Kiedy rozpoczynał się tegoroczny turniej w Paryżu, woleliśmy nie zapeszać. Bo Federer wracał na tamtejsze korty po dłuższej przerwie, bo po drodze miał mieć trudnych rywali. Ćwierćfinał wydawał się być wtedy dla Rogera sukcesem. Wraz z kolejnymi rundami widzieliśmy jednak, że do meczu dwóch największych zawodników w historii tenisa może na Roland Garros dojść. I tak też się stało: Nadal pokonał Nishikoriego, Federer ograł Wawrinkę. W piątek zagrają przeciwko sobie.
Słuchajcie, od razu piszemy: nie zastosujemy w tym tekście parytetów. Bo mecz Rafy Nadala z Keiem Nishikorim tak naprawdę opisać możemy bardzo krótko. To była jatka, z której Hiszpan wyszedł bez draśnięcia, za to Japończyk cały poraniony. Kei w całym spotkaniu zdobył tylko pięć gemów. Zresztą to już pewna tradycja – Nishikori regularnie wykrwawia się we wcześniejszych rundach, rozgrywając w nich długie mecze, a na poziomie wielkoszlemowego ćwierćfinału nie jest w stanie pokazać niczego szczególnego. Tak było i dziś, a Rafa bezwzględnie to wykorzystał. I tyle.
W tym samym czasie na korcie Suzanne Lenglen, drugim co do wielkości w Paryżu, swój mecz rozgrywali Roger Federer i Stan Wawrinka. I to zdecydowanie było spotkanie, które bardziej opłacało się oglądać. Bo dostarczyło nam wiele emocji i świetnych wymian. Zresztą trwało na tyle długo, że te musiały się w nim znaleźć. Bo w czasie, gdy obaj Szwajcarzy walczyli o zwycięstwo, takowe na swoim koncie zapisał nie tylko Nadal, ale i Johanna Konta, która weszła do półfinału turnieju kobiecego. Oboje swoje mecze grali na korcie Philippe’a Chatrier.
Choć z drugiej strony starcie Szwajcarów było też spotkaniem dziwnym. Bo te genialne wymiany, które oglądało się z otwartymi ustami, przeplatane były wręcz szkolnymi błędami. Z obu stron. Na przykład w drugim secie, gdy Federer ze zdumiewająca regularnością trafiał w piłki ramą, przez co te wylatywały w kosmos, a Wawrinka gubił się, gdy tylko znalazł się za blisko siatki. Było to tym dziwniejsze, że w pierwszym secie obaj grali bardzo dobrze, zmuszając rywala do wygrywania punktów, raczej nie oddawali ich za bezcen. Dlatego cała partia skończyła się tie-breakiem, w którym lepszy okazał się starszy ze Szwajcarów.
W drugim secie Stan wykorzystał wspomniane błędy Rogera. I coś, co Federera gnębi od dłuższego czasu – jego kompletną nieumiejętność wykorzystywania break pointów. Bo miał ich w tamtej partii sporo, ale albo Wawrinka dobrze się bronił (często serwisem), albo sam Roger psuł te piłki w bardzo łatwy sposób. Efekt był taki, że przełamanie się w końcu znalazło… ale na korzyść Stana, który wykorzystał pierwszą taką okazję, jaką tylko dostał. Potem kilka razy utrzymał własny serwis i seta wygrał.
Kluczowa dla tego pojedynku była trzecia partia. Przy stanie 3:3 Federer stracił serwis, ale natychmiast go odzyskał. Potem obaj mieli okazje na przełamanie, ale żadnej z nich nie wykorzystali. To mniej więcej w tym momencie rozpoczęło się prawdziwe meczycho obfitujące w zwroty akcji, znakomite wymiany i zupełnie nową strategię Federera – Roger zaczął znacznie częściej chodzić do siatki, nawet po drugim serwisie. I to dawało efekty, również w tie-breaku, w którym znów był lepszy.
W czwartej partii Roger ponownie miał mnóstwo breaków, niemal co gema serwisowego Wawrinka stał nad krawędzią. Ale zawsze w ostatniej chwili się ratował. Przy stanie 3:3 mecz przerwano ze względu na deszcz. Po powrocie na kort wydawało się, że przerwa lepiej posłużyła Stanowi, ale szybko okazało się, że to tylko złudzenie – w trzecim gemie po wznowieniu spotkania młodszy ze Szwajcarów stracił serwis. I choć miał szansę na to, by tę stratę odrobić, to ostatecznie, po nerwowym, pełnym omyłek gemie (wyróżnić tu trzeba dwa podwójne błędy serwisowe Federera, który wcześniej, przez całe spotkanie, zgromadził ich na swoim koncie… zero), Roger to wszystko zamknął.
Co możemy napisać po tym meczu? Że ten półfinał to już wynik ponad stan. Mączka to dla Federera najgorsza możliwa nawierzchnia, wrócił na nią po kilku sezonach pomijania tej części kalendarza. I doszedł do półfinału French Open w wieku niespełna 38 lat. W tym momencie nikt już nie może niczego od niego wymagać. No, może jednego: żeby w piątek zagrał dobry mecz.
Bo bywało już tak, że Nadal w Paryżu po prostu zmiatał go z kortu. W stolicy Francji grali ze sobą pięciokrotnie, ostatni raz w 2011 roku. Zawsze górą był Hiszpan, zawsze potrzebował na to maksymalnie czterech setów. A bywało i tak, jak w 2008 roku, gdy Rafa wygrał 6:1, 6:3, 6:0! Ogółem na kortach ziemnych Rafa prowadzi w tej rywalizacji 13:2. Przegrał jedynie w 2007 roku w Hamburgu i w 2009 w Madrycie. Poza tym, jak to on, królował. I trudno przypuszczać, by tym razem miało być inaczej, skoro Rafa na paryskich kortach gra na razie jak profesor, odprawiając kolejnych rywali bez większych kłopotów (bo trudno za takie uznać straconego seta z Davidem Goffinem).
To, przy okazji, będzie też pierwszy mecz Federera z Nadalem od turnieju w Szanghaju w 2017 roku. Choć trudno w to uwierzyć, obaj nie spotkali się ani razu w poprzednim sezonie, a w tym – gdy już miało do tego dojść – Rafa wycofał się z Indian Wells z powodu urazu. Dwa lata temu rywalizowali ze sobą czterokrotnie. Zawsze na twardej nawierzchni, wszystkie te mecze wygrał Federer. Teraz zrobią to w królestwie Hiszpana, a Szwajcar spróbuje obalić jego władcę.
I jeśli czegoś mielibyśmy wymagać od tego spotkania, to tego, żebyśmy choć przez chwilę mogli uwierzyć, że detronizacja jest możliwa.
Fot. Newspix