Jeżeli o wyjątkowo starych rekordach mówi się, że mają długą brodę, to ten ma ją prawie do samej gleby. 43 i 45 – tyle lat liczą już sobie najstarsze rekordy Polski wśród mężczyzn, które w czasach głębokiego PRL-u wykręcił długodystansowiec Bronisław Malinowski. Jego wyniki krążą po dalekiej orbicie nawet teraz, kiedy nasza lekkoatletyka przeżywa okres prosperity. Czy kiedykolwiek ktoś wymaże te rekordy z tabel?
Zbliżający się sezon letni to dobra okazja żeby zadać to pytanie. A przy okazji przypomnieć historię samego Malinowskiego, który – powiedzmy to sobie szczerze – został przez przeciętnego kibica zapomniany. Kto wie jakby potoczyło się jednak jego życie, gdyby nie zostało przerwane w szczycie kariery. W momencie, kiedy w jego Audi wbił się ciężarowy Kamaz.
Tragiczne wypadki często mają swój zalążek w błahych okolicznościach. Ktoś postanowił zawrócić do domu, bo czegoś zapomniał, ktoś spieszył się odebrać dziecko ze szkoły, ktoś akurat tego dnia nie wiedzieć czemu zdecydował się pojechać inną drogą niż zazwyczaj. A Bronisław Malinowski 27 września 1981 r. jechał po prostu zatankować swoje Audi 80. Było po godzinie 19, kiedy przejeżdżał przez most w Grudziądzu w drodze właśnie na stację benzynową. Nie chciał zostawiać tego na poniedziałek, bo rano wyjeżdżał do Warszawy.
Feralnej niedzieli ruch na moście odbywał się wahadłowo. Drogowcy zamknęli fragment zniszczonej drogi z powodu fatalnego stanu nawierzchni. Przy zwężeniu „spotkały się” osobówka Malinowskiego, Kamaz i autobus PKS ze Starogardu Gdańskiego. Kierowca tego ostatniego, tak jak należy zatrzymał się przed wygrodzonym odcinkiem, aby przepuścić mające pierwszeństwo Audi. Ale kierowca ciężarówki, Benedykt N., który tego wieczoru wykonywał ponoć lewy kurs, nie wiedzieć czemu nie zatrzymał się za PKS-em, tylko ominął go i wjechał na pas. Chwilę później doszło do czołowego zderzenia z samochodem kierowanym przez Malinowskiego.Na moście szybko utworzył się duży korek. Zanim na miejsce przedarła się karetka pogotowia, kilku kierowców próbowało wyciągnąć zgniecioną osobówkę z barierek, ale bezskutecznie. Świadkowie wspominali po latach, że kiedy przyjechał lekarz, tylko przez okno rozbitego auta sprawdził puls mistrzowi olimpijskiemu i na koniec jedynie machnął ręką. Było po wszystkim.
Można powiedzieć, że świadkiem śmierci Malinowskiego był też jego trener Ryszard Szczepański. Szkoleniowiec mieszkał w bloku z widokiem na most i widział przez okno pulsujące światła karetek. O tym, że w wypadku zginął jego najważniejszy podopieczny, dowiedział się chwilę później ponoć od swojego sąsiada, milicjanta.
Bronisław Malinowski na początku grudnia miał brać ślub.
To, z jak błahych powodów doszło do tragedii, można wyczytać z archiwalnych artykułów prasowych z tamtych dni. Oto fragment z „Gazety Pomorskiej”: „Na miejscu wypadku, kilkanaście godzin po tragedii, zastaliśmy ekipę remontową z Rejonu Dróg Publicznych w Świeciu nad Wisłą. Jeden spawacz łączył starą rozerwaną blachę przykrywającą szczelinę dylatacyjną między przęsłami mostu, dwóch robotników kręciło się w pobliżu, a dwóch innych pracowników w czystych ubraniach nadzorowało drobną naprawę. I pomyśleć tylko, że można to było zrobić przynajmniej o całą dobę, a nawet dwie wcześniej… Prokurator Rajmund Przyborski wstępnie ustalił, że wskutek uszkodzenia pokrywy nad szczeliną między przęsłami na jezdni powstała niebezpieczna przeszkoda – dziura w nawierzchni i zadarta do góry część blachy. Drogowcy w niedzielę (przed wypadkiem – przyp. RB) ograniczyli się tylko do ustawienia lekkiej, składanej barierki w kształcie harmonijki opatrując ją w malutką lampką sygnalizacyjną, widoczną tylko z jednej strony i umieszczając prawie tuż obok, bez przepisowego wyprzedzenia, mało widoczny znak ograniczenia szybkości”.
“Gazeta Pomorska”, wydanie z września 1981 r.
Tak zostało przerwane życie mistrza olimpijskiego z Moskwy na 3000 m z przeszkodami. Bronisław Malinowski przez szesnaście lat pozostawał naszym ostatnim złotym medalistą olimpijskim w lekkiej atletyce. Kolejnym był dopiero w 1996 r. w Atlancie chodziarz Robert Korzeniowski.
Moskwa to nie tylko „wał” Kozakiewicza
Bronisław Malinowski był wówczas jedną z największych gwiazd polskiej „lekkiej” i najlepszym przeszkodowcem świata. Na dystansie 3000 m z przeszkodami miał na koncie dwa tytuły mistrza Europy, a wiele wskazuje na to, że zostałby też mistrzem świata, gdyby tylko takie wówczas rozgrywano. Swoją wielkość potwierdzał jednak przede wszystkim na igrzyskach olimpijskich: w 1972 r. w Monachium jeszcze jako 21-letni szczypiorek był czwarty, w 1976 r. w Montrealu był już srebrny wykręcają jednocześnie rekord Polski 8:09.11, a w 1980 r. w Moskwie zdobył upragnione złoto.
Tamten bieg na stadionie Łużniki to klasyka gatunku. Od początku było wiadomo, że walka o zwycięstwo rozegra się najprawdopodobniej między Tanzańczykiem Filbertem Bayi, a Polakiem. Obaj mieli jednak kompletne inne strategie na tamten bieg. Zawodnik z Afryki wystrzelił jak szalony narzucając tempo na rekord świata, Malinowski zaś długo trzymał się w środku stawki, bo jego plan był jasny – nawet gdyby na trasie wyczyniały się największe cuda, on ma przebiec dystans w 8 minut i 10 sekund. Po prostu. Liczył, że wygra regularnym tempem.
W pewnym momencie miał do Bayi już około 60 metrów straty, a krzyżyk na złotym medalu stawiali już nawet telewizyjni komentatorzy. Jednak na ostatnim okrążeniu, tuż przed rowem z wodą, Bronek wyprzedził ciągnącego już za sobą nogi rywala i zdobył złoto. Czas był prawie taki, jaki wcześniej sobie wycyrklował – 8:09.70.
– Pokusiłem się o analizę, co by było, gdyby niektóre z państw nie zbojkotowały igrzysk w Moskwie. Byłem ciekawy, jak wtedy wyglądałby układ sił i okazało się, że wszystko prawdopodobnie zostałoby tak samo. Bronek i tak zdobyłby złoty medal, bo nie miał wtedy konkurencji – mówi nam Łukasz Panfil, długodystansowiec, były reprezentant kraju, a obecnie dziennikarz. To właśnie on jest autorem jedynej książkowej biografii dawnego mistrza pt. „Bronek Malinowski. Przeszkodowiec” wydanej w 2016 r.
– Napisałem książkę, bo Malinowski jest zapomnianym bohaterem. Początkowo napisałem mnóstwo biografii sportowców w formie obszernych artykułów, ale jego zawsze omijałem, bo sądziłem, że to jednak postać tak wielka, że zasługuje na książkę – dodaje. – Zacząłem realizować ten pomysł w 2010 r. Początkowo błądziłem w absolutnej ciemności, bo wiedziałem tyle, co przeciętny kibic. Wszystko zmieniło się w momencie, kiedy pojechałem w rodzinne strony Bronka. Od słowa do słowa, od miejscowego sklepu spożywczego do mieszkającego nieopodal brata, potem do kolejnych członków rodziny. Rozmawiałem m.in. z byłym już prezydentem Grudziądza, czyli jego bratem Robertem Malinowskim, trenerem Ryszardem Szczepańskim czy narzeczoną. Pierwszym powodem była więc chęć przypomnienia naszego mistrza, drugim zaś to, że w Polsce panuje boom na bieganie i wypadało pokazać zawodnikom z XXI w., kto był tak naprawdę najlepszy.
Dowodem wielkości Malinowskiego są nie tylko medale olimpijski, ale też właśnie rekordy Polski, które utrzymują się już od blisko pół wieku. To właśnie do zmarłego tragicznie biegacza należą najstarsze rekordy wśród mężczyzn. Są to: 3000 m z przeszkodami – wspomniane już 8:09.11 (28 lipca 1976 r., Montreal), 3000 m – 7:42.4 (4 lipca 1974 r., Oslo) oraz 5000 m – 13:17.69 (5 lipca 1976 r., Sztokholm).
Wygrywałby nawet w XXI w.
Przez lata o planach treningowych Malinowskiego wśród biegaczy krążyły legendy. Właśnie te materiały okazały się jedną z najważniejszych zdobyczy Łukasza Panfila podczas zbierania materiału do książki. Jak opowiada dziś, dzienniczek treningowy otrzymał od Maksymiliana, młodszego o trzy lata brata biegacza, „już po dwóch minutach rozmowy”. Rozmówca zaufał mu i przekazał zeszyt. Panfil początkowo nie spodziewał się, co trzyma w rękach, tymczasem okazało się, że była to rozpiska treningów z 1980 r., a więc z sezonu będącego szczytem możliwości Malinowskiego. Kiedy zaczął analizować dzienniczek, zrozumiał, jak katorżniczą robotę wykonywał mistrz.
– Pomijam już niebotyczne prędkości na których bazował Malinowski, ale uderzająca była przede wszystkim duża objętość kilometrowa. Bo była wręcz maratońska – on biegał około 800 km w miesiącu. Gdyby jego życia nie przekreślił wypadek, to podejrzewam, że byłby świetnym maratończykiem. Bo zresztą takie plany były, aby przejść z dystansu przeszkodowego na maraton. Z informacji trenera Szczepańskiego wynikało, że już rok później chcieli zacząć ten dystans, bo myśleli o startach na mistrzostwach Europy w Atenach w 1982 r. i świata w Helsinkach w 1983 r. (pierwszych w historii – przyp. RB). Analizowałem skład medalowy tamtych mistrzostw i uważam, że Bronek naprawdę miałby ogromne szanse na medal – mówi Panfil.
O tym, jaka to była orka, świadczy chociażby plan treningowy przygotowany pod igrzyska w Moskwie. Dla przykładu – jak precyzuje w swoich materiałach Łukasz Panfil – Malinowski podczas zgrupowania w Meksyku na wysokości blisko 3000 m n.p.m. biegał 6×2000 m po 5:58 stosując przy tym 4-minutowe przerwy. Serwował też sobie podbiegi po dziewięć odcinków o długości 1300 m, by innym razem zaaplikować jeszcze 16×200 m pod górę, przy czym drugą serię stanowiło 16 płaskich 200 m. Miał też zwyczaj zapisywać codziennie rano, tuż po przebudzeniu, swoje tętno spoczynkowe i wagę. Był koniem pociągowym i to niezwykle posłusznym, bo wykonywał każde zadanie postawione przez trenera.
– O takich zawodnikach mówi się, że są idealni do prowadzenia. Nie kombinował. To co Ryszard Szczepański napisał mu na karteczce, to było święte. Wynikało to oczywiście z dużego zaufania do trenera, ale też jego charakteru. To było przecież połączenie genów szkockich, czyli perfekcjonizmu matki, z zadziornością ojca, który był żołnierzem podczas wojny. Do tego jeszcze wychowanie w siermiężnych warunkach we wsi pod Grudziądzem. To musiało go ukształtować – twierdzi autor książki.
Bronisław Malinowski był też jednym z pierwszych biegaczy z Europy, który zdecydował się na treningi w Kenii. – Kiedy około 2010 r. Marcin Lewandowski razem z bratem pojechali tam pierwszy raz, byli trochę przerażeni warunkami bytowymi. A więc nawet nie chcę myśleć, co było tam w latach 70. Malinowski chciał jednak trenować jak najlepsi – dodaje Panfil.
Mistrza z Moskwy można więc w pewnym sensie nazwać polskim Kenijczykiem. Od momentu jego złotego medalu, mistrzostwo olimpijskie zdobywali już wyłącznie biegacze z Kenii, ale co ciekawe, wynik Polaka z 1980 r. – czyli 8:09.7 – dawałby mu jednak złoty medal nawet na igrzyskach organizowanych XXI w., konkretnie w Sydney, Pekinie i Londynie.
Zalewski narobił smaku, ale….
Patrząc na jego rekordy Polski, jeśli któryś z nich mógł zostać pobity, to właśnie ten na 3000 m z przeszkodami. Po śmierci Malinowskiego najlepszym z naszych na tym dystansie był Bogusław Mamiński, wicemistrz Europy i świata. To właśnie on dosłownie otarł się o rekord Malinowskiego, zaliczając w 1984 r. 8:09.18. Trzeci wynik w historii zanotował z kolei w 1985 r. Krzysztof Wesołowski – 8:11.04. Później polskie biegi długie wpadły jednak w czarną dziurę, dlatego pobicie obowiązujących rekordów na 3000 prz., 3000 i 5000 m w najbliższym czasie wydaje się być raczej mało prawdopodobne.
Dzieje się tak jednak nie tylko z tego względu, że nie doczekaliśmy się tak wielkich talentów. Paradoksalnie, szanse na lepsze wyniki mogłyby być większe, gdyby nie… boom na biegi uliczne.
– Nasi zawodnicy zarabiają pieniądze głównie na ulicy, a jednak nie da się równolegle uprawiać tak różnych konkurencji. Dopóki system finansowania mityngów będzie taki jak obecnie, to tych wyników nie będzie – przewiduje Panfil. – Nie mamy więc dziś długodystansowca, którego można byłoby umieścić w światowej czołówce. Świat poszedł bardzo do przodu, my zostaliśmy z tyłu. Zwróćmy uwagę, jak na przestrzeni lat z powodu dominacji Afryki straciły na wartości nawet niektóre wyniki Bronisława Malinowskiego. 7:42.4 na „trójkę” i 13:17.69 na „piątkę”, to już nie są tak świetne wyniki. Jedyną szansą, jaką widzę na ewentualne nawiązanie walki, to właśnie 3000 m z przeszkodami. I tutaj mam na myśli Krystiana Zalewskiego, który – mocno w to wierzę – nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Wspominany Zalewski był tym, który po ponad trzydziestu latach posuchy dał nam pierwszy medal imprezy mistrzowskiej w biegu przez przeszkody. Stało się to w 2014 r. podczas ME w Zurychu. W tym samym sezonie ustanowił także swoją życiówkę na poziomie 8:16.20, ale to wciąż było siedem sekund wolniej od legendy.
Chociaż sam Zalewski (rocznik 1989) nigdy nie uciekał od odpowiedzi na pytania o mocno zakurzony rekord Polski. W wywiadach mówił, że będzie próbował go zaatakować i nie przestraszy się harówki. Niestety, chociaż od 2014 r. rok w rok wygrywa mistrzostwa Polski, to do swojego najlepszego rezultatu już się nie zbliżył. Zegar tyka, dlatego Krystian Zalewski ma plan, żeby po 2020 r. w ogóle przestawić się na maraton.
– Dwa czy trzy lata temu byłem na biegu w Grudziądzu i miałem okazję rozmawiać z trenerem Bronisława Malinowskiego. Mówił mi wtedy, że do Tokio mam być na „belkach”, a później pobiec maraton. Mam zrobić to, czego jemu nie udało się zrobić z Bronkiem Malinowskim – mówił niedawno Zalewski.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. sporting-heroes.net, Wikipedia