Pięć goli, 28 oddanych strzałów, 13 rzutów rożnych. Gdyby Polacy zdominowali tak Senegal czy Kolumbię, to pialibyśmy z zachwytu tak, że słyszeliby nas w Esztergomie. Ale wysokie zwycięstwo nad Tahiti było obowiązkiem – jak zaliczenie religii, jak opędzlowanie hot-doga podczas wizyty w Ikei, jak dwanaście punktów na Eurowizji od Albańczyków dla Włochów.
Siedmiu chłopaków z kadry Tahiti gra w profesjonalnych klubach, reszta to amatorzy. Bramkarz dzisiejszych rywali młodzieżówki wyglądał jak taki Michał, co to przychodzi na orlika w bluzie i deklaruje, że będzie się rzucał. Czort z tym, że ma z piętnaście kilogramów nadwagi, tuż przed wejście na boisko bajeruje jeszcze jakąś laskę na swoje tatuaże i weekendową fuchę w miejscowym klubie disco. Chce się rzucać, to niech się rzuca.
No i Polacy przez pierwszy kwadrans strzelali tak, że grubcio z Tahiti nie musiał specjalnie obciążać swoją masą boiska na Widzewie. Steczyk, Zylla czy Kopacz uderzali prosto w bebzon pana Pito, który on sam bohatersko zasłaniał rękoma. Nerwowy był ten pierwszy kwadrans. Nadspodziewanie nerwowy. Biało-czerwoni nie strzelili gola w dziesiątej sekundzie jak Kolumbia, ale to bylibyśmy w stanie przełknąć. Gorzej, że gospodarze nie byli w stanie skutecznie skruszyć tahitańskiego muru wymianami szybkich podań. Zespół Jacka Magiery szukał klucza do bramki tahitańskiej odpowiedzi na Randy’ego z „Chłopaków z baraków”, ale zostawili go w zimowych spodniach. Trzeba było zawołać mamę, która zawsze wie gdzie co jest Bednarczyka, który strzelił gola życia.
No bo nie powiecie nam, że takie bramki zdobywa się co tydzień. Oczywiście dostrzegamy tu kunszt – ładne sklejenie na klatkę, poprawienie nóżką, zgrabne złożenie do woleja i bang! W samo okienko. Być może takiego trafienia potrzebowali Polacy, by zeszło z nich ciśnienie i by ta spirala myśli typu „olaboga, a jeśli z nimi zremisujemy?” została przecięta. Bednarczykowi naszło i wreszcie tahtiański Forsell coś wpuścił.
I właściwie od tego momentu oglądaliśmy inną reprezentację Polski. Wyluzowaną, pazerną na gole, grającą swobodnie. Oczywiście zdarzały się kiksy – taki Zylla schrzanił trzy setki, by trafić do siatki dopiero za czwartym razem (nadmieńmy, że właśnie przy tym czwartym strzale skiskował i dlatego przelobował Pitę), takiemu Sliszowi zdarzyło się zagrać pod nogi rywala. Na minus trzeba też zapisać skuteczność do przerwy (po przerwie zresztą też), bo choć Polacy prowadzili 3:0, to powinni wsadzić gościom z szóstkę i jeszcze pogratulować tak dobrego wyniku. Gdyby pogorszyć nieco grafikę, dodać styropianowych kibiców na trybunach, to moglibyśmy pomylić transmisję tego starcia z szybkim meczykiem w FIFĘ na poziomie „amator”. Jak „Kaczki” na Pegasusie – tylko z celowaniem pistoletem do żarówki (pozdro dla kumatych).
Co na plus? Swoboda w rozegraniu po przerwie. Momenty Zalewskiego, Bednarczyka, Steczyka czy Łyszczarza. Podreperowanie bilansu bramkowego, szczególnie ważnego w kontekście możliwości awansu z trzeciego miejsca w grupie. Zmiana Benedyczaka. Czujność Majeckiego i mimo wszystko czyste konto.
Co na minus? Brak skuteczności. Nerwówka w rozegraniu przy 0:0. Momenty rozprzężenia w defensywie już przy wysokim prowadzeniu. Błędy techniczne zawodników, którzy teoretycznie z techniką problemów mieć nie powinni.
Nie będziemy roastować zawodników Magiery. Nie po zwycięstwie 5:0. Natomiast warto wiedzieć z kim ta kadra wygrała. Z drużyną na poziomie reprezentacji orlika w Hrubieszowie, której najskuteczniejszym wariantem obrony było wbiegnięcie w sześciu w pole bramkowe. Jeśli Polacy zagrają tak z Senegalem, to sukcesu nie wróżymy. Tam przede wszystkim nie będzie pierdyliarda okazji strzeleckich.
Polska U20 – Tahiti U20 5:0 (3:0)
Bednarczyk (18.), Zylla (37.), Steczyk (39. i 61.), Benedyczak (74.)