71% wygranych meczów. Pięć tytułów mistrza Włoch na pięć możliwych do zdobycia. Cztery Puchary Włoch na pięć możliwych. Liga – w której grają przecież takie firmy jak Napoli, Inter, Roma, Milan, Lazio, Atalanta… – zdominowana z tak olbrzymią przewagą nad resztą stawki, że aż czasem żal było patrzeć na rywali, kotłujących się gdzieś bezładnie w peletonie. I to wszystko okazało się zbyt mało, żeby Massimiliano Allegri w kolejnym sezonie znów poprowadził Juventus. „Stara Dama” niespodziewanie rozstaje się ze swoim szkoleniowcem, czyniąc go z miejsca najgorętszym towarem na rynku, jeżeli chodzi o bezrobotnych trenerów.
Nie trzeba się wznosić na wyżyny przenikliwości, żeby domyślić się powodów tego aksamitnego rozstania. Które – co wypada odnotować i uszanować – przebiegło we względnej ciszy, trochę z zaskoczenia, z zachowaniem klasy po obu stronach. Bez medialnej burzy, wielotygodniowych spekulacji, bez cierpkich słów i tyrad na konferencjach prasowych. Jednak, jakkolwiek kulturalnie to z zewnątrz nie wygląda, drogi obu stron się definitywnie rozeszły. Ponieważ Allegri, owszem, w kraju nie miał sobie równych. Nawet wówczas, gdy Napoli dowodzone przez Maurizio Sarriego zgromadziło 91 punktów w tabeli. Odpierał każdy szturm na swą mistrzowską twierdzę.
Jednak na arenie europejskiej włoski taktyk nie zapewnił klubowi chwały. W tym sezonie ustępując dość wyraźnie w dwumeczu Ajaksowi, choć pewnie w Turynie znaleźli się tacy, którzy drabinkę Atletico – Ajax – Tottenham postrzegali wręcz jako autostradę do finału.
Krótko mówiąc – Allegri nie wygrał Champions League, więc musi odejść.
Skąd się wziął Allegri?
Ktoś powie – słusznie. Juventus ma taką przewagę finansową nad resztą ekip z Serie A, że wygrywanie w tej lidze to obowiązek, a Bianconeri od jakiegoś czasu nawet w kraju strasznie się meczą i punkty wyrywają niżej notowanym przeciwnikom z gardła, zamiast klepać wszystkich piątką do zera. Zauważył to choćby Arrigo Sacchi, oskarżając Juve, że nie daje fanom futbolu rozrywki, jedynie beznamiętnie gromadzi punkty. A bardziej rozrywkowy scenariusz sugerowałaby choćby dysproporcja w budżetach między Starą Damą a resztą Italii, no i jakość kadry. Prawdziwym polem do popisu dla szkoleniowca drużyny tego kalibru jest zatem właśnie Liga Mistrzów, gdzie Juventus może się mierzyć z europejskimi potęgami, przeciwnikami równymi sobie. I tam taktyczne koncepcje Allegrego regularnie zawodzą. Nawet jeśli klapa następuje dopiero w finale, to koniec końców – turyńczycy zawsze kończą z pustymi rękoma. To po prostu fakt. Pięć sezonów, dwa finały LM, zero zwycięstw. Zero tituli, jak chciałby klasyk.
Rozczarowanie? No niby tak, ale jednak nie do końca.
Przede wszystkim – Massimiliano Allegri nie jest managerem, który pojawił się na swoim stołku w Turnie dlatego, że akurat w szczęśliwie dobranym miejscu postanowił urwać się z choinki i wziął w swoje zachłanne łapy gotowca, gdzie po prostu wystarczyło niczego nie spaprać, bo i bez ingerencji szkoleniowca machina hula jak należy. Toskańczyk nie był nigdy wielkim zawodnikiem, więc swoją karierę szkoleniową musiał budować od podstaw, wspinając się po drabinie świata calcio jeden szczebelek za drugim. Najpierw były sukcesy na poziomie trzecioligowym, potem bardzo udana przygoda w Serie A z przeciętniutkim i niezbyt zamożnym Cagliari, aż wreszcie scudetto zdobyte w 2011 roku z Milanem.
Rossoneri nie byli rzecz jasna wówczas tak dziadowską ekipą jak dzisiaj, tu nawet bez porównania. Mieli w składzie kapitalnego Thiago Silvę, trzymającego w garści całą defensywę. Mieli na szpicy Zlatana Ibrahimovicia, którego nie trzeba nikomu dodatkowo przedstawiać. Niezłą piłkę grał cały czas Robinho, nie wygaśli jeszcze zupełnie Seedorf, Gattuso, Nesta czy dręczony urazami Alexandre Pato. Nie był to jednak żaden znowu dream-team.
Allegri najpierw ugrał z Milanem mistrza, potem drugie, a następnie trzecie miejsce w Serie A, za każdym razem wychodząc z grupy w Lidze Mistrzów, a raz nawet wędrując aż do ćwierćfinału, gdzie mediolańczycy nie poddali się bez walki w rywalizacji z Barceloną, która zresztą rok wcześniej sięgnęła po najcenniejsze europejskie trofeum. Tu nie ma przypadku, jest ciągłość co najmniej bardzo przyzwoitych wyników. Za wyjątkiem sezonu 2013/14, który zakończył się klapą.
Nie jest więc prawdą, że mówimy o szkoleniowcu, który potrafi tylko patrzeć na wszystkich z góry i męczyć bułę, grzejąc się w wygodnym, turyńskim kurwidołku. Allegri swoją klasę udowadniał także w mniej sprzyjających warunkach.
Odmieniony Juventus
Oczywiście ligę z Juventusem podbijał też Antonio Conte. W sezonie 2013/14 krewki Włoch zanotował ze Starą Damą rekordowe 102 punkty w lidze, wygrywając na przestrzeni całego sezonu włoskiej ekstraklasy aż 33 spotkania. To była dominacja absolutna. Roma również radziła sobie wówczas całkiem przyzwoicie na krajowym podwórku, gromadząc aż 85 oczek na koncie, co jednak wyglądało jak zupełnie przeciętny dorobek w porównaniu z niesamowitymi osiągnięciami Juve. Trzeba jednak pamiętać, że sukces ligowe Conte były okupione fatalną, a w najlepszym przypadku średnią postawą turyńczyków na arenie europejskiej.
Przypomnijmy. Sezon 2011/12 – Juventus wygrywa ligę bez porażki (aż 15-krotnie remisując), ale nie gra równolegle w pucharach.
Sezon 2012/13 – ćwierćfinał Ligi Mistrzów, Juventus broni tytułu w Serie A, lecz w Europie zostaje zdeklasowany przez Bayern. Gianluigi Buffon komentuje tamten dwumecz mówiąc, że jego drużyna jest jeszcze na kompletnie innym pułapie niż Bawarczycy.
Sezon 2013/14 – kompromitacja ponownego mistrza Włoch, który żegna się z Ligą Mistrzów już po fazie grupowej. Nie udaje się też zaznać pocieszenia w Lidze Europy, gdzie Bianconeri odpadają w półfinale.
Tymczasem już w kolejnym sezonie – gdy stery obejmuje Allegri – Juventus wędruje aż do finału Champions League. Potem jest 1/8 finału i dramatyczny, wyrównany dwumecz z Bayernem, kolejny finał i dwa ćwierćfinały. Jeżeli ktoś zatem twierdzi, że styl byłego już manager Juve hamował ten klub na arenie międzynarodowej to musi jednocześnie pamiętać, że to właśnie Allegri, a nie Conte przywrócił Starą Damę do realnej rywalizacji z europejskimi potęgami. Juventus nie wychodził może zawsze zwycięsko z konfrontacji z Barceloną, Realem czy Bayernem, jednak niezmiennie był na dystansie dwumeczu wartościowym, trudnym do pokonania rywalem, a czasem zdarzało mu się wręcz demolować mocarnych przeciwników. I to przede wszystkim z uwagi na ten specyficzny, niekiedy niełatwy w odbiorze styl, jaki preferuje Allegri. „Spektakle odbywają się w cyrku, podczas meczu najważniejszy jest wynik” – zwykł powtarzać włoski trener.
Można tego gościa nie trawić za delikatne skłonności do bufonady, ale trzeba oddać mu to, co się należy. Allegri ze swoim pasmem sukcesów w kraju i dwoma finałami Ligi Mistrzów musi być uznany za jednego z najlepszych szkoleniowców w historii Juventusu.
Włoch to rzecz jasna cwaniak pełną gębą. Cyniczny strateg, który stara się wykonywać jak najmniej niepotrzebnych kroków, jeżeli tylko zauważa, że do zwycięstwa prowadzi droga na skróty. Jego filozofia życiowo-piłkarska jest w tym względzie spójna. Zdaniem Allegrego, czasem dla zdrowia psychicznego warto po prostu zwolnić i przez jakiś czas się błogo opieprzać – Tracisz rozum, jeśli pracujesz przez 24 godziny na dobę. Ludzie pochodzący z Livorno cenią sobie lenistwo. Ja też taki jestem. Gdy zbyt długo pracuję, mój mózg zaczyna się roztapiać.
Niechęć do przesadnego przemęczania się widać właściwie w każdym meczu ligowym Juventusu. Jeżeli można wygrać 2:0, to po co się napinać na 6:0? Nie ma za to przecież dodatkowych punktów, a może wszak oddać futbolówkę przeciwnikowi, wycofać się głęboko i spokojnie odbijać piłeczkę. A wrażenia artystyczne, wiadomo – do cyrku.
– Graliśmy z Borussią Dortmund w 1/8 finału Ligi Mistrzów. W pierwszym meczu wygraliśmy 2:1 i przygotowywaliśmy się do rewanżu w Niemczech. Co nam powiedział Massimiliano Allegri? „Bądźcie spokojni, to będzie jak mecz towarzyski”. Byłem zupełnie zaskoczony. Potem pokazał nam jednak film, na którym wskazywał słabości niemieckiej obrony i miejsca, gdzie musimy zaatakować. I wiecie co? Wszystko stało się tak, jak było na tym filmie. Wygraliśmy 3:0. Od tamtego momentu zawsze mam wielki szacunek dla Allegrego. I przed każdym meczem w Lidze Mistrzów pytałem go: „Mister, co tam mamy dzisiaj w menu?”. Czekałem tylko na jego intuicję – opowiadał Patrice Evra, cytowany przez Dominika Muchę z Przeglądu Sportowego. Anegdota, która mówi o Massimiliano właściwie wszystko.
Ośmioletnia księga dominacji Juventusu w Serie A, a zwłaszcza pięć jej rozdziałów dopisanych przez Allegrego – w sumie najdłuższe tego rodzaju dzieło w historii topowych lig Starego Kontynentu – to nie jest powieść awanturnicza, upstrzona ciągłymi zwrotami akcji, szaleńczymi pościgami czy morskimi przygodami z udziałem piratów. To raczej do bólu rzetelna, doskonale napisana lektura szkolna o życiu pracowników stoczni. Warsztatowo bezbłędna, zawierająca genialne smaczki, lecz – z uwagi na brak tempa, ospałość, leniwie prowadzoną narrację – niekiedy paskudnie trudna w odbiorze.
Co dalej?
Allegri nie jest rzecz jasna managerem pozbawionym wad. W Lidze Mistrzów wielokrotnie można było odnieść wrażenie, że tłumienie ofensywnego potencjału drużyny i usilne kunktatorstwo nie wychodziło wcale Juventusowi na zdrowie. Przykłady można mnożyć – choćby w tym sezonie, gdy Juve niepotrzebnie i na własne życzenie dało się tak szalenie rozpędzić Ajaksowi i potem nie zdołało już się oprzeć holenderskiej nawałnicy. Albo jeszcze wcześniej, gdy w Madrycie turyńczycy nie zaproponowali swojej gry, tylko dostosowali się do warunków narzuconych przez Atletico i zostali – dosłownie i w przenośni – rozsmarowani po murawie przez nabuzowaną w swoim stylu ekipę Cholo Simeone.
W rewanżu, gdy Bianconeri skoncentrowali całą swoją energię na zdominowaniu przeciwnika na jego połowie, celem odrobienia strat. I zawodnicy Atletico nagle zaczęli wyglądać na boisku jak malutkie żuczki, a nie potężne tury. Role totalnie się odwróciły. To samo było rok wcześniej, w dwumeczu z Realem Madryt, gdy Juve otarło się w rywalizacji z Królewskimi o dogrywkę, pomimo porażki 0:3 w pierwszym spotkaniu.
Niekiedy brakuje Juventusowi spontaniczności, która uwalniana jest dopiero wtedy, gdy nad głową wisi topór kata. Ale czasem na desperacką szarżę jest niestety za późno.
Choć sam Allegri reaguje na takie zarzuty jak byk omamiony krwistoczerwoną płachtą. Gdy dziennikarz Sky Sport Italia zarzucił mu przesadną zachowawczość w dwumeczu z Ajaksem, manager eksplodował: – We Włoszech każdy stał się teoretykiem futbolu i to jest prawdziwy problem. Tak jak ty, czytając te swoje książki. Teraz się zamknij, bo ja będę mówił! Nie masz pojęcia o futbolu. Siedzisz sobie za biurkiem, czytasz te swoje książeczki, a nic nie wiesz o praktycznym wymiarze sportu. Ja wygrałem sześć razy scudetto! (…) Jednak jest różnica między ładnym graniem i wygrywaniem. I ona nie jest tak mała, jak się wam wszystkim wydaje.
Cóż – Włoch zawsze miał trudny charakter. Udało mu się znaleźć drogę do psychiki kilku skomplikowanych zawodników, to trzeba mu oddać, ale też niejednokrotnie popadał w konflikty z zarządem i swoimi podopiecznymi, choćby Leonardo Bonuccim. Nie jest to może aż taki wulkan roszczeń i emocji jak Antonio Conte, lecz i jemu zdarzają się wybuchy.
Allegri w tamtym czasie – czyli po przegranym dwumeczu w Champions League – w ogóle mówił różne ciekawe rzeczy. Na przykład zapewniał, że zostaje w Turynie na dłużej, co potwierdził zresztą Pavel Nedved. Zanosiło się wówczas w Juve na kolejną ewolucję w składzie, teraz trochę mocniej zaleciało zapachem rewolucyjnych zmian. Ostatecznie do kosmetycznych roszad kadrowych najlepiej nadawałby się przecież… Allegri we własnej osobie, który zna zespól jak własną kieszeń i na pewno dogłębnie przeanalizował jego najważniejsze potrzeby. Wiedziałby, gdzie załatać, a gdzie doczepić ozdobę.
Są zatem dwie opcje. Albo manager domagał się zbyt daleko idących zmian, a władze klubu faktycznie chcą wyłącznie kosmetyki, albo odwrotnie – zarząd chciał wywrócić do góry nogami całą drużynę, na co trener nie przystał.
Zresztą – nie trzeba być Allegrim czy jakimkolwiek innym geniuszem futbolowej strategii, żeby dostrzec potężne dziury w defensywie Juve, brak zmienników na niektórych pozycjach i słabiutki – jak na ambicje klubu – środek pola. Na dodatek La Gazzetta dello Sport donosi, że klub mają opuścić niezadowoleni Paulo Dybala i Douglas Costa, co wstrząśnie także i ofensywnym potencjałem zespołu. Coś się w Turynie kończy.
To jednak nie jest już żadną miarą zmartwienie Włocha. Który, jeśli wierzyć medialnym doniesieniom, nie może opędzić się od ofert i sygnałów zainteresowania jego usługami. Na Massimiliano natychmiast rzucił się ponoć Bayern, a na Old Trafford wciąż nie mogą odżałować, że dali się nabrać na kilka anegdotek z Sir Alexem Fergusonem w roli głównej i próbują się jakoś wykręcić z projektu pod tytułem „Solskjaer”. Padają też nazwy Chelsea, PSG, nawet Tottenhamu. To jednak wyłącznie spekulacje, być może po prostu zwyczajne brednie. Krążą też pogłoski, że Allegri jest dość potężnie wypruty emocjonalnie po ostatnich miesiącach i chętnie zafunduje sobie roczny rozbrat z trenerką, żeby złapać trochę dystansu i świeżości w spojrzeniu na futbol.
A Juve? Trzeba działać nie nerwowo, a chytrze – jak pouczał filmowy „Cuma”. Potencjalnych scenariuszy naszkicowano już kilka.
Portal JuvePoland cytuje Luciano Moggiego, który grzmotnął – w swoim stylu – z potężnej armaty. To w końcu Moggi: – Nie znam powodów rozwodu z Allegrim, ale jeżeli Juventus podjął takie kroki, to może wskazywać na to, że ma asa w rękawie. Guardiola? Ktokolwiek przyjdzie, napotka trudności, bo nie będzie łatwo zastąpić Allegrego. Teraz powstała szansa dla Napoli i Interu, by skorzystać na tej zmianie. Sarri? Nie wiem. Nie będzie prosto zrobić lepszą drużynę od tej, którą stworzył Max.
Mimo wszystko – teoria, jakoby Pep Guardiola miał cisnąć w kąt Manchester City i objąć Juve wydaje się dość grubymi nićmi szyta, choć oglądanie Cristiano Ronaldo grającego pod okiem Hiszpana byłoby z pewnością niezwykłym doznaniem. Bardziej prawdopodobne są jednak pozostałe opcje: powrót Conte do Turynu, przenosiny Sarriego z powrotem do Włoch, może sięgnięcie po Tuchela, który chyba nie do końca odnajduje się w paryskim gwiazdozbiorze.
Jak widać – wiele z tych pogłosek zakłada swoisty handel wymienny. Mówi się wszak także o nowym, włoskim wyzwaniu dla Mauricio Pochettino.
Opcji jest od groma, przewijają się także nazwiska znane niemal wyłącznie ze świata calcio. Wydaje się jednak oczywiste, że tropy prowadzą raczej w kierunku szkoleniowców, którzy preferują ofensywny styl gry, może nawet odrobinę boiskowego szaleństwa. Co pozwoli niektórym, nieco osowiałym zawodnikom odzyskać przygaszony błysk w oku i radochę z gry, tłumioną ponoć przez taktyczne kajdany Allegrego. I roznieci znów ogień w serach kibiców, od dłuższego czasu krytycznych wobec stylu gry turyńczyków, co miało włoskiego trenera straszliwie frustrować i podobno przyczyniło się do jego odejścia. Z kolei tak ustanowione kryterium – czyli nacisk na atrakcyjną grę – pozornie wykluczałoby z dyskusji Didiera Deschampsa, często wymienianego w roli potencjalnego następcy Massimiliano. Francuz jest mistrzem świata, jasne, ale nie można powiedzieć, żeby jego Francja stroniła od boiskowego cwaniactwa. Wręcz przeciwnie – jej styl do złudzenia przypominał momentami kunktatorskie metody Włocha.
Z drugiej strony – Deschamps udowodnił już – i jako zawodnik, i jako trener – że jest zwycięzcą. Czempionem. Że potrafi zatriumfować na arenie właśnie wtedy, kiedy skupiają się na niej oczy całego piłkarskiego świata. A przecież o to tak naprawdę władzom Juventusu chodzi. Nie o piękniejszy styl, nie o odzyskanie radości, nawet nie o załagodzenie takich czy innych konfliktów w szatni.
Tylko o ten cholerny puchar z wielkimi uszami, który ucieka im już od 23 lat.
Fot. NewsPix.pl