Każdy sezon Ekstraklasy to zwycięzcy i przegrani, to bohaterowie i antybohaterowie, to historie typu hollywoodzki wyciskacz łez, ale też egzystencjalne dramaty Larsa Von Triera. Kto w minionym sezonie obsadził siebie raczej w szekspirowskich rolach? Oto nasz wybór dziesięciu największych przegranych Ekstraklasy 18/19.
10. Dariusz Dudek
W jednym sezonie spaść zarówno z Ekstraklasy jak i pierwszej ligi – no, duża sprawa, płonący rollercoaster bez trzymanki, pasów i hamulców. Dariuszowi Dudkowi przyznajemy nagrodę imienia Adama Mójty i Krystiana Nowaka. Po wywalczeniu awansu do Ekstraklasy, co bez dwóch zdań było sporym osiągnięciem, Dudek zaliczył wręcz karykaturalnie potężnego gonga.
Przed sezonem miał prawo liczyć na dużą dozę zaufania, w oparciu o nią na walkę o utrzymanie, względnie chociaż na pokazanie się z tak dobrej strony, by pozostać na karuzeli. A jednak rok po awansie jego CV mogą zainteresować się kluby z NBA – tam za „tankowanie”, czyli zajmowanie ostatnich miejsc, można przynajmniej dostać czołowe miejsca w drafcie.
9. Mariusz Lewandowski
Mariusz Lewandowski może nie należał do najbardziej efektownych reprezentantów Polski, może nie czarował nas co mecz raboną, ale nie można mu odmówić – jak na polskie warunki – bardzo dobrej kariery. To legenda Szachtara Donieck, klubu o bezsprzecznie mocnej, europejskiej marce. Wygrał tam swoje, z Ligą Europy na czele, zarobił jeszcze więcej.
Gdy zjeżdżał do Lubina, klubu, z którego wyszedł w świat, nie tylko my byliśmy zaciekawieni. Pracował w Szachtarze z trenerami z wysokiej półki, znajomości w świecie piłki miał całkiem rozległe. Sam przyznawał, że przygotowywał się do tej roli szkoleniowca sumiennie, latami, a mierzy wysoko. Miał głód szatni.
Jego Zagłębie kojarzy nam się jednak głównie z nudą, skrajną przeciętnością. Nie za bardzo dawał sobie radę nawet z medialną stroną trenerki, wypadając słabo łamane na arogancko. W obliczu wyników osiąganych przez Lechię, tym bardziej zastępowanie „Cycusiem” Stokowca przypominało koszmarną decyzję Miedziowych.
W tym roku miał bić się o puchary, natomiast odpadł z Pucharu Polski z Huraganem Morąg, a w lidze zanotował na koniec pięć meczów bez wygranej. Jakby tego było mało, jego następca, Ben van Dael, ze śladowym doświadczeniem w pracy z seniorami, pomógł Zagłębiu zrobić wielki progres i do końca bił się o europejskie puchary.
8. Krzysztof Mączyński
Jeszcze w czerwcu zeszłego roku szeroko analizowano, dlaczego Mączyński nie jedzie na mundial.
Jasne, w Legii nie grał tak, jak tego oczekiwano, ale Nawałka nawet po słabszych ligowych występach Mąki potrafił wycisnąć z niego maksimum. Brak powołania był złym zwiastunem dla piłkarza, który – tak, to naprawdę się zdarzyło – zagrał siedem meczów w eliminacjach do mistrzostw świata, a jeszcze w marcu z Koreą zaliczył dwie asysty.
Ale został w domu. A potem było tylko gorzej.
Z Legią odpadł zarówno ze Spartakiem Trnava jak i Dudelange. Potem niedawny kadrowicz został całkowicie odsunięty od zespołu przez Sa Pinto, z którym wdał się w karczemne awantury (aczkolwiek nie wątpimy, że Sa Pinto mógł być prowodyrem). Wiosną wylądował w Śląsku Wrocław, z którym niemal do końca bił się o utrzymanie. Ostatecznie ligowy byt został zachowany, ale nawet we Wrocławiu niczym szczególnym się nie wyróżniał, a czasem był wręcz słabszym ogniwem.
Rok temu, gdyby Nawałka wziął go na mundial, mogłyby spaść na trenera słowa krytyki, ale jednak nikogo aż tak bardzo by taka decyzja nie zdziwiła. Dzisiaj Mączyński jest lata świetlne od reprezentacji Polski.
7. Jarosław Niezgoda
W sezonie 17/18 Jarosław Niezgoda był obok Arkadiusza Malarza jednym z najważniejszych architektów mistrzostwa Polski. Czas dla obu płynął jednak inaczej: Malarz miał już za sobą zagraniczną karierę, zupełnie udaną, poznał świat, teraz mógł liczyć najwyżej na przedłużenie snu w legijnej bramce, który i tak trwał bardzo długo. Niezgoda natomiast bił się o swoją przyszłość. Przed nim majaczyła perspektywa zagranicznego wyjazdu, robienia kariery. Jakże wymowne:
Niezgoda został nominowany do nagrody napastnika sezonu kosztem Krzysztofa Piątka.
Kontuzji się nie wybiera, nie rozwalił się jadąc 200 km/h na quadach, ot, zdarzyło się, takie życie piłkarza, nie jego wina. Ale tak czy siak zaledwie 131 minut w Ekstraklasie, okraszone 174 minutami w III lidze, to niesłychany zjazd pod względem znaczenia w polskiej piłce.
Niezgoda, rocznik 1995, stracił rok, z punktu widzenia dzisiejszego rynku transferowego, być może najważniejszy. Na koniec zeszłego sezonu był zdolnym 23-latkiem w gazie – wciąż dostatecznie wcześnie, by ktoś zaryzykował i uwierzył w jego przyszłość. Ewentualny znakomity sezon i powrót rozmowy o wyjeździe na Zachód? Będzie miał dwadzieścia pięć lat, PESEL będzie już raczej ciążył niż pomagał, takie są brutalne realia współczesnej piłki.
Oczywiście nie oznacza to, że czeka go teraz kariera Bartosza Śpiączki – to wciąż jest kariera do odratowania, a raczej wyprostowania. Ale nie da się ukryć, że piach w jej tryby wdał się w najgorszym momencie, gdy Niezgoda nabierał rozpędu.
6. Łukasz Masłowski
Latem zeszłego roku Masłowski nie tyle był doceniany, co miał szansę zmienić Ekstraklasę na dobre. Pokazywano:
Zobaczcie, Wisła Płock postawiła na profesjonalnego dyrektora sportowego, czyli dała mu autonomię, decyzyjność i spokój pracy, a teraz zbiera owoce. W ilu klubach funkcjonują dyrektorzy sportowi, którzy działają jak Masłowski? W ilu natomiast byli tylko słupami, pełnili maksymalnie funkcję doradczą, a czasem parzyli kawę lub byli z zawodu szwagrami prezesa?
To Masłowski wieloma trafnymi decyzjami przyczynił się do rewelacyjnego sezonu 17/18 w wykonaniu Wisły Płock, to jednak również on w następnym sezonie szeregiem kosztownych decyzji mało nie pomógł Nafciarzom zlecieć z ligi. Błędem był Dźwigała, błędem był Kibu, a obaj stanowili arcyryzykowne, niemal nielogiczne strzały. Nie udało się też zastąpić tych, którzy odeszli – realne wzmocnienia składu można policzyć na palcach jednej ręki, w praktyce Wisła wciąż jechała na zeszłorocznych oparach, a nowi w większości stanowili balast.
Masłowski zawinął się w kwietniu do Widzewa Łódź, gdzie także zaczął od kontrowersyjnego ruchu zatrudnienia Jacka Paszulewicza, który w niczym nie pomógł RTS-owi na finiszu i łodzianie zostali w II lidze.
5. Miedź Legnica
Miedź pukała do bram Ekstraklasy długie lata, ale robiąc to z głową a nie głową.
Nie kierowali swojego budżetu stricte na pierwszy zespół, tylko inwestowali w szkolenie, budując spójny system z internatem, własną szkołą podstawową i licealną, dzięki czemu grafik dał się spokojnie dostosować do wymagań treningowych. W mało którym klubie trenerzy młodzieży mogą liczyć na pracę na pełnym etacie – tutaj mogli. Miedź szła wielotorowo, angażując się w życie społeczności legniczan, aktywizując sponsorów, wszystko w myśl:
Chcesz być poważnym klubem, zachowuj się jak poważny klub już teraz, nie czekając na wielkie awanse. Ta filozofia nie dziwiła nikogo, kto znał postać Andrzeja Dadełły, milionera, właściciela klubu.
Zdawało się, że Miedź trafia tam, gdzie – bez cienia przesady – jej miejsce. Jasne, debiutowała na najwyższym poziomie, ale organizacją, pomysłowością, majętnością, swoistą kulturą działania przerastała w sposób jaskrawy niektóre kluby Ekstraklasy. Pozostała tej filozofii wierna do końca, nie wykonując nerwowych ruchów, dając cały rok pracować Dominikowi Nowakowi, ale jednak pobyt w Ekstraklasie potrwał zaledwie rok.
Wątpimy, by dobijać się do niej musieli znowu tak latami, bo to nie jest projekt patykiem pisany, ale niemniej jest to cios znacznie poważniejszy niż jakiekolwiek wcześniejsze fiasko w grze o promocję.
4. Adam Nawałka
Wszyscy wiemy jak Nawałka kończył z reprezentacją Polski – złe wybory taktyczno-personalne na Senegal punktował nawet sam Nawałka w pomundialowym raporcie. Okrągłe słowa, którymi raczył z uśmiechem na konferencjach prasowych, w obliczu spektakularnej porażki wyglądały karykaturalnie.
A jednak Zbigniew Boniek przyznał, że i tak w dniu rozstania miał pomysł, by zaoferować Nawałce kolejną umowę. I pewnie mimo klęski w Rosji wielu Polaków byłoby gotowych zaakceptować drugą szansę.
Wydawało się jednak, że Nawałka pojedzie na Zachód, że wybrał nowe cele. Marzył o Serie A? No cóż, raczej nie Juve, raczej nie Inter, raczej nie Fiorentina, ale jakieś SPAL czy Frosinone? Dlaczego nie?
Z czasem okazało się, że to było klasyczne polskie spojrzenie, w którym wyolbrzymiamy swoje sukcesy, nie dostrzegając, że były mimo wszystko peryferyjne, a jeśli nawet nie peryferyjne, to na pewno nie tak donośne, jak nam się wydawało. Nawałka, zamiast z Italii, konkretną ofertę dostał z reprezentacji Armenii.
Niemniej w Polsce wciąż był gościem ze ścisłego topu zaufania. Reklamy browarów, kiełbach i czego tam jeszcze nie brały się tylko z sukcesu z kadrą – Nawałka był niesamowicie popularny, powszechnie lubiany i co najważniejsze: ceniony. W jego warsztat, mimo porażki, wątpił mało kto.
Pojawienie się Nawałki w lidze było wydarzeniem. Zdawało się, że Lech złowił grubą rybę, w zasadzie najgrubszą, jaką da się wyłowić w polskiej kałuży. Oto przecież rzadki przykład, w którym kibice mogli zacząć chodzić na stadion NA TRENERA, bo ciekawi co też wymyśli człowiek, któremu nikt nie może odebrać najlepszego wyniku z biało-czerwonymi w ostatnim ćwierćwieczu, a co zapewniło ogólnopolskie pozytywne emocje.
A jednak skończyło się jak się skończyło. Słabymi wynikami. Przeciekami o kolejnych szaleństwach pana Adama. Nawet – co jeszcze kilkanaście miesięcy temu wydawało się mniej możliwe niż mistrzostwo Piasta – mało kurtuazyjnymi wypowiedziami na konferencjach.
Adam Nawałka dostał mało czasu, mógł ten okręt jeszcze wyprowadzić na szersze wody. Nie ma takiej pewności, ale tak być mogło. Niemniej mit Nawałki i tak runął. Najpierw jako trenera o międzynarodowej rozpoznawalności, bo był ostatecznie tak rozchwytywany jak Karolak w Hollywood, a później jako postaci w polskim piekiełku piłkarskim.
Bo skoro przegrywa w ekstralapie, skoro może zostać bezceremonialnie wykopany po paru miesiącach z Lecha Poznań, to co to za postać?
3. Duet Rutkowski-Klimczak
Zatrudnienie i wykopanie Nawałki na przestrzeni kilku miesięcy to jednak w jeszcze większym stopniu klęska zarządzających Lechem Poznań, znamionująca totalny chaos, w jakim znajduje się ten klub.
Na przestrzeni tylko tego sezonu postawiono na szkoleniowca, którego przygotowywano do roli trenera latami, który miał cieszyć się niezachwianym zaufaniem, a potem wyleciał bez większych ceregieli. Projekt Nawałka, mający być projektem na lata, mający zmienić postrzeganie klubu, został skasowany równie szybko.
Ósme miejsce Lecha Poznań to skandal. Czas powiedzieć to otwarcie. Tak przyzwyczailiśmy się do ich słabych wyników, nieustannego zawodzenia, snucia się po boisku, że zapomnieliśmy, iż mieli w tym sezonie mistrzowskie ambicje. Nie powiemy, że mieli na to kadrę – ale to, znowu, kwestia zarządzających – ale na pewno mieli na to budżet, co pokazują tłuste transfery Portugalczyków, za których Kolejorz lekką ręką rzucał forsą, jaką w polskich warunkach rzuca się od wielkiego dzwonu.
Lech Poznań to obecnie najbogatszy klub w Polsce. Legia też potrafi wydać, ale w tym samym momencie trafiła pod nadzór finansowy, podczas gdy Lech ma pewne źródełko z tytułu sprzedaży wychowanków, cenionych w Europie, w zasadzie mających już swoją ustaloną markę. Ale to, że za tym kapitałem nie idą jakiekolwiek wyniki pierwszej drużyny, to że Kolejorz przerabia w przeciągu sezonu kilka koncepcji prowadzenia klubu – a przecież prowadzą go ludzie, którzy nie są w nim od wczoraj – sprawia, że trudno sądzić, by spełniali się w najważniejszej dla działacza roli, czyli maksymalizowaniu potencjału klubu. Ostatni sezon był koncertowym przykładem wrzucania kłód pod poznańską lokomotywę.
OBEJRZYJ „STAN FUTBOLU” Z KAROLEM KLIMCZAKIEM:
2. Misiek, Sarapata i całe środowisko „starej” Wisły Kraków
W co uwierzylibyśmy prędzej rok temu? W mistrza Piasta czy w to, że Misiek zacznie „śpiewać”?
Jeszcze latem zeszłego roku cały układ pasożytujący na Wiśle Kraków miał się dobrze. Kosztem Białej Gwiazdy, która wykrwawiona dogorywała w agonii, ale to wciąż było dość pilnie strzeżonym sekretem.
Gdy prawda wyszła na jaw, Wisła mogła wylecieć w powietrze. Prosto do czwartej ligi. Wszyscy ci, którzy jeszcze przed chwilą mienili się dobrodziejami Wisły, byli kompromitowani doszczętnie zarówno ukazującymi się dokumentami – sposoby załatwiania forsy ziomkom, gigantyczne pensje, zawsze docierające na konta, podczas gdy w klubie nie śmierdziało groszem – jak i samym faktem kto wyszedł z propozycją odkupienia klubu. Sprawa nabrała takiego stężenia absurdu, że aż stała się tematem ogólnopolskiej uwagi, daleko wykraczającej poza świat futbolu, co ostatecznie pogrążyło zamieszanych dalece bardziej, niż pewnie podejrzewali.
Jeśli ktoś wierzy w karmę, na pewno po tej historii będzie wierzył w nią jeszcze bardziej.
1. Dariusz Mioduski
Nawet nie wiemy jak zacząć, tyle się tego nazbierało.
Zostawienie Klafuricia, który dostał bezcenny czas latem. Klaf zdobył z Legią mistrza, ale w końcu wyszło z niego to, że nigdy nie osiągnął nic więcej, a wcześniej głównie bywał asystentem lub trenerem kobiet.
Zatrudnienie Sa Pinto, który był totalną pomyłką, zakochanym w sobie – i zakłamywaniu rzeczywistości – burakiem, który nie tylko nie miał wyników, ale jeszcze skłócił wewnętrznie cały klub. A jednak był czas, gdy Mioduski nie tylko darzył Portugalczyka zaufaniem, ale pozwolił też na sporą swobodę transferową, z której – oddajmy – udało się wyłowić Andre Martinsa, ale to bodaj jedyna pozytywna portugalska spuścizna.
Europejskie puchary zakończyły się wszechwpierdolem. Wyłapać w dziób od Spartaka Trnawa, a potem od Dudelange, to naprawdę wielka sztuka. Trenerzy nie mogli na te mecze skorzystać z Artura Jędrzejczyka, bo próbowano go wygonić z klubu. Jędza jak tylko wrócił do składu udowodnił, że jest lepszy od tych, którzy grali w feralnych spotkaniach i z nim mogło być inaczej.
Latem wypożyczono Jodłowca do Piasta Gliwice, ba, jeszcze dopłacano. W momencie, gdy Jodłowiec strzelał kluczową w perspektywie mistrzostwa bramkę dla gliwiczan, cały czas był na liście płac Legii. Jodłowiec z tegoroczną formą byłby nie do ruszenia w jedenastce Legii. Legia oddała też definitywnie za frajer Czerwińskiego, który był bodaj najlepszym stoperem sezonu. Miał być w Warszawie defensorem numer pięć-sześć, tymczasem dowodzona przez niego linia obrony była najlepszą w lidze. Jakby tego było mało, w tym roku eksplodował talent Walukiewicza – grzech nie z tego roku, ale jednak wzmagający skalę porażki, pokazujący, że bieżące błędy nie są pierwszymi, tylko Legia ma poważne problemy z oceną wartości zawodników.
Ciekawe, że na ostatniej konferencji Vuković narzekał na oddanie Hlouska, nazywając go prawdziwym legionistą. Będzie kolejny casus Jodłowca czy Czerwińskiego? Tak czy siak widać kolejne problemy komunikacyjne. A kto chce, może zauważyć, że tak jak rok temu powierzono misję ratowania Legii szkoleniowcowi tymczasowemu, tak poprzedni chociaż wygrał mistrza.
W konsekwencji wszystkiego Legia zanotowała swój najgorszy w historii pucharowy sezon, a w Polsce nie wygrała nic, ani mistrzostwa, ani Pucharu Polski, po raz pierwszy od 2010 roku, czyli w czasach, kiedy najlepszym piłkarzem Legii był jeszcze Takesure Chinyama.
Mało tego: Legia zanotowała w tym sezonie kolejny, drugi z rzędu spadek jeśli chodzi o średnią frekwencji, dostała też nadzór finansowy. Mioduski co jakiś czas raczył kibiców wypowiedziami, które godziły w logikę lub znajomość realiów futbolu, co wreszcie wytknął właścicielowi Legii sam Javier Tebas, prezes hiszpańskiej federacji piłkarskiej, którego Mioduski zaatakował na europejskim forum.
„Przeczytałem uważnie twój list otwarty do klubów i lig europejskich. Zawiera poważne błędy, jak mniemam wynikające z braku wiedzy o piłkarskiej branży, a nie ze „złej wiary”. (…). Nigdy nie powinniśmy podejmować decyzji w oparciu o przypuszczenia i wyobrażenia, a to wyłania się z twojego listu”.
Za degrengoladę Legii odpowiada cały tabun ludzi, ale wszystkich zatrudniał Mioduski. Mioduski, który prywatnie też potrafi dorzucić do pieca, zahaczając nawet przestrzeni absurdalnych, jak dyskusji z szefem hiszpańskiej piłki na temat Ligi Mistrzów.
Ten sezon Legii to porażka pod każdym możliwym względem: sportowym, finansowym, wizerunkowym.
Fot. FotoPyK