Wziąłbym 0:0 z Senegalem w ciemno. Wziąłbym przed turniejem, wziąłbym przed pierwszym gwizdkiem, wziąłbym w przerwie. Ale jako że szkolenie młodzieży jest dziś refrenem polskiej piłki, tak wiem o nim to i owo nawet ja – w tym, że w piłce juniorskiej wynik jest służebny wobec stylu. A stylu ta drużyna dzisiaj nie miała za grosz.
Oczywiście możecie powiedzieć: weź daj spokój, to jest mundial. Młodzieżowy, ale mundial. Może kunktatorstwo jest grzechem głównym gdzieś w sparingu juniorów, może gdzieś w rozgrywkach ligowych, regionalnych ćwierćfinałach, pucharach sołtysa i innych podobnych, ale to są mistrzostwa świata. Tutaj kunktatorstwo i odrobina cwaniactwa nie tylko nie zaszkodzi, ale być może kunktatorstwo i odrobinę cwaniactwa pokazać wypada.
OK, zgoda. Tej argumentacji trudno nie odmówić racji.
Problem w tym, że ja kunktatorstwo i cwaniactwo widziałem, ale po stronie Senegalu. My tańczyliśmy pod rytm afrykańskiego bębna, a jedynie mając szczęście, że ten dzisiaj bić rekordu w decybelach nie potrzebował.
Senegalowi wystarczało skromne, bezproblemowe 0:0 i ma skromne, bezproblemowe 0:0. Zrealizowana pełna pula celów. Jest pierwsze miejsce w grupie? Ano jest. Kilku graczy odpoczęło przed kolejną rundą – ktoś mógłby się kłócić, że rundą pierwszą, bo grupa z Tahiti jest jak przedwstępna – ano odpoczęło. Bez kartek, bez kontuzji, bez przemęczania się, bez straty bramki, kolejny raz. Ba, stratą bramki nawet porządnie nie zapachniało.
Ja oglądając ten mecz, w którym 0:0 urządzało obie strony, nieustannie zastanawiałem się:
Jakby wyglądał, gdybyśmy zarówno my jak i Senegal potrzebowali wygrać?
Coś mi podpowiada, że odrobinę by się różnił.
Zastanawiam się, czy nasza błyskotliwa strategia oparta na rozgrywających stoperach zdałaby wówczas egzamin lepiej, czy zaprezentowała się jeszcze śmieszniej. To jednak fenomen na skalę światową, że u nas za kreatorów gry robili środkowi obrońcy. Pomoc, jaka pomoc? Playmaker? Ósemka, szóstka, dziesiątka? To przeżytek, archaizm – lepiej niech weźmie na siebie ciężar stoper, pośle lagę, a jak piłka wróci, znowu spróbuje zrobić asystę. Największy plus, że komentatorzy wówczas mają okazję do wymyślania kolejnych “gramy z pominięciem drugiej linii”, “gramy prostymi środkami”, a nawet “może nie ma strzałów, nie ma akcji składnych, ale przynajmniej piłka jest na połowie przeciwnika”. Wszystkie powyższe teksty to oryginały i mam wielki szacunek do komentatorów TVP, bo ewidentnie toczyli ze sobą wewnętrzną walkę o to, by nie powiedzieć, że mecz jest dworzec w Kutnie w nocy (w latach powstawania piosenki Kazika, dziś jest nieźle), a jednak wytrzymali presję, pokazali koncentrację od pierwszej do dziewięćdziesiątej minuty i mogą wyjść ze stadionu z podniesioną głową.
Kto jeszcze może to zrobić? Na pewno Tymoteusz Puchacz, który wszedł na boisko i pokazał, że nie trzeba po nim dreptać jak za psem po parku. Puchacz nie zrobił dzisiaj nie wiadomo czego, ale przynajmniej wyglądał jak piłkarz. Większości sporo do tego miana brakowało. Na pewno natomiast nie brakowało niczego Walukiewiczowi, on nawet jak wchodził pod pole karne Senegalu to dawał więcej jakości niż nominalny ofensywny pomocnik, napastnik, skrzydłowy. Różnica jak między seniorem a juniorem, co w sumie nie jest dalekie od prawdy.
Dobrze i zarazem niedobrze, że trafiło z tym meczem na Łódź. Dobrze, bo gdzie indziej kibice mogliby być zdegustowani, natomiast tu, na Widzewie, wiosną RTS przyzwyczaił do takich anemicznych remisów i wielkiej traumy, kosztującej futbol kibiców przerzucających się na brydża, nie będzie.
Niedobrze, bo i kibicom Widzewa przecież czasem coś się od życia należy, szczególnie, że i tu było jak ostatnio z RTS-em: bezdyskusyjna jakość pokazywana przez trybuny, które długimi minutami bawiły się, śpiewały, machały szalikami i zagrzewały do boju, tylko uwypuklając przeciętniactwo na boisku.
Leszek Milewski
Fot. 400mm.pl