Najgorszy koszmar kibica Schalke? Być o krok od mistrzostwa kraju i w przedostatniej kolejce przegrać je w meczu ze znienawidzoną Borussią Dortmund. Borussią słabiutką, walczącą o utrzymanie niemal do końca sezonu.
Koszmar ziścił się w Dortmundzie w maju 2007 roku.
Niemal dwanaście lat później byłem świadkiem tego, jak znów się wydarzył. Dokładnie w tym samym miejscu. Tylko że tym razem śniącym była Borussia.
To miał być sen o ograniu odwiecznego rywala będącego w tym sezonie drużyną tysiąca i jednego problemu. O nabraniu rozpędu przed ostatnią prostą, o jednoczesnym podłożeniu nogi znienawidzonemu „Null-vier”, które w przyśpiewkach raz za razem pojawiało się w kombinacji ze słowami „śmiecie”, „jebać”, „śmierć”.
O potknięciu Bayernu w końcówce sezonu, o wyjściu na ostatnią prostą pogoni za mistrzowskim tytułem. No bo przecież Bawarczycy częściej się ostatnio potykali z Norymbergą na jej stadionie niż wywozili zwycięstwo (tylko w 2 na 7 ostatnich przypadków). Bo przecież czeka wyjazd do Lipska, gdzie w ubiegłym sezonie RB wygrało 2:1 i gdzie w tym sezonie wygrał tylko Dortmund. Bo w ostatniej kolejce Monachium ma odwiedzić Eintracht bijący się o pierwszy w historii awans do Ligi Mistrzów w prawdopodobnie ostatnim meczu trio Jović-Rebić-Haller w barwach klubu z Frankfurtu.
– Gdy dwanaście lat temu szliśmy tą drogą na stadion, powiedziałem jednemu z moich kolegów, że jestem dziwnie spokojny. Że mam dobre przeczucie i że to będzie piękne popołudnie – wspomina Thomas, który dosłownie kilka godzin przed spotkaniem napisał mi, że udało mu się zdobyć dla mnie bilet. Dziecko jego koleżanki zachorowało, musiała zostać w domu, jej pech okazał się moją przepustką na mecz.
Z jednej strony zrobiło mi się jej żal, że zdarzyło się to akurat w dzień Revierderby.
Z drugiej – ostatecznie może to i lepiej, że bilet trafił do mnie? Gdyby była na stadionie, to od gry Borussii i ona by się pochorowała.
***
Jeszcze nim dojedzie się do Dortmundu, natura daje znać, do kogo należy największe miasto Zagłębia Ruhry. Jadąc z Duesseldorfu, mija się pola pełne żółtych kwiatów, które swego czasu Puma we współpracy z klubem wykorzystała, by zaprezentować koszulkę na sezon 2013/14.
Na dwrocu, około czterech godzin przed meczem spotykam się z Thomasem i czterema jego znajomymi, wszyscy to kibice BVB od co najmniej kilkunastu lat. Dzięki temu mam pewność, że przedmeczowa rozgrzewka odbędzie się w sposób w pełni zorganizowany.
Czyli że pójdziemy w miejsce, gdzie bratwurst jest smaczny, a piwo tanie.
Z prowadzącej na stadion Am Westfallenstadion zbaczamy na ogródki działkowe, gdzie znajduje się niezwykle klimatyczna miejscówka. Coś w rodzaju domu działkowca prowadzonego przez kilka rodzin, których członkowie mają gdzie nabrać energii przed spotkaniem. Jest piwo z kija, jest kiełbasa i hamburgery z rusztu. Minimalizm, ale jaki piękny minimalizm.
Jeśli Bruk-Bet Termalica serwuje na swoim stadionie małą stópkę w wielkim bucie, to tutaj jest dokładnie odwrotnie. Stopa wyłazi z buta we wszystkich kierunkach. Elementu świeżych warzyw brak, ale smażona cebulka i musztarda robią robotę.
Zaopatrzony w przedmeczowy elementarz postanowiłem, że nie będę wypytywał chłopaków o historie związane stricte z Revierderby. Parę opowiedział mi Jan Philipp Platenius w rozmowie, którą mogliście przeczytać wczoraj rano, sporo spisał w swoim reportażu z niesamowitego 4:4 z 2017 roku Kuba Białek. Zamiast tego poprosiłem, żeby chłopaki opowiedzieli swoje ulubione historie związane z meczami BVB.
– Wyjazd do Lwowa, graliśmy tam z Karpatami. Lecieliśmy z Dortmundu do Katowic, stamtąd autobusem… ekhm… no, autobus to dużo powiedziane, bardziej obskurny busik. W każdym razie czymś takim do Krakowa, skąd pociągiem mieliśmy się już dostać do Lwowa. Dojeżdżamy na granicę polsko-ukraińską, wchodzi polski celnik. Elegancko ubrany, „dzień dobry panowie, paszporty poproszę”. Kilka minut później – ukraiński. Drzwi otworzył z taką siłą, że prawie wypadły z prowadnic, spojrzał z pogardą: „paszporty”. Wszyscy jak go zobaczyli, natychmiast zapragnęli znaleźć się jak najgłębiej w przedziale. Nie był już ubrany w koszulę, tylko w wojskowy uniform. W jednej ręce trzymał kałasznikowa. No ale dobra, przeszliśmy kontrolę, dojechaliśmy do Lwowa i szukamy taksówki. Pod dworcem stały jakieś prywatne samochody, nieoznaczone jako „taxi”, pakujemy się do jednego z nich… To, co zobaczyłem w środku, w życiu bym nie pomyślał, że taki samochód może być dopuszczony do ruchu. Nie było siedzeń, tylko stare krzesła przyklejone do podłogi taśmą klejącą. Mało tego, w miejscu skrzyni biegów była wielka dziura w podłodze i pod drążkiem mogłeś zobaczyć calutki mechanizm. Nie jestem religijny, ale wtedy autentycznie zacząłem się modlić – opowiada mi Mighty, reporter „BVB Netradio”. – Na stadionie też było ciekawie. Mecz był totalnie pojebany, skończył się 4:3 dla nas. Gdy Borussia strzeliła na 4:3, na naszym sektorze odpalone zostały race. Na reakcję nie trzeba było długo czekać – z naszej trybuny zeszli wszyscy stewardzi, w ich miejsce wrócili wielcy wojskowi z karabinami. Możesz sobie wyobrazić, że dość szybko się uspokoiliśmy.
– Wyjazdy na wschód bywają naprawdę porąbane – podłapuje Thomas, który od kilkunastu lat nie opuszcza żadnego meczu BVB – domowego czy wyjazdowego – i to mimo że na co dzień mieszka we Frankfurcie i do Dortmundu dojeżdża pociągiem dwie i pół godziny. – Najbardziej pokręcony? Krasnodar! Mój Boże, co za zadupie. W każdym razie niedługo przed wyjazdem pozmieniano nam loty, mieliśmy pierwotnie lecieć od razu do Moskwy, a stamtąd lokalnymi liniami do Krasnodaru. Koniec końców musieliśmy lecieć przez Berlin, przez co w Moskwie mieliśmy jedenaście godzin czekania na samolot. W dodatku w nocy, gdy wszystko było pozamykane, ani coś zwiedzić, ani nic. Jeden z nas stwierdził, że zostaje w barze na lotnisku, my stwierdziliśmy, że chociaż pojedziemy zrobić sobie kilka zdjęć pod Kremlem. Taksówkarz? Ani słowa po niemiecku czy angielsku. No więc wyjaśniliśmy mu: „my, do Putina i z powrotem”. Pokazał na migi, że Putin teraz śpi. Koniec końców jakoś udało nam się porozumieć, pojechaliśmy, zrobiliśmy zdjęcia, wróciliśmy. Tamten kolega zdążył się konkretnie narąbać, w dodatku zorientował się, że nie ma portfela, a zrobił rachunek na ponad sto euro. Jak wracaliśmy z Krasnodaru zagadał do mnie „ale fajnie, że byliśmy na Kremlu”. „ty, ale przecież ty siedziałeś i piłeś na lotnisku!”. „Thomas, serio?! Błagam, wyślij mi zdjęcia Kremla, jak moja babka dowie się, że byłem w Moskwie i tam nie byłem, to mi nie wybaczy!”.
– Z tym kolegą nie raz i nie dwa bywało śmiesznie. Graliśmy w Lidze Europy z Torino i na parę godzin przed meczem uznaliśmy, że bierzemy taksówkę pod stadion. On uznał, że się przejdzie. Mecz się zaczyna – nie ma go. Przerwa – nie ma. Koniec meczu – nie. Wracamy do hotelu – nie dotarł. Godzina trzecia w nocy, telefon. „Mighty, zgubiłem się, przyjedźcie po mnie, nie mam pojęcia, co to za miejsce!”. „Gdzie ty jesteś? Co widzisz?”. „Domy… Mighty, jesteśmy w Londynie?”. „Jakim kurwa Londynie?!”. Jakoś udało mu się dojść pod Makro, kazaliśmy mu się nie ruszać choćby o pół metra i podjechaliśmy po niego taksówką. Mógł wsiąść tylko pod warunkiem, że sam za nią płaci. Jak pewnie możesz się domyślić – tak, był narąbany – śmieje się Mighty.
***
Około półtorej godziny przed pierwszym gwizdkiem zbieramy się na mecz. Na stadion co prawda mamy może maksymalnie kilkaset metrów, ale gdy dochodzimy pod obiekt, rozumiem dlaczego.
Przekraczamy ostatnią ulicę dzielącą nas od tłumu mającego zaraz szczelnie wypełnić Westfallenstadion. Oddajemy grzecznie do wózka butelki, droga przy której stoją wyznacza granice strefy, do której szkła wnosić nie wolno. Ordnung muss sein.
Trybuna południowa wypełnia się szczelnie na długo przed spotkaniem. Dobrą godzinę przed meczem wygląda już tak:
Kibice BVB nieszczególnie lubią określenie „Żółta ściana”. – To marketing, szukanie na siłę jakiejś nośnej nazwy, żeby to fajnie sprzedać. Dla nas to była, jest i będzie Südtribüne. Trybuna Południowa.
Powód jest jeszcze jeden. W 2005 roku kibice Borussii zawiesili transparent „Gelbe Wand Südtribüne Dortmund”, czyli „Żółta Ściana Trybuna Południowa Dortmund”. Rok później został on jednak skradziony, a w 2009 – pocięty na kawałki na oczach kibiców BVB podczas derbów w Gelsenkirchen przy akompaniamencie przyśpiewki „Żółta ściana należy do Schalke”.
Gdy wykonano drugi transparent o tej treści, dla bezpieczeństwa zawisł on bezpośrednio pod dachem Signal-Iduna Park.
Co ciekawe, najwięksi ultrasi Borussii nie zawsze zasiadali po południowej stronie stadionu. Na starym obiekcie, Rote Erde należała do nich trybuna północna. Na mistrzostwa świata w 1974 roku powstały jednak równocześnie nowe obiekty i dla Borussii, i dla Schalke. Pierwszy swojego otwarcia doczekał się Parkstadion w Gelsenkirchen, gdzie fanatycy wybrali dla siebie stronę północną. Kiedy więc przecięto wstęgę Westfallenstadion, ultrasi Borussii nie chcąc mieć nic wspólnego z fanatykami Königsblauen postanowili przenieść się na południe.
Südtribüne, jak na prawdopodobnie najsłynniejszą trybunę w Europie przystało, przywitała piłkarzy Schalke gwizdami tak przeraźliwymi, że w pierwszym momencie można było się wręcz wystraszyć. Wszystko po to, by w całym mieście słyszeli, że oto „ścierwa” wbiegły na boisko.
No właśnie – przygotowując się do wyjazdu czytałem w kilku miejscach, że kibice BVB za wszelką cenę unikają wymawiania słowa „Schalke”, ale tutaj przekonałem się, że faktycznie, synonimów nacechowanych negatywnie jest mnóstwo, sama nazwa pada sporadycznie, prawie wcale.
Ciekawe jest to, że zwykle podobne rywalizacje biorą się z różnic na zasadzie: bogaci-biedni, lewicowi-prawicowi, inteligencja-klasa pracująca. W przypadku Borussii i Schalke, więcej te kluby łączy niż dzieli. Oba wywodzą się z klasy robotniczej, oba zostały założone przez górników. Mighty twierdzi, że rywalizacja rozpoczęła się od tego, że górnicy z Dortmundu i Gelsenkirchen rywalizowali o to, które miasto będzie wydobywać więcej, gdzie są ciężej pracujący ludzie. Z czasem przeniosło się to na futbol i zostało tak do dziś.
***
Nieodłącznym elementem tej rywalizacji jest wypominanie kibicom Schalke, że większość z nich nie ma prawa pamiętać zdobycia mistrzowskiego tytułu. „Ein Leben lang – keine Schale in der Hand!” („Życie długie, a w waszych rękach żadnej patery”) to największa ze szpil, jakie fani BVB wbijają przy każdej nadarzającej się okazji fanom Die Königsblauen. Szczególnego wymiaru nabrała w 2007 roku, kiedy Schalke zmierzało po tytuł mistrzowski, gdy było o krok od zaspokojenia trwającego niemal pół wieku – dokładnie 49 lat – głodu tytułu. Warunek? Brak potknięcia, na które tylko czeka rewelacyjny wtedy Stuttgart.
Haczyk? 33., przedostatnia kolejka, to starcie z Borussią w Dortmundzie.
Borussią, która dopiero kilka dni wcześniej zapewniła sobie pozostanie w lidze, jakże daleką od tej dzisiejszej. Borussią, której wiodącą postacią nie był jeden z największych talentów angielskiej piłki wyceniany na 90-100 milionów euro, tylko Euzebiusz Smolarek. Nic „Ebiemu” nie ujmując, bo przecież okres w Borussii był najlepszym w jego karierze, za niego Borussii Racing Santander zapłacił jakieś dwadzieścia razy mniej niż latem w Dortmundzie mogą zainkasować za Jadona Sancho.
Naprzeciw uroczej gromadki z Tingą czy Kruską w środku pola, Brzenską na stoperze, Pienaarem na „dyszce”, stanęła naprawdę potężna ekipa. Z Kuranyim. Z Oezilem. Z Neuerem. Z Rafinhą. Z braćmi Altintopami. Nie było trudno wskazać faworyta.
Zdarzyło się jednak coś, do czego z wielkim upodobaniem wracały gazety w przeddzień wczorajszych derbów, bez trudu znajdując analogie. 2:0 dla Borussii, Frei i Smolarek – obaj po asystach Metzeldera – zrujnowali święto fanów S04. W tym samym czasie w Bochum miały miejsce wydarzenia o nie mniejszej dramaturgii – Stuttgart tracił gole na 0:1 i 1:2, ale w ostatnie pół godziny odpalił comeback na miarę mistrzostwa Niemiec.
Reviersport umieścił nawiązanie do tamtych wydarzeń na okładce ostatniego wydania przed sobotnim meczem.
Sport Bild główny tekst przed derbami (“Ostatni wielki mecz Schalke”) oparł o nawiązanie do 2007, w artykule wypowiada się choćby Kevin Kuranyi, który stwierdził, że trzeba wierzyć, że tym razem Schalke może Dortmundowi popsuć imprezę, bo – uwaga, zaskoczenie – derby rządzą się swoimi prawami.
Kilku kibiców, których zaczepiłem w drodze na stadion stwierdziło, że obawia się powtórki, ale po prostu w nią nie wierzy.
– Historia lubi się powtarzać? Dziś się nie powtórzy.
Dwanaście lat temu Schalke, którego kibice nie ukrywali, że jadą na Westfallenstadion po tytuł, odebrało bolesną lekcję pokory. Tym razem miało paść na BVB.
***
Godzina 15:30.
Drużyny pojawiają się w tunelu.
Stadion zaczyna drżeć w posadach. Żyje w pełni.
Wiem doskonale, że „You’ll Never Walk Alone” w dwóch miejscach na świecie brzmi tak, budzi takie emocje, że nie sposób to podrobić. Niemniej jednak gdy dziesiątki tysięcy gardeł odśpiewują hit Gerry’ego & The Pacemakers, ciarki po prostu muszą się pojawić.
– Nie cierpię tej piosenki. Ona nie jest nasza – mówi Thomas. Później dowiaduję się, że choć z całego serca kibicuje Juergenowi Kloppowi, za Liverpoolem nie przepada.
***
Każda chwila, gdy piłkarze Borussii są przy piłce (a było ich wiele, 3/4 czasu przy piłce w pierwszej połowie spędzili zawodnicy gospodarzy) to fanatyczny doping dziesiątek tysięcy gardeł. Każdych kilka sekund, kiedy to piłkarze Schalke przejmują futbolówkę – gwizd. Głośny, niepokojący, deprymujący. Przejęcie – powrót do przyśpiewki, a to na cześć BVB, a to wyszydzającej znienawidzonego rywala. Strata – kolejna z wielu zaserwowanych w sobotę porcji gwizdów. Stadion żyje wraz z zespołem, te dwa byty są jak naczynia połączone, gdy jedno napełnia się emocjami, drugie również buzuje.
Jak się miało wkrótce okazać, nie zawsze to dobrze.
***
Na odpalenie pierwszych rac nie trzeba było długo czekać, stało się to jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. W czym jeszcze nie ma nic bulwersującego.
Wkrótce jednak na trybunie gości pojawia się transparent. Absolutnie skandaliczny transparent, którego treść rozsierdza fanów BVB siedzących na trybunie południowej i w jej okolicach, gdy tylko ktoś w pobliżu dostaje wiadomość ze zdjęciem, co jest na nim napisane. „Wolność dla Siergieja W.”. Czyli człowieka, który był odpowiedziany za atak na autokar Borussii – odpalenie ładunku wybuchowego w pobliżu autokaru jadącego na mecz Ligi Mistrzów z AS Monaco.
Los ultras del Schalke con una pancarta "Libertad para Sergei W.".
Os recuerdo que este individuo fue el que atentó contra el Borussia Dortmund antes del partido contra AS Mónaco en el que resultó herido un policía y Marc Bartra. pic.twitter.com/OFsEMwnEJk— Marta Morales (@MartaMoralesL) April 27, 2019
Rozsierdzeni będą tego dnia jeszcze nie raz i nie dwa. Nie tylko oni. Lucien Favre skomentuje decyzje sędziowskie, jakie zostały podjęte tego dnia jako jeden z największych skandali od lat.
Kontrowersyjny był przede wszystkim karny na 1:1, od którego zaczęły się wszystkie nieszczęścia BVB. Felix Zwayer na gorąco wyjaśnił jednak, że Julian Weigl trzymał rękę w taki sposób, że ta zdecydowanie powiększała obrys ciała, przez co jego decyzja – po spojrzeniu na monitor VAR – mogła być tylko jedna.
Co do czerwieni dla Reusa – pierwszej bezpośredniej w jego seniorskiej karierze, drugiej w ogóle – jak i tej Wolfa – pierwszej w życiu – wątpliwości już być nie mogło. Emocje, które targały całym stadionem, które przeżywała trybuna południowa, obróciły się przeciwko Dortmundowi i jego ukochanym dzieciom. Podostrzyli, tak jak wymagali tego od nich kibice, gdy wynik był niekorzystny.
Problem w tym, że aż za bardzo. Naczynia w pewnym momencie przestał napełniać entuzjazm, a zaczęła frustracja.
***
Gdy fani Borussii celebrowali gola na 1:0, wydawało im się, że odgonią powracającą przepowiednię o zemście za 2007. Nie mieli pojęcia, że ich głosy zamiast stawać się bardziej donośne wraz z rosnącym entuzjazmem będą cichły, by po golu na 2:4 zamilknąć na dobre. Gdy czerwoną kartką karany był Marco Reus, gdy chwilę później w szatni dołączał do niego Marius Wolf, jeszcze wierzyli. Gdy na gola Axela Witsela, strzelonego już grając dziewięciu na jedenastu, dosłownie chwilę później odpowiedział Breel Embolo, wysysając resztki nadziei, zapadła grobowa cisza.
Pod „Żółtą ścianą” stanęła wczoraj niebieska, na której przebicie zawodnikom BVB z każdą minutą coraz bardziej brakowało pomysłu. Nic nie dawały dryblingi Jadona Sancho, który gdy tylko zgubił jednego czy drugiego rywala, nadziewał się na dwóch kolejnych pędzących z asekuracją. W zarodku duszone były kombinacje pomiędzy Goetze i Reusem. Alexander Nuebel, o którym media przez cały tydzień rozpisywały się w kontekście jego prawdopodobnego odejścia śladami Manuela Neuera do Bayernu, miał mieć pełne ręce roboty. Tak naprawdę długimi momentami koledzy z defensywy, dowodzeni przez bezbłędnego Salifa Sane, fundowali mu okresy nudy.
Impreza Borussii zamieniła się w stypę. Twarze wokół wyrażały konsternację. Niedowierzanie. Po karnym, po pierwszej czerwonej kartce słychać było jeszcze mniej lub bardziej zorganizowane „jebać DFB”. Po drugiej czerwieni zrezygnowano już nawet ze zrzucania odpowiedzialności za to, co się stało, na związek reprezentowany przez sędziego Zwayera.
– Co jakiś czas spotyka nas to samo gówno – to był pierwszy komentarz, na jaki zdobył się Thomas. I jedyny, bo ani on, ani nikt inny nie chciał rozdrapywać świeżej, wciąż obficie krwawiącej rany.
Na pogrzebie mistrzowskich nadziei BVB zatańczył tylko jeden sektor. Ten, który miał Westfallenstadion opuszczać w najbardziej ponurym nastroju.
SZYMON PODSTUFKA