłem się, zadając sobie pytanie: „kim jestem?”. Naprawdę. Ok, wychowałem się w Niemczech, ale już pod opieką polskich rodziców, znających Polskę i zabierających mnie z moim rodzeństwem na regularne wakacje za Odrę.

Jak twoi rodzice trafili do Niemiec?

Tata poznał mamę, będąc na wakacjach w Węgierskiej Górce. Pojechał tam z kolegami, mieszkając już w Niemczech, gdzie wyjechał w swoim roku maturalnym z rodzicami, którzy liczyli, że za granicą będą mieli więcej perspektyw na dobre życie. Mieli takie prawo. I w ten sposób mój ojciec zaczął mieszkać w Niemczech, zakładając tam potem swoją rodzinę, mając swoje dzieci i wychowując nas z pamięcią o tym, że jesteśmy Polakami.

Rodzice kochają Polskę. Jak tylko jest okazja, to ją odwiedzamy. Wychowywali nas bardzo surowo. Nie pozwalali na dużo. To typowo polskie i nieprzystające do Niemiec, gdzie nowa generacja Niemców jest bardzo rozpieszczona. Dzieci stamtąd boją się spotkać opór na swojej drodze. Stają się trochę konformistami pod tym względem. Mają określony model, którym podążają, ale… są bardzo miękcy z charakteru.

Wszystko wynosi się z domu.

Reklama

A na pewno bardzo dużo. Moi koledzy zawsze podkreślali, że nasi rodzice są niesamowicie gościnni. Dla nich to było trochę niespotykane. Taka serdeczność wewnątrz polskiego domu bardzo uderza. Za granicą jest to wzmożone. W Niemczech generalnie każdy patrzy na siebie, trzymając się swoich sztampowych zasad i nie przekraczając ich. A Polacy? Otoczenie jest bardzo ważne, jego odbiór, zdanie i to jak człowiek się w tym otoczeniu się sytuuje. I zawsze kombinują jak obejść system (śmiech).

Brutalna diagnoza. Przechodząc do piłki, osławione niemieckie szkolenie jest zupełnie inne niż polskie, a ty piłkarsko ukształtowałeś się w Niemczech.

Najpierw gra. Każdego rodzaju, byle z piłką, a dopiero potem wprowadzenie elementów taktyki. Ale kiedy już taktyka się pojawia, to w bardzo, ale to bardzo szerokim zakresie. Kolosalnie ważny za to na każdym poziomie jest team spirit. To się podkreśla. Żeby drużyna była grupą, zespołem, kolektywem. Organizowane są nawet specjalne zabawy w celu takiego team-buildingu, mające na celu wzmacnianie drużyny jako całości.

W przedziale 6-10, trenowałem w Kroppie i Haddeby, gdzie stawiano typowo na piłkarską zabawę. Nazywałem to nawet ulicznym futbolem, bo trener minimalnie ingerował w przebieg gierek. Kontrolował, ale nie uczestniczył, nie przerywał, nie krzyczał. Potem, w wieku 11-15, byłem wtedy w HSV i Holstein Kiel, duży nacisk kładziono na rozwój ogólnej szybkości, koordynacji i innych elementów motoryki. Mieliśmy mnóstwo gier 1 na 1, małych, dynamicznych, gdzie dostawaliśmy pełną swobodę, jeśli chodzi o kreatywne rozwiązania. Za to od 15 do 17 roku życia, przez ostatnie juniorskie lata dużo było już sporo siłowni, wycieńczających treningów interwałowych, ale nikt nie zapominał, że w tym wszystkim jest jeszcze okrągła rzecz, o którą w futbolu chodzi (śmiech).

Kiedy określono, że będziesz grał na środku pomocy?

Do czternastego roku życia grałem na przeróżnych pozycjach. Testowano mnie, sprawdzano, dawano wyzwania i swobodę. Ale w pewnym momencie trenerzy drużyn juniorskich, Finn Jaensch i Hannes Drews, dostrzegli we mnie waleczność i siłę fizyczną, która określiła mnie jako defensywnego pomocnika. To nie było bardzo wiążące, ale mnie ta rola przypadła do gustu. W środku pola, nawet w Niemczech, dużo jest walki, pojedynków fizycznych, naprawdę świetni zawodnicy grali w niemieckich reprezentacjach na środku pomocy, bo choćby Michael Ballack, Bastian Schweinsteinger, a teraz takim wzorem DFB do środka pola jest Joshua Kimmich. Wydolny, techniczny, ale też bardzo silny w pojedynkach fizycznych.

Niemcy dbają, żeby ten profil, zachowując wszystkie proporcje, był utrzymywany w szkoleniu na każdym poziomie?

To dla nich wręcz kluczowe. Środowy pomocnik ma być sercem drużyny, musi być wytrzymały i dobry technicznie, żeby najpierw ciężko harując, odebrać piłkę rywalowi, a potem dograć ją w odpowiednie miejsce do zawodnika z przodu. Spodobała mi się ta rola.

Miałeś, dzięki niemieckiemu szkoleniu, przewagę techniczną nad kolegami z młodzieżowych reprezentacji Polski?

Paradoksalnie absolutnie nie! Nie byłem nigdy zawodnikiem wybitnie technicznym. Znaczy, nie było też tak, że bałem się brać na siebie grę, ale naprawdę nie czułem przewagi. Tym bardziej w reprezentacjach Polski. Grałem tam choćby obok Bartka Kapustki, mojego dobrego przyjaciela, który w aspektach piłkarskich był ode mnie o wiele lepszy. Swoją drogą, na boisku byliśmy całkowicie różni. On chudy, szybki, techniczny, a ja wydolny, silny, ale technicznie ograniczony. Fajnie mi się obok niego grało, bo mieliśmy jasno postawione zadania, którymi się zajmujemy.

Techniki najlepiej uczy piłka uliczna albo futsal. Szkolenie systemowe może nauczyć nawyków, ale takiego luzu, jaki mają we Francji albo Brazylii, na treningach klubowych nie wypracujesz. Nawet takie gierki 1 na 1 są oczywiście przydatne, dają efekt, ale błyskotliwość wyrabia się gdzie indziej. Dlatego w Polsce też, proszę mi uwierzyć, nie brakuje talentów technicznych.

Jak trafiłeś do młodzieżowych reprezentacji Polski? Prowadzony przez Macieja Chorążyka z PZPN ,,skauting” działa z każdym rokiem coraz sprawniej. Też dostałeś się tą drogą?

U mnie było całkowicie inaczej, bo zupełnie odwrotnie niż w przypadku innych zawodników wyszukanych przez Chorążyka. To ja się do niego zgłosiłem i poprosiłem o szansę pokazania się przed jakimś trenerem młodzieżowej reprezentacji. Miałem wtedy czternaście lat. Przekonywałem go bardzo intensywnie, ale dopiero po kilku miesiącach udało mi się go namówić i mogłem, już jako piętnastoletni chłopak, pojechać na konsultacje szkoleniowe do reprezentacji U-16 w Bydgoszczy. Nie wypadłem najlepiej. Okoliczności mnie przytłoczyły. Zrecenzowano mnie bardzo przeciętnie i pierwsza szansa przepadła.

Mam jednak charakter, który nie pozwala mi odpuszczać. Po nieudanych konsultacjach dalej regularnie pisałem do Macieja Chorążyka z kolejnymi prośbami o szansę. Byłem upierdliwy, denerwujący, niepokoiłem go (śmiech). I… zaprosili mnie na kadrę U-18 do Grodziska Wielkopolskiego.

Trochę w tych kadrach pograłeś.

Grę z orzełkiem na piersi do dziś wspominam jako jedno z największych osiągnięć w moim życiu. Zaszczyt. Dzieliłem tam szatnię z wieloma bardzo utalentowanymi chłopakami, którzy porobili kariery. Powiem więcej, nawet wtedy moje niemieckie wyszkolenie nie dawało mi żadnej przewagi. Miałem swoje atuty w pojedynkach, lepszym czytaniu gry niż inni i ponadprzeciętnej wydolności, ale kurczę, tacy Paweł Bochniewicz czy Bartek Kapustka mieli zdecydowanie większą swobodę przy piłce. Ich się oglądało z przyjemnością.

Tak samo Jan Bednarek. Już jako nastolatek miał poukładane w głowie, a jako stoper kapitalnie radził sobie w wyprowadzaniem piłki. Miał spokój, którego brakowało innym chłopakom w naszym wieku. Z tamtej ekipy ciekawą karierę robi też Oskar Zawada, też mój bardzo dobry przyjaciel, z którym znaliśmy się z czasów, kiedy rywalizowaliśmy w młodzieżowej Bundeslidze. Pamiętam, że kochał Ibrę i trochę się na nim wzorował, imponując przy tym kolosalną etyką pracy. Zaraził mnie tym podejściem. Lubiłem też patrzeć na grę Bartka Drągowskiego. Miał niesamowite wyczucie, w które miejsce pójdzie uderzona przez napastnika piłka, jakby przedtem sam grał na napadzie i wiedział, co snajper w danej sytuacji mógłby zrobić.

Elitarne towarzystwo, ale tobie się nie udało. I to całkowicie. Każdy z nich się wybił, Bednarek gra w Premier League, Kapustka błyszczał na Euro, Zawada strzela teraz w Ekstraklasie, niektórzy otarli lub ocierają się nawet o kadrę.

Oj, kiedyś też nieźle prosperowałem, jakieś tam marzenia o tym, żeby w świetlanej przyszłości zagrać w pierwszej reprezentacji były, ale… jestem realistą. Nie ma na to szans na razie. Pozostaje mi tylko ciekawostka, że obecnego selekcjonera Jerzego Brzęczka poznałem na Sylwestrze w Węgierskiej Górce, w hotelu, którego właścicielem jest moja ciocia (śmiech). A, i miałem też okazję spotkać jego syna. Kiedyś na międzynarodowym juniorskim turnieju, kiedy on grał w Wackerze Innsbruck, graliśmy przeciw sobie.

Wracając, dlaczego mi nie wyszło? Miałem w tamtym okresie ciężką sytuację w klubie. Siedemnaście lat, potencjał, a nie mogłem trenować w klubie, bo władze KSV Holstein Kiel nie chciały się pogodzić z tym, że nie chcę z nimi przedłużyć umowy. To były drużyny juniorskie, nie miałem szans na grę w pierwszej drużynie, a celowałem już w grę z seniorami. Żeby pójść naprzód musiałem wyjść z klosza piłki juniorskiej. W Niemczech nie było na to szans. Dlatego poszedłem do Bytovii.

Z niemieckich juniorskich rezerw trzecioligowych klubów do I polskiej ligi. Solidny skok.

Do Bytovii trafiłem z polecenia trenera Rafała Jansa z kadry, który wydał mi dobre rekomendacje i po namowach mojego menadżera, Tomka Dawidowskiego. Z nim też była śmieszna historia, bo wszyscy śmiali się, nazywając go ,,synkiem”, obejmującego stanowisko szkoleniowca w Drutexie Pawła Janasa, więc na mnie w Bytovii zaczęto żartobliwie mówić, że jestem jego… ,,wnuczkiem”.

Prezes Leszek Gierszewski miał bardzo ciekawą wizję budowania mocnej drużyny na I ligę, która w kilka sezonów – nie ukrywajmy, że bardziej w dwa niż w pięć – miała awansować do Ekstraklasy. Mnie to przekonało. Dostałem umowę na dwa lata, widząc, że klub ma duży budżet, dobrego trenera, solidny skład i potencjał na walkę o miejsce w Ekstraklasie.

No i musiał grać młodzieżowiec, więc miejsce w składzie się znalazło…

Dokładnie, szybko stałem się u Janasa młodzieżowcem numer jeden i zacząłem regularnie grać w pierwszym składzie. W sezonie 2014/15 zagrałem w sumie osiemnaście spotkań. Moim zadaniem było wygrywanie pojedynków w środku pola i dostarczanie dynamicznych piłek do naszych szybkich skrzydłowych – Mateusza Michalskiego, Michała Jakóbowskiego i Daniela Mąki. Wychodziło mi to całkiem nieźle.

Ciekawie pracowało się też pod okiem Pawła Janasa. Trener w stylu Claudio Ranierierego. Wszystkie treningi prowadził jego asystent Adrian Stawski, a Janas tylko stał i ze zmrużonymi oczami obserwował. Sprawiał wrażenie, jakby w piłce już wszystko widział. Pamiętam, jak kiedyś podczas treningu, grałem na boisku, które trener mógł obserwować tylko z daleka, bo równocześnie toczyło się kilka gierek, bolało mnie kolano i wyglądałem przez to trochę gorzej. Kończą się zajęcia, przechodzę obok niego, a on pyta ,,co z twoją nogą?”. Z daleka zauważył, że kuleję i coś jest nie tak.  Nic mu nie umykało.

To zawsze był trener trochę w starym stylu.

Rozmowy w cztery oczy z Janasem w jego biurze zawsze miały specyficzny klimat. Jak zaczynał palić, to nie widziałem go przez dym, który zbierał się przez następne piętnaście minut w pomieszczeniu, a zazwyczaj siedział tylko metr ode mnie (śmiech).

Skoro wszystko przebiegało tak dobrze, to dlaczego ci nie wyszło w Bytovii?

Bo nie byłem lepszy od zawodników z I ligi. Trzeba być ze sobą szczerym. Zawsze miałem dobrą wydolność i na testach zawsze byłem w czołówce, ale nie czyniło to żadnej przewagi w meczach. Starsi zawodnicy mieli więcej doświadczenia, nie byłem od nich silniejszy i szybszy, więc nie stałem się z miejsca wielką gwiazdą ligi. Ale powiem tak, moim zdaniem I liga to poziom dobrych drużyn z lig regionalnych w Niemczech.

Bardzo kontrowersyjna teza.

Według mnie różnica polega tylko na tym, że I liga w Polsce ma fajną otoczkę, takiego zaplecza elity, a większość drużyny z Regionalidze działa amatorsko. I tyle. Ja nie podbiłem I ligi, ani niższych lig w Niemczech, ale i tu, i tu z przyzwoitym powodzeniem mogę regularnie pograć, nie przynosząc wielkiego wstydu.

Twoje ,,przyzwoite” granie w I lidze przerwało zerwanie więzadeł. Przeszkodziło w karierze? Potem już nigdy nie wróciłeś na poziom regularnych występów na zapleczu Ekstraklasy.

Zerwałem więzadła i… pojechałem na kilka tygodni do mojego przyjaciela, utalentowanego bramkarza, Mateusza Kuchty, gdzie mieszkałem u niego, rehabilitując się na własną rękę. To był okres, kiedy dużo razem imprezowaliśmy, po czym normalnie, jakby nigdy nic wróciłem i zacząłem monotonną pracę rehabilitacyjną. Byłoby rutynowo, gdyby nie fakt, że w tym czasie poznałem moją dzisiejszą żonę, Martę. Bóg działa w dziwny sposób, bo za nim się do mnie przekonała uganiałem się za nią chyba z rok. Już wtedy, po tym roku byłem nastawiony na powrót do Niemiec. Tak zrobiłem i rodzice żartowali, że wszystko co najlepsze z Polski zabrałem do Niemiec (śmiech).

Ale nie było żadnych opcji pozostania w Polsce na jakimś sensownym poziomie?

Mój były menadżer, Tomasz Dawidowski nie zaprezentował mi żadnej oferty z I ligi, bo takich po prostu nie było. Pojawiło się za to zapytanie z drugoligowego Rakowa Częstochowa po nieudanej w moim wykonaniu rundzie, gdzie pod koniec tylko sporadycznie grałem, ale o II lidze nie chciałem nawet słyszeć. Nie było takiej opcji.

W tym czasie coraz lepiej prosperować zaczął mój brat, Dennis. Interesowało się nim wielu agentów. Postawiliśmy im warunek – załatwcie mi dobry klub, a Dennis podpisze z wami umowę. Dobry deal, nie?

Niestandardowy.

Byłem w tym czasie na testach w Wattenscheid, gdzie mój dawny kolega z boiska zaproponował mnie trenerowi. Ten zgodził się, tak, oczywiście, ale dopiero po zasięgnięciu opinii na mój temat u… Michała Probierza. Niepojęte, można sobie wyobrazić, jak selekcjonuje się piłkarzy w czwartej lidze niemieckiej, jeśli facet skontaktował się z czołowym polskim trenerem, żeby zdobyć zdanie na temat aspirującego zawodnika.

Problem w tym, że ten klub miał problemy finansowe. Od razu powiedzieli mi o tym inni zawodnicy, ale niespecjalnie mi to przeszkadzało. Zagraliśmy sparing z Fortuną Sittard, wygraliśmy 2:0, a ja przymierzałem się już do podpisania kontraktu i dorywczego pracowania, kiedy nagle nowy trener Herthy Berlin, Ante Cović zaprosił mnie na testy do stolicy.

Duża szansa.

Ogromna, ale zawiodłem. Cović nie widział we mnie wystarczającego potencjału, żebym za rok mógł ewentualnie przebić się do bundesligowego składu i mi podziękowali.

Zacząłeś rozumieć, że wielka piłka może nie być dla ciebie?

Zmieniłem trochę priorytety. Postanowiłem wrócić na stałe do Niemiec, zrobić maturę, wyuczyć się porządnie zawodu i zbudować fundamenty pod sensowną przyszłość.

A piłka?

Zeszła na drugi plan. Z moim zespołem awansowałem właśnie do szóstej ligi. No, naprawdę nie powala z nóg. Ale mam inne plany i konsekwentnie je realizuję. Uczę się na fizjoterapeutę. Kończę za rok. Pracujemy dorywczo z kolegą z Polski, Rafałem Gertigem, który gra w Bundeslidze piłki plażowej w zespole HSV, jako masażyści w hotelu. Poza tym odbyłem dodatkowo kilka szkoleń, regularnie ucząc się przy tym od najlepszych. Rok temu praktykowałem przykładowo o Remigiusza Rzepki, w lipcu lecę do Anglii do byłego trenera i mojego mentora, Micka Clegga, żeby bezpośrednio podpatrywać jego pracę. A to nie byle kto. Sześć lat ściśle współpracował z Cristiano Ronaldo. Serio, to jest dobry początek, żeby zacząć działać jako fizjoterapeuta albo trener przygotowania motorycznego.

Wydaje się to bardzo racjonalną zmianą priorytetów, nie każdego byłoby na taką stać.

Nie mam talentu. Zdałem sobie z tego sprawę i teraz chcę po prostu troszczyć się o rodzinę, skończyć szkołę, szkolić się i pracować w jakimś zawodowym klubie.

Talent ma za to twój brat.

Nie da się ukryć, że jest nieporównywalnie lepszy ode mnie. Ma taki gaz jak Aubamayeng. Jak się go pierwszy raz widzi na boisku, to jedyną racjonalną reakcją jest ,,wow”. Gra w młodzieżowych reprezentacjach Niemiec, ma ciekawe widoki na przyszłość, posiada nieprawdopodobny piłkarski instynkt. Generalnie jest bardzo wysportowany. Kiedyś biegał jako długodystansowiec, uprawiał lekkoatletykę. I wszystko potrafił, ot tak. Po prostu. Ma ten dar, że wszystko mu się udawało i wyglądał, jakby nie robił nic innego przez całe życie, raptem po kilku pierwszych próbach.

W Polsce trochę krzywo się na niego patrzy, bo wybrał Niemcy.

Tak, Dennis wybrał grę dla Niemiec. Jego decyzja. Ja wybrałem Polskę. Ale wiesz co u niego z polskim może być teraz coraz lepiej, bo w Hercie mają codzienny kontakt z Ondriejem Dudą i gadają… tylko po polsku.

ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK

 ***

To tekst naszego czytelnika. Jeśli chcecie pokazać się w podobny sposób i być może zacząć pisać na poważnie, ślijcie swoją twórczość na KUZNIA@WESZLO.COM

Szczegóły TUTAJ

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...