Reklama

Cynamon. Rudzielec z darem do krzywdzenia ludzi

Jan Ciosek

Autor:Jan Ciosek

08 maja 2019, 18:44 • 10 min czytania 0 komentarzy

Są pewne rzeczy wspólne dla wszystkich zakątków świata. Ludzie lubią dobrze zjeść, wypić, lubią się pośmiać, spotkać z przyjaciółmi. Nie lubią zbyt ciężkiej pracy, gdy jest za zimno, albo za gorąco, nie lubią kłopotów żołądkowych. I nie lubią rudych. W większości przypadków kończy się to zaczepkami, obelgami, czasem ktoś dostanie z liścia. Ale może się też zdarzyć tak, że żarty z dzieciaka o czerwonych włosach skończą się tak, że rudzielec się wkurzy, weźmie do roboty i… zostanie jednym z najlepszych bokserów na świecie.

Cynamon. Rudzielec z darem do krzywdzenia ludzi

Mały Santos Saul Alvarez Barragan w genach po matce, Anie Marii Barragan, dostał rude włosy, co w większości szkół na świecie jest już wystarczającym pretekstem do zaczepek. W przypadku Saula powodów było więcej: był drobnym chłopakiem, nie tylko z rudą czupryną, ale także z piegami i wyjątkowo jasną, jak na Meksyk, karnacją. Nie ma się co oszukiwać: taki ananas miałby pod górkę w każdej szkole, na dowolnej szerokości geograficznej. Już wtedy wszyscy nazywali go „Canelo”, co oznacza po prostu „Cynamon” i jest w Meksyku standardową ksywką dla rudzielców. Przezwisko to jedno, ale koledzy fundowali mu jeszcze zaczepki i idiotyczne żarty. Saul wszystko cierpliwie znosił. Był spokojnym chłopakiem, nie szukał zwady. Co ciekawe, ma sześciu starszych braci. Na tym etapie, wszyscy już trenowali boks. „Canelo” do sali nie ciągnęło i wszyscy uznali, jako pewnik prosty fakt: skoro Saul, jako jedyny ma rude włosy, to także jako jedyny nie ma instynktu wojownika. Bardzo się zdziwili pewnego dnia, gdy pewien dużo większy chłopak, regularnie zaczepiający 11-letniego dzieciaka, powiedział o kilka słów za dużo. „Canelo” w furii się na niego rzucił, zasypał lawiną ciosów, rozkwasił nos. Jak pisał po latach magazyn „The Ring”, to był moment, w którym zdał sobie sprawę, że „ma coś, czego nie mają jego bracia – dar do okaleczania”.

Potem poszło już szybko. Rudzielec poszedł z bratem Rigoberto do Julian Magdaleno Gym, gdzie spotkał Jose i Eddy’ego Reynoso (ociec i syn), którzy przez nauczyli go wszystkiego i do dziś, po 17 latach, nadal razem pracują. Oczywiście, zazwyczaj w takich sytuacjach trenerzy po latach wspominają, że od razu widzieli wielki talent, że od razu czuli i wiedzieli, że to przyszła gwiazda. Czasem to prawda, kiedy indziej bujda. Reynoso nie od razu zauważyli, że trafił im się diamencik do oszlifowania. 11-letni rudzielec trenował w grupie, uczył się absolutnych podstaw, krok po kroku poznawał bokserskie rzemiosło. „Początkowo trenował tak, jak inni. Reynoso uczyli go podstaw. Jak balansować, jak się poruszać, jak zadawać sierpy ze złymi intencjami. Potem zobaczymy, co mamy. W ciągu trzech pierwszych lat mieli mnóstwo. Canelo miał amatorski rekord 44-2, wygrał juniorskie mistrzostwa Meksyku do lat 14. Przekonał także innych trenerów, żeby trzymali swoich zawodników z dala od rudego dzieciaka z grubą szczęką. Chłopak, który kiedyś nie chciał walczyć, teraz nie mógł znaleźć nikogo, kto chciałby z nim walczyć” – pisał „The Ring”.

Meksyk to inny świat. U nas 15-latkowie tak naprawdę dopiero dostają pierwsze szanse w młodzieżowych turniejach. Potem budują karierę amatorską, próbują się zakwalifikować na mistrzostwa Polski, następnie Europy i świata, wreszcie – na wymarzone igrzyska olimpijskie. W dalszej kolejności przychodzi czas na karierę zawodową. W niedawnej rozmowie z Weszło, Robert Gortat, trener i sędzia bokserski tłumaczył, że już na starcie tracimy do innych krajów, bo dzieciaki za późno wychodzą do ringu. W Meksyku obowiązują kompletnie inne reguły. Ktoś powie: dzikie i wiele się nie pomyli. Tam zapisany w przepisach wiek, w którym można rozpocząć zawodową karierę bokserską, czyli lać się w ringu za pieniądze, bez kasków i żadnej innej ochrony głowy, to 15 lat. Kiedy u nas dzieciaki decydują, co robić po szkole podstawowej, jakie liceum, czy technikum wybrać, tam ich rówieśnicy szykują się do zawodowego debiutu w bokserskim ringu. Opowiadając o karierze gościa, który wygrał wszystko (do czego zaraz dojdziemy), warto pamiętać o tych wszystkich, którzy nie tylko nie osiągnęli szczytu, ale nawet – pełnoletności, bo któraś z walk zakończyła się tragedią.

canelo bracia

Reklama

W przypadku najmłodszego z Alvarezów, walki regularnie kończyły się może nie tragediami, ale ciężkimi nokautami. Zanim osiągnął 18 lat (czyli był w wieku, w którym Polak, czy Amerykanin mógłby rozpocząć zawodową karierę), miał na koncie 20 wygranych pojedynków, z czego 15 przed czasem. Chwilę przed osiągnięciem pełnoletności wziął zresztą udział w wydarzeniu absolutnie wyjątkowym, zapisanym w księdze bokserskich rekordów. 28 czerwca 2008 roku w Zapopan odbyła się gala bokserska, której głównym wydarzeniem (przynajmniej oficjalnie) był pojedynek Rafaela Guzmana z Zaidem Zavaletą o pas WBC FECARBOX. W praktyce głównym magnesem na lokalnych kibiców był występ na gali braci Alvarez. WSZYSTKICH braci Alvarez! Dla Victora, Gonzalo i Daniela były to debiuty, zresztą – nieudane, a ich kariery szybko się skończyły. Ricardo toczył tam trzecią zawodową walkę, wygrał, a potem był całkiem solidnym pięściarzem (3 porażki w 30 walkach, kilka mniej liczących się pasów). Ramon tamtego dnia także boksował po raz trzeci, także wygrał i także zrobił przyzwoitą karierę (7 porażek w 39 walkach).

Znacznie ciekawsze walki i ciekawsze kariery zrobili jednak pozostali dwaj bracia. Rigoberto, starszy od Saula o 12 lat, pamiętnej nocy w Zapopan boksował po raz 20. w karierze, o pas mistrza Meksyku. Dwa lata później ukoronował swoją przygodę z boksem, zdobywając tytuł tymczasowego mistrza świata WBA w wadze super półśredniej. Kończąc rozpiskę gali z czerwca 2008 dodajmy, że dla Saula to także był dwudziesty zawodowy występ. Tym razem wypunktował Miguela Vazqueza, późniejszego wieloletniego mistrza świata IBF wagi lekkiej.

Wkrótce „Canelo” po raz pierwszy wystąpił na gali w USA, potem zanotował kilka spektakularnych nokautów, aż wreszcie, jeszcze przed 21. urodzinami, stanął do walki o pas mistrza świata WBC w wadze super średniej. W starciu z Matthew Hattonem wygrał wszystkie rundy i sięgnął po tytuł. W zasadzie od tego momentu, w marcu 2011 roku, utrzymuje się na szczycie.

Jakiś czas temu komentowałem dla FightKlubu archiwalne walki Canelo. Oczywiście, widziałem je wcześniej, ale teraz miałem okazję obejrzeć je jedna po drugiej, chronologicznie. Nie wiem, czy jest ktoś, kto robił równie wielkie postępy w zasadzie z walki na walkę. Na przykład pojedynku z Jose Miguelem Cotto był sztywny, podłączony do prądu. Minęły dwa miesiące i w ringu była lepsza wersja Alvareza. I tak było w każdym kolejnym starciu. To były gigantyczne skoki. Kiedy oglądało się te walki na bieżąco, to mogło trochę umykać. Teraz obejrzałem te walki wszystkie po kolei i muszę powiedzieć jedno: czapki z głów przed Canelo – mówi Piotr Momot, komentator i dziennikarz portalu ringpolska.pl. – To przykład sportowca, który doszedł na szczyt niesamowicie ciężką pracą. Alvarez nie jest czystym bokserskim talentem, tylko pracusiem. Pamiętam, jak po pierwszych walkach promujący go Oscar de la Hoya mówił, że ten chłopak będzie legendą. Szczerze: nie wyglądało na to. Na początku trochę był ciągnięty za uszy, trochę na siłę robiono z niego wielką gwiazdę. Teraz jednak nie ma żadnych wątpliwości: Saul Alvarez jest absolutnym kozakiem, w dodatku przez wielkie K.

W ostatni weekend „Canelo” boksował w Las Vegas z Danielem Jacobsem o trzy pasy mistrzowskie wagi średniej. Wygrał jednogłośnie na punkty, pokazując po raz kolejny niesamowite umiejętności, z których najważniejszą być może wcale nie jest zadawanie ciosów i odporność na uderzenia.

W tej ostatniej walce Alvarez dał z siebie dokładnie tyle, ile musiał, żeby wygrać. Ani mniej, ani więcej. To ważne. Daniel Jacobs rzucił na szalę absolutnie wszystko, ale to nie wystarczyło. Canelo kontrolował pojedynek i boksował bardzo mądrze. Na dziś, moim zdaniem, to numer jeden na świecie bez względu na kategorie wagowe. On ma dopiero 28 lat, a już boksował z całym topem, z Mosleyem, Cotto, Floydem Mayweatherem Juniorem, Gołowkinem, Jacobsem, ze wszystkimi kozakami. I, co ważne, w każdej walce widać u niego postęp – podkreśla Maciej Miszkiń, były bokser, dziś komentator Polsatu Sport. – Co ważne, on od każdego z rywali potrafił coś zabrać, nauczyć się tego, co mieli najlepsze. Genialnie wyciąga wnioski i się uczy. To wszystko sprawia, że jest pięściarzem kompletnym. Kiedyś mu zarzucano, że ma gorszą pracę nóg. Ale tego się nauczył w walce z Floydem Mayweatherem.

Reklama

Pochwały pod adresem Alvareza słychać dziś z praktycznie każdej strony. Jego stylem zachwycają się dziennikarze i kibice, jego klasę doceniają rywale. Ale nie da się ukryć, że nie zawsze jest tak samo. Wiele razy pojawiały się głosy, że „Canelo” jest faworyzowany, że nie da się z nim wygrać na punkty, bo w razie potrzeby sędziowie tak je policzą, żeby pomóc Meksykaninowi. Było to doskonale widać choćby we wrześniu 2013 roku, kiedy w Las Vegas boksował ze wspomnianym Mayweatherem. 12-rundowy pojedynek o dwa mistrzowskie pasy był mocno jednostronny, to Amerykanin dyktował warunki i po ostatnim gongu – w normalnych warunkach – można było w ciemno zakładać, że wygra jednogłośną decyzją. Ale warunki normalne nie były. Sędzia C. J. Ross mimo ewidentnej dominacji Mayweathera na swojej karcie wpisała 114-114. Na szczęście pozostali arbitrzy – Dave Moretti i Craig Metcalfe przyznali wygraną rzeczywistemu zwycięzcy i udało się uniknąć wałka. Pani Ross po tym pojedynku zakończyła karierę i sprawa rozeszła się po kościach, choć na nowo podniosły się głosy, że w tym biznesie są równi i równiejsi. Dodajmy tylko, że to do dziś jedyna porażka Alvareza (52 zwycięstwa, 2 remisy).

Znacznie poważniejszy zarzut niż przychylność sędziów pojawił się nieco ponad rok temu, w trakcie przygotowań do rewanżowej walki z Giennadijem Gołowkinem. Pierwsza zakończyła się remisem i oczywiście – jak zwykle – nie brakowało kontrowersji. Druga, zaplanowana na 5 maja 2018 roku, została odwołana. Powód? Mocno śmierdzący. W dwóch pobranych od „Canelo” próbkach znaleziono ślady Clenbuterolu, czyli hormonu eliminującego tłuszcz. W normalnych warunkach w takim przypadku bokser najpierw dostaje długą dyskwalifikację, a dopiero potem ewentualnie może się tłumaczyć. Tutaj wszystko było inaczej. Oficjalna wersja Meksykanina była taka, że on nigdy niczego nie brał, a zabroniony środek znalazł się w jego organizmie po zjedzeniu zakażonej wołowiny. Komisja uznała, że w sumie rzeczywiście mogło to być gapiostwo i dała Alvarezowi symboliczną, sześciomiesięczną karę. Do rewanżu z Gołowkinem doszło we wrześniu i po kolejnej zaciętej walce stosunkiem głosów dwa do remisu wygrał Meksykanin.

Jestem w stanie uwierzyć w wersję ze skażonym mięsem, możliwe, że Alvarez przyjął Clenbuterol nieświadomie. Czytałem o tym środku, ponoć pomaga zbijać wagę. Ale w samym boksie nie pomaga, w dodatku jest bardzo szkodliwy dla organizmu. Wątpię, żeby taki pięściarz świadomie łykał coś takiego – uważa Miszkiń.

Boxing: unified WBC and WBA super welterweight title bouts

Po wpadce z Clenbuterolem i zwycięstwie nad Gołowkinem, „Cynamon” wygrał jeszcze dwie walki. Najpierw znokautował Rocky’ego Fieldinga, a teraz wypunktował Daniela Jacobsa. Trudno oprzeć się wrażeniu, że coraz trudniej o kolejnych, klasowych rywali dla meksykańskiego mistrza. A przecież – boksować musi, tym bardziej, że właśnie podpisał genialny kontrakt z grupą DAZN. Na jego mocy w ciągu 6 lat ma stoczyć 12 pojedynków i zarobić za nie 365 milionów dolarów!

To jeden z najwyższych, a może nawet w ogóle najwyższy kontrakt w historii sportu, a w historii boksu na pewno – podkreśla Momot. – Co ważne, mimo wielkich pieniędzy i tytułów, ten bokser wciąż jest głodny. Napędza go to samo, co wcześniej Mayweathera: on chce być legendą, że udowodnić wszystkim, że jest najlepszy. Dodatkowo, Canelo marzy o tym, żeby w kraju został uznany za najlepszego w dziejach meksykańskiego boksu, a do tego jeszcze daleka droga. Walczy o to, bo w Meksyku boks to religia. Hejterzy go tylko nakręcają i mobilizują do ciężkiej pracy. Na razie nie dał powodów do myślenia, że może mu zabraknąć odpowiedniej motywacji.

W Meksyku czasem jest krytykowany. W żadnym wypadku nie chodzi jednak o styl boksowania, bo ten jest uwielbiany. Niektórym rodakom nie podoba się taki amerykański styl bycia Canelo, który naśladuje trochę Oscara de la Hoyę. Ale przecież mówimy o pięściarzu, więc powinniśmy go oceniać za to, co robi w ringu. A tam jest geniuszem – przypomina Miszkiń.

I Meksykanie to doceniają. Jego walki są w ojczyźnie świętem, trudno oprzeć się wrażeniu, że popularnością „Canelo” już przeskoczył aktorów najpopularniejszych telenoweli, gwiazdy muzyki, a nawet – niedawno wybranego prezydenta. Jeśli spojrzeć na liczby – więcej Meksykanów obejrzało jego ostatnią walkę, niż zagłosowało w grudniowych wyborach na Andresa Manuela Lopeza Obradora. Nieźle, jak na rudzielca, najmłodszego z ósemki dzieci pary farmerów, który długo dawał sobą pomiatać kilku wyrostkom w szkole…

JAN CIOSEK

Fot. Newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...