Trzy bramki przewagi przed meczem rewanżowym? No cóż, to w zasadzie dobry czas, by zacząć przepraszać kibiców… Tak naprawdę byłem święcie przekonany, że Barcelona z Liverpoolem nie odpadnie, ponieważ wychodziłem z założenia, że piłkarze tej klasy nie mogą rok w rok odpaść po wysoko wygranym pierwszym spotkaniu. Są zbyt świadomi stawki, popełnionych wcześniej błędów, zbyt skoncentrowani. Raz się może zdarzyć każdemu, wiadomo. Ale dwa? No nie, po prostu nie. I to nie po bliźniaczych meczach, w których wdeptano ich w glebę.
A jednak rzeczy niemożliwe dla Barcelony nie istnieją, więc zostałem z biletem samolotowym i niedorzecznie drogim hotelem w Madrycie jak Himilsbach z angielskim (trudno, najwyżej wezmę syna do Parque de Atracciones zamiast na stadion, też będzie fajnie). Ale zamiast mieć dreszczyk emocji, będę rozmyślał o wczorajszym spotkaniu… Na przykład, że…
Zdarzają się mecze, dość rzadko, ale się zdarzają, gdy przeciwko Barcelonie biegają nie piłkarze, ale wściekłe psy (to komplement). Z góry było wiadomo, że takimi właśnie wściekłymi psami staną się zawodnicy Liverpoolu. I w takich właśnie meczach ogromnym problemem „Barcy” – o ile bulterierów nie uda się okiełznać – z reguły jest Sergio Busquets. Oczywiście to piłkarz wspaniały, ale tempo spotkania, agresja i intensywność czasami sprawiają, że wygląda jak zbłąkany, rozglądający się turysta na środku ruchliwej nowojorskiej ulicy. Tu ktoś go popchnie, tam wyprzedzi, tu przestawi, ktoś przed nim wbiegnie do autobusu, ktoś wskoczy do zatrzymanej przez Sergio taksówki. A jeszcze ktoś inny zwinie portfel albo zwyczajnie da w tubę.
Busquets to piłkarz zbyt dostojny na napierdalankę w stylu box to box, widok gdy próbuje kogoś dogonić jest dość żałosny. Niby biegnie, ale kolega z drużyny też biegnie, bo wie, że przecież Sergio ma inne zalety, ale na pewno nie szybkość. Nawet jak wczoraj dostał żółtą kartkę to za faul raczej z futbolu kobiecego (poleciałem stereotypem, sorry), a nie na skutek konkretnej luty.
Nie ma co ukrywać, że Ivan Rakitić to też raczej mameja i gdybyś wybierał stu pomocników ze świata do meczu o kloppowej rock’n’rollowej charakterystyce, to pewnie w tej setce nie byłoby Chorwata. Zostaje Arturo Vidal, który zebrał bardzo dużo komplementów za pierwszą połowę na Anfield. Moim zdaniem to dość złudne. Otóż Arturo Vidal – i owszem – właśnie na takiej napierdalanki jest stworzony, to jest jego świat, jego środowisko naturalne.
Ale!
Ale jest coś ważniejszego moim zdaniem. Otóż Vidal jest zawodnikiem, który tak świetnie czuje się w chaosie, że sam go wręcz potęguje. Uważam, że niemal każdy mecz, w jakim zagrał Vidal, był chaotyczny lub takim się stawał. A wtedy z trójki Rakitić – Busquets – Vidal nadaje się do grania tylko Vidal. Dlatego wolę mecze, w których występuje Arthur, bo to z kolei zawodnik, który chaos wygasza i próbuje zaprowadzić porządek, jakąś barcelońską logikę akcji. I wtedy odżywają też Busquets oraz Rakitić. Nigdy się tego nie dowiemy, ale ja uważam, że Barcelona z Arthurem w pierwszym składzie byłaby mniej agresywna, mniej zawadiacka, ktoś powie, że jeszcze bardziej bezjajeczna, ale… – podkreślam, moim zdaniem – miałaby większe szanse ten mecz odpowiednio przygasić i zacząć grać spokojnie. Trzymać piłkę, zamiast ją gonić. Bo Arthur to zawodnik, który podłącza do gry wszystkich wokół.
Innymi słowy Arturo Vidal jest zawodnikiem MMA, który wychodzi na miasto z dwoma kolegami lamusami i gdy natrafia na trzech solidnych rzezimieszków mówi: – Dawajcie, lejemy się wszyscy!
I de facto łomot zbiera cała trójka, lamusy największy.
Z kolei Arhur w takiej sytuacji zagaja: – Panowie, ale po co ta agresja? Powstawię wam piwo. Albo pograjmy w szachy. Poopowiadajmy sobie o burzliwej historii dorzecza Rio Grande…
I wtedy jest szansa wyjść bez szwanku.
Wydaje mi się, że właśnie postawa linii pomocy – oprócz rażącej nieskuteczności oraz fatalnej postawy Alby w rewanżu – była w dwumeczu decydująca, bo tak naprawdę Barca zaprezentowała się względnie słabo zarówno u siebie, jak i na wyjeździe (a Liverpool też – łagodnie mówiąc – skutecznością nie grzeszył). Pewnie inne byłoby podejście Liverpoolu (chociaż czy na pewno inne?), gdyby Dembele strzelił na 4:0 w pierwszym spotkaniu, ale od pierwszego jego dnia w Barcelonie nie mogę wyzbyć się wrażenia, że ten chłopak jest genialnym idiotą. Ja nawet nie dałbym sobie ręki uciąć, czy on rewanż na Anfield oglądał, czy też myślał, że jest w środę, ewentualnie grał na konsoli. Chyba dobrze by było skupić się na tym, by przez rok zakamuflować braki intelektualne tego chłopaka, a potem sprzedać go jakiemuś naiwniakowi z arabskim budżetem. Gorzej, że jego zmiennikiem jest Coutinho, który chyba bardziej pasowałby bliżej środka pola.
W Barcelonie równy sezon rozgrywa tak naprawdę tylko czterech piłkarzy, przy czym ten czwarty (Alba) tylko do wczoraj. Poza nim to Messi, który w dwumeczu z Liverpoolem strzelił dwa gole i wypracował kolegom sześć sytuacji, Gerard Pique oraz Marc Andre Ter Stegen (aczkolwiek przy golu na 2:0 jak swój potencjał to dał ciała). O Messim pisać dużo nie trzeba, natomiast mam wrażenie, że Pique czasami robi za duet stoperów. Lenglet niby się dobrze wpasował, niby posadził Umtitiego, niby wszystko jest ok, ale czasami trudno mi się wyzbyć wrażenia, że jak pada gol dla rywali to można się zastanawiać: „zaraz, zaraz, a gdzie zniknął Lenglet?”. Bo on niby nie popełnia rażących błędów, ale po prostu jakimś cudem znajduje się w takim miejscu, że – masz ci los – nic nie mógł zrobić. Pique to defensor naprawiający błędy innych, wykonujący mnóstwo interwencji ratunkowych, ciągle będący w centrum zamieszania, błyskawicznie się przemieszczający (zresztą kto się wczoraj zorientował przy rzucie rożnym na 4:0 – tylko Pique i nawet niewiele zabrakło, by tę sytuację uratować). A Lenglet jakiś taki dyskretny, zawsze niewinny. Alibi.
Mecz Suareza na Anfield do zapomnienia. Jak już wyszedł do pozycji strzeleckiej to strzał oddał byle jaki, jakby się do niego nie przyłożył. Nie robił akcji indywidualnych, w zasadzie nie rozgrywał, nie przytrzymywał piłki, bo od razu się kładł, co oczywiście robi często, ale bez przesady: zwykle wytacza obrońcom wojnę, a tutaj to nie była wojna tylko pisanie listów do wojsk NATO z prośbą o interwencję.
Musi to wszystko sobie przemyśleć trener Barcelony, przy czym mam nadzieję, że nie będzie nim Valverde (ale też nie mam złudzeń – będzie nim). Jest to człowiek na wskroś nudny, prowadzący nudne drużyny w nudnych meczach, tak niedopasowany jak jego własne, workowate spodnie garniturowe. Nie wiem, jak wyglądałaby Barcelona, gdyby prowadził ją Juergen Klopp, ale nie mam wątpliwości, że zmiotłaby na pył prowadzony przez Valverde Liverpool (chociaż nie wiem, czy pod wodzą Valverde Liverpool w ogóle grałby w Lidze Mistrzów). Klub marnuje najlepsze lata Messiego upierając się przy trenerach tak szarych, że gdyby w ogóle nie pojawili się na stadionie to mógłby się nikt nie zorientować.
KRZYSZTOF STANOWSKI