Nie mówmy proszę, że mistrz słaby, że efekt wyścigu żółwi, że to czy tamto. Piast kończył rundę zasadniczą z siedmioma punktami straty do lidera, a kończy sezon z CZTEREMA punktami przewagi nad wicemistrzem. Piast z szesnastu ostatnich spotkań wygrał trzynaście, a w rundzie finałowej zdobył 19 na możliwych 21 punktów, ogrywając po drodze Legię i Lechię na wyjeździe.
Byli najlepsi.
Regularni i rzetelni jak mało który z ostatnich mistrzów.
Bez gwiazd.
Tak lekceważeni, że aż Legia płaciła znaczną część pensji Jodłowcowi, jednemu z kluczowych zawodników. Księgowy płakał jak robił przelew – choć możliwe, że również ze śmiechu.
Fornalik sparzył się na pracy selekcjonera, ale to dlatego, że mówimy tu o zupełnie innym fachu – trener narodowej to światło reflektorów i potrzeba łutu szczęścia, bo tym jest trafność decyzji w oparciu o kilka treningów i obserwacje – niż w pracy klubowej, gdzie można codziennie dokręcać śrubki. A w żmudnej, sumiennej, codziennej robocie, która jest podstawą sukcesu nie tylko w piłce, Fornalik nie ma sobie równych.
Wiem, że za zasługi w piłce – zresztą, nie tylko w piłce – nie ma nic, twój gol sprzed pięciu minut nie ma znaczenia, liczy się to, czy trafisz za kolejne pięć. Ale Fornalik na ten triumf – udowadniający wszystkim wszem i wobec, że jest trenerem najwyższej miary, zapisujący się w historii polskiej piłki – zasłużył jak mało kto, pracując niejednokrotnie w warunkach godnych II ligi lat osiemdziesiątych, a mimo to robiąc wyniki.
Uwielbiam też perspektywę tego mistrzostwa oczami dwóch niedawnych legionistów, Jakuba Czerwińskiego, a jeszcze bardziej Tomasza Jodłowca. Jeden i drugi gdyby mogli, nie ruszaliby się z Warszawy. Zostali wypchnięci, bo uznano, że będą zawodnikami numer pięć, siedem, a może i pięćdziesiąt trzy, w praktyce mając w zakresie obowiązków również kasowanie biletów i wypełnianie cukrem automatu do kawy. Czerwiński natomiast w tym sezonie był najlepszym stoperem ligi, a biorąc pod uwagę, że Legia ma nadzór finansowy, teraz na tego piłkarza, którego pozbyli się za nic, najprawdopodobniej jej nie stać. Swoją drogą, słaba passa z polskimi stoperami, biorąc pod uwagę casus Walukiewicza. Z kolei Jodłowiec może potrzebował z różnych przyczyn wyjechać daleko od stolicy, ale prześmieszne jest, że warszawski klub opłacał czołowego gracza największego rywala do tytułu.
Jakub Szmatuła swój życiowy sukces osiągnął już trzy lata temu, wtedy, w wicemistrzowskim sezonie, w roku Latala, Nespora i Vacka. Zabezpieczał tyły, bronił karne, był mistrzem klatki, choć już wtedy do niektórych kolegów z boiska mógł mówić “synek, to trzeba na spokojnie”. Po wicemistrzostwie mówiono: ależ piękny zryw na stare lata. Ukoronowanie kariery. Normalnie Noriaki Kasai. Teraz jak nic zawiesić buty na kołku, przejść do szkolenia dzieciaków, można to zrobić z wykopem, a potem grzać się w papciach przy kominku. Ale Szmatuła, profesjonalista w każdym calu, został. Grał dalej. Bronił, nie ukrywajmy, coraz gorzej, przeplatając mecze dobre ze słabymi. W końcu dorobił się następcy, bardzo sensownego w postaci Placha. Ale jest piękną sprawą, że to właśnie Szmatuła, rocznik 1981, wychowanek Sokoła Rakoniewice, któremu pokazywano w młodości drzwi w poważniejszych ligowych klubach – zerowe łamane na minimalne szanse w Lechu i Zagłębiu Lubin – staje się bohaterem tego finiszu. Powiedziałbym, że to jest dopiero mocna puenta, puenta jakiej nie powstydziliby się najlepsi autorzy fikcji, ale jeszcze znowu Szmatuła mnie spuentuje jakimś sezonem po czterdziestce i dopiero będzie mi łyso.
Ciężko tej drużyny nie kupić. Pietrowski, który mi kojarzy się z solidnością, balansującą na granicy przeciętności tak wielkiej, że aż zachodzącej na niewidoczność. Pozorną, bo teraz zachodzi podejrzenie: a może patrzyłem nieuważnie, przez palce, na gole, na asystentów, na kiwki w aut, a ten facet wszystkie lata zasuwał nie jak mrówka, ale jak całe ruchome i bojowo nastawione mrowisko, bo jest specjalistą od czarnej roboty, jakich trenerzy uwielbiają, a którzy dopiero w takich drużynach, przy tak niespodziewanych sukcesach, urastają do rangi bohaterów. Ciężko nie docenić też Piotrka Parzyszka, który w ostatnim czasie przechodził trudne chwile z przyczyn osobistych, któremu kariera się ewidentnie załamała, który wracał do Polski – nie ukrywajmy – z podkulonym ogonem, który zaczął tak tragicznie, że wydawało się, że się skończył, a który wiosną był jednym z najlepszych polskich napastników Ekstraklasy. W biedniejszych w snajperów czasach mógłby za chwilę liczyć na powołanie do kadry.
Lubię Valencię, który według mnie jest na tą ligę talentem czystej wody, kozakiem, na którego – do kas marsz, gliwiczanie – chodzono by także na większych stadionach. Lubię Kirkeskova, który na Legii rozegrał spotkanie bezbłędne, był tego spotkania moim cichym bohaterem, czyszcząc wszystko, a nawet jak zatrzymał samotnie kontrę, to nigdy nie wybijał lagi, tylko dogrywał w tempo na kontrę. Dziczek od dawna jest jednym z moich ulubionych polskich graczy młodego pokolenia, moim zdaniem przed nim duża przyszłość, nawet nazwisko ma dobre. O Sedlara słusznie Piast bił się jak o mało którego piłkarza w swojej historii.
Co się stanie z tą drużyną?
Może się zdarzyć wszystko, włącznie z szybkim zakończeniem pucharowej bajki, gdzie Piast nie będzie rozstawiony w żadnej rundzie, od razu mogąc trafić na zdecydowanego faworyta.
Ale dajcie spokój, jeszcze mamy czas, by martwić się wątpliwym zaszczytem uczestnictwa w europejskich pucharach, teraz doceńmy metamorfozę nad metamorfozy:
Rok temu Piast, niemal w tym samym składzie, z tym samym trenerem, z tymi samymi czołowymi graczami, w 37 kolejce też grał mecz o wszystko, tylko o utrzymanie.
To nie jest żaden cud, efekt zdumiewająco drogiej ofensywy transferowej, przypadek. To mistrzostwo kultu pracy i wiary w grupę, która przed chwilą mało nie spieprzyła się z ligi.
Leszek Milewski
Fot. NewsPix