Jeden z największych jednodniowych wyścigów na świecie, kończący rywalizację w wiosennych klasykach. Monument, który każdy chce wygrać i na który „zagiął” się Michał Kwiatkowski. Jego triumfator na zawsze przejdzie do historii. Dziesiątki podjazdów, 250 kilometrów w nogach kolarzy i dobrze ponad sto lat tradycji. Czas na Liège–Bastogne–Liège.
Co czyni go wyjątkowym?
Paryż-Roubaix to bruki, które sprawiają, że kolarzom jeszcze długo po zakończeniu wyścigu trzęsą się ręce. Walońska Strzała, przejechana przez peleton kilka dni temu? Mur de Huy, legendarny już podjazd, na którym zwykle rozstrzyga się wyścig. W jego przypadku trzeba, jak zawsze, podkreślić nachylenie – średnio 9,3 procent, ale na jednym z zakrętów dochodzące do 26 procent. I nic nie szkodzi, że takie utrzymuje się przez zaledwie kilka metrów. Tyle wystarczyło do stworzenia legendy.
To jednak inne wyścigi. A skąd się bierze magia Liège–Bastogne–Liège? Odpowiada Arlena Sokalska, dziennikarka „Polska The Times”:
– Po pierwsze jest to jeden z Monumentów. Poza tym najstarszy wyścig odbywający się bez przerw, bo starszy jest ogółem Mediolan-Turyn, który powstał wcześniej, ale odbywał się nieregularnie. Stąd też Liège–Bastogne–Liège zwie się „Staruszką” i stąd jego magia. To też bardzo trudny wyścig. Nie ma tam co prawda bruków, ale trasa ciągnie się na zasadzie góra-dół-góra-dół, są tak zwane „côte”, jak to mówią Francuzi. Ten wyścig jest wyczerpujący, przez co na jego trasie wiele może się zdarzyć.
Sokalska dodaje, że imponuje też lista zwycięzców. I faktycznie, wystarczy tylko w nią zerknąć, by zobaczyć, że królował tam „Kanibal”, Eddy Merckx. Belg do dziś jest jedynym kolarzem, któremu udało się zwyciężyć na trasie „Staruszki” pięciokrotnie. Za jego plecami rozsiadł się wygodnie Moreno Argentin z czterema triumfami. Przyczajony – z taką samą liczbą zwycięstw, co Włoch – jest z kolei Alejandro Valverde. Przyczajony, bo wciąż jeździ i ma nadzieję na dogonienie Merckxa.
– Mówi się, że wygrać w Liège to jest coś specjalnego, bo to historia kolarstwa. I myślę, że to tworzy magię tego wyścigu. Ale też układ trasy, bo ona – przez te wszystkie podjazdy, a wśród nich słynne Côte de la Redoute, jedno z ikonicznych wzniesień – jest chyba najbardziej charakterystyczna dla tych ardeńskich klasyków. To też bardzo długi klasyk. Liczy sobie 256 kilometrów, chyba tylko Mediolan-San Remo jest dłuższe. Do tego wszystkie trudności są ulokowane w drugiej części trasy, zaczynają się gdzieś po 160. kilometrze. Myślę, że to są czynniki, które sprawiają, że ta trasa jest wyjątkowa – mówi Adam Probosz, komentator Eurosportu.
– Miałem okazję przejechać ten wyścig raz w karierze – wspomina Przemysław Niemiec, były zawodowy kolarz. – Zresztą nieźle mi tam poszło. Ostatni podjazd zacząłem w pierwszej grupce, a całość skończyłem na 21. miejscu, wszystko rozegrało się wtedy na finiszu. Wyścig cieszy się ogromną popularnością wśród kibiców, a kolarze lubią tam jeździć. Jest kilka słynnych podjazdów, zwłaszcza ostatni z nich. To takie specyficznie belgijskie „hopki” – niezbyt długie, ale sztywne i wyścig jest nimi wręcz najeżony. To bardzo trudna trasa, niemal nie ma tam płaskiego terenu. Cały czas jedzie się góra-dół, nie za bardzo jest gdzie odpocząć. Śmialiśmy się z tego zawsze, bo kolarze do Liège porównywali etap Tour de Pologne w Bukowinie, gdzie też się cały czas podjeżdżało i zjeżdżało. Wykres przypominał tam grzebień.
W tym roku na trasie, o której tak często tu mowa, zaszła jednak zmiana. Drobna, ale równocześnie taka, która jest w stanie całkowicie odmienić belgijski wyścig.
Co chcą osiągnąć organizatorzy?
Generalnie wszystko się zgadza. 256 kilometrów jazdy, pierwszy podjazd rozpoczynający się wręcz na starcie, kilkanaście innych (a piszemy tu tylko o tych największych) na kolejnych kilometrach trasy. O ile jednak zwykle wyścig kończył się na szczycie jednego z nich, o tyle w tym roku zdecydowano, że kolarze z niego zjadą i wszystko rozstrzygnie się na ostatnich 3-4 kilometrach, gdy… pojadą po płaskim terenie.
– Na pewno sprawia to, że wyścig się staje bardziej otwarty, ponieważ grono faworytów jest większe. Bo na przykład na Walońskiej Strzale wymienialiśmy kilka nazwisk i wiedzieliśmy, że wśród nich się to wszystko powinno rozegrać. Mieliśmy w głowie kolarzy z dynamitem w nogach, którzy mogli to pociągnąć. Tutaj szanse mają wszyscy ci, którzy przetrwają podjazdy. Bo może być tak, że do mety dojedzie większa grupa i o wszystkim zadecyduje taki sprinterski finisz. Choć oczywiście trzeba pamiętać, że to będzie sprinterski finisz, ale po 250 kilometrach i wielu podjazdach w nogach. Inna sprawa, że rozmawiałem o tej zmienionej końcówce na przykład z Vincenzo Nibalim. I on powiedział, że to może nawet lepiej dla niego. Więc trudno powiedzieć, kto tu może pokusić się o zwycięstwo. Na pewno przez tę zmianę jest to grono szersze niż choćby w Walońskiej Strzale – mówi Probosz.
Michał Kwiatkowski, zapytany o to kilka miesięcy temu, mówił, że zmiana mu się podoba, bo to sprawia, że ten wyścig staje się jeszcze bardziej nieprzewidywalny. Kolarze będą bowiem musieli dostosować się do nowej sytuacji, a wypracowane w poprzednich latach scenariusze mogą okazać się nieskuteczne. Choć równocześnie dodawał, że spodziewa się ucieczek na kilkadziesiąt kilometrów przed metą. Bo wielu zawodników może chcieć uniknąć finiszu z grupki, wiedząc, że na płaskim terenie nie wygrają z szybszymi rywalami. Zresztą już przed rokiem właśnie w taki sposób w Liège triumfował Bob Jungels. Luksemburczyk zaatakował wówczas na 20 kilometrów przed metą i prowadzenia już nie oddał.
– Zdecydowanie tak, możemy spodziewać się ucieczek. Na tym polega urok tego wyścigu, że tu może zdarzyć się wszystko. Zawsze jest ostra akcja na „Sokołach” [Côte de La Roche-aux-Faucons, ostatni większy podjazd przed metą, to tam zaatakował Jungels – przyp. red.]. Kolejne takie miejsce to Côte de la Redoute, gdzie też idą „skoki”. Tych miejsc, gdzie można próbować rozerwać peleton, zgubić tych kolarzy, którzy lepiej radzą sobie na płaskim, jest całkiem sporo. Wydaje mi się jednak, że nawet jeśli do finiszu dojdzie grupa, to będą to zawodnicy pokroju Juliana Alaphilippe’a czy Alejandro Valverde, nie typowi sprinterzy. Ta płaska końcówka trochę zmienia, ale raczej nie na tyle, by mogło się tam zadziać coś dziwnego – twierdzi Arlena Sokalska.
Zagraniczni eksperci, gdy ogłoszono nową trasę, zgodnie uznawali, że mógłby na niej wygrać – gdyby wytrzymał trudy wcześniejszych 250 kilometrów – nawet Peter Sagan. Tyle tylko, że Słowak już się ze startu wycofał. Natomiast sama zmiana końcówki wskazuje na to, że faktycznie nie można skreślić kolarzy jego typu – piekielnie szybkich na finiszu, takich z petardą w nogach, a przy tym doskonale radzących sobie na ostatnich metrach pod względem taktycznym. Muszą jednak przetrwać wcześniejsze podjazdy, a w tym zmiana końcówki im nie pomoże.
W tym wszystkim pozostaje jeszcze jedno pytanie: jak ocenić tę zmianę z punktu widzenia kibica, nie zawodników? Odpowiada Przemysław Niemiec, który – choć do niedawna jeździł – dziś jest już wyłącznie fanem i wyścig obejrzy sprzed telewizora:
– Ten ostatni podjazd był słynny, tam rozgrywało się wiele akcji. Wielu czekało na atak właśnie do niego, kiedy do mety pozostawał kilometr. Dodawało to wyścigowi smaczku, a teraz, jak będzie te kilka kilometrów po płaskim, myślę, że wyścig na tym straci – mówi Niemiec. A my, choć chcielibyśmy, żeby nie miał racji, obawiamy się, że właśnie tak będzie. Ale i nam zmieniona końcówka trasy może się podobać. Z jednego powodu.
Dlaczego „Kwiato” może wygrać?
Zjazd i płaska końcówka po pełnym trudnych, ale niezbyt wysokich wzniesień, wyścigu? Jeśli mielibyśmy wskazać profil trasy, którą wyobrażamy sobie jako skrojoną pod Michała Kwiatkowskiego, to mniej więcej tak by wyglądała. Zresztą Polak już wcześniej dobrze radził sobie w tym wyścigu, dwukrotnie kończył go przecież na podium. W obu przypadkach był to jego najniższy stopień, ale do zwycięstwa brakowało niewiele.
– Niezależnie od tego, jak wyglądał finisz, Michał potrafił sobie radzić w Liège–Bastogne–Liège. Wydaje mi się też, że jest bardzo dobrze przygotowany do tej edycji. To jest jego główny wyścig w tym roku. Kiedy rozmawiałam z nim kilka miesięcy temu, już o nim mówił. On jest bardzo na niego zagięty. A Michał lubi się tak zagiąć – tak było w przypadku Mediolan-San Remo, tak też zaginał się na zwycięstwo w Tour de Pologne. Lubi te wyścigi odhaczać, a Liège–Bastogne–Liège cały czas mu się nie udało – mówi Arlena Sokalska.
I faktycznie, sam Kwiatkowski regularnie przyznawał, że to w zwycięstwo w tym wyścigu będzie celował w tym sezonie. „Staruszka” stała się dla niego głównym celem wiosny. Dlatego rozluźnił kalendarz startów i nastawił się na to, że to w Liège ma wygrać. – Podchodzę do tego sezonu inaczej. Nie będę tyle jeździć wiosną. Mam nadzieję, że to da mi świeżość i siłę. Trasa Liège nie jest łatwa, trzeba zostać świeżym naprawdę długo. Wierzę, że mogę być na to gotowy i walczyć o zwycięstwo – mówił w lutym portalowi Velo News.
W ramach przygotowań do „Staruszki” Kwiatkowski startował m.in. w Mediolan-San Remo czy Wyścigu Dookoła Kraju Basków. Tej wiosny nie odniósł jednak jeszcze żadnego zwycięstwa, ale że wszystko podporządkował niedzielnej rywalizacji, to na razie jeszcze nie ma co go rozliczać. Problem pojawi się jednak, jeśli nie okaże się najlepszy na trasie. Jak wtedy ocenić jego wiosnę? Odpowiada Arlena Sokalska:
– To trochę dzielenie skóry na niedźwiedziu, bo ja gorąco wierzę, że on ten wyścig wygra. Odpowiadając jednak: nie była to zupełnie zła wiosna w wykonaniu Michała, choć może nieco gorsza niż rok temu. Zajął przecież trzecie miejsce w Mediolan-San Remo, niezły wynik, wielu kolarzy chciałoby taki osiągnąć. Trzeci był też w wyścigu Paryż-Nicea. Co do rozluźnienia startów – pamiętajmy też o tym, że jest ono związane z całym sezonem. Bo myślę, że Michał, patrząc na trasę mistrzostw świata w Yorkshire, zasadza się na zdobycie jesienią tęczowej koszulki. I ten rozluźniony kalendarz startów jest też z tego powodu. A on już w Innsbrucku, rok temu, mówił zupełnie otwarcie, że będzie za tą tęczową koszulką gonił do końca kariery.
W ostatnim tygodniu Michał jechał zarówno w Amstel Gold Race, jak i – a to w jego przypadku nie jest oczywistością – Walońskiej Strzale. Jutro zaliczy ostatni z ardeńskich klasyków. Na poprzednich dwóch z jednej strony imponował formą, a z drugiej… czegoś mu brakowało, by skutecznie nawiązać walkę o zwycięstwo. Dwa razy był jednak w czołówce i to powinniśmy traktować jako dobry prognostyk.
– Faktycznie, Michałowi zabrakło takiego błysku – mówi Adam Probosz. – Zastanawiam się, czy wpływu na to nie miało przypadkiem to, że nie skończył Kraju Basków [Michał upadł na trzecim etapie i wycofał się z dalszej rywalizacji – przyp. red.], przez co nie wyrobił tylu kilometrów, ile sobie założył. Niemniej widać było, że jest bardzo mocny. Bo zawsze był wysoko, brakowało mu jedynie czegoś w końcówce. Wierzę w to, że jest w stanie powalczyć. Szczególnie, gdyby okazało się, że na metę przyjedzie mniejsza grupka. Bo na finiszu w Amstel był zajechany, długo sam gonił liderów, więc nie był w stanie nic zrobić. Za to w Strzale Walońskiej moim zdaniem zbyt wcześnie wystartował, wyszedł na czoło i zaczął brać na siebie cały wiatr. Wszyscy ci, którzy potem walczyli w końcówce, czekali do końca, byli schowani. On za to jechał z przodu i to też mogło mieć znaczenie. Wierzę jednak, że może w końcu ten wyścig wygrać. To zresztą jego marzenie od lat.
Brzmi to optymistycznie, prawda? Bardzo chcielibyśmy trzymać się wyłącznie tej wersji, jednak nie możemy sobie na to pozwolić. Stąd kolejne pytanie.
Jak nie Michał, to kto?
Jak napisaliśmy: faworytów do zgarnięcia zwycięstwa będzie w tym roku więcej, niż w ubiegłych sezonach. Na płaskiej końcówce może skorzystać na przykład Michael Matthews. Australijczyk to szybki kolarz, ale nie typowy sprinter. Gość, który może wytrzymać trudy całej trasy, by na samym finiszu wyprzedzić rywali. Przy okazji to naprawdę utytułowany zawodnik: bywał liderem wielkich tourów, wygrywał na nich etapy, stawał też na podium mistrzostw świata. Wciąż brakuje mu jednak dużego sukcesu w wyścigu jednodniowym. Możliwe, że będzie chciał skorzystać z decyzji organizatorów. Wciąż jednak to nie on będzie głównym kandydatem do triumfu.
– Zdecydowanie największym faworytem jest Julian Alaphilippe. To ewidentnie najlepszy kolarz wiosny, prezentuje fantastyczną dyspozycję. Nie można jednak zapomnieć o Jakobie Fuglsangu, który jest wicekolarzem wiosny, tak to można ująć – mówi Arlena Sokalska. Z kolei Adam Probosz dodaje: – Fuglsang fantastycznie jeździ te wiosenne klasyki i może wymyśli wreszcie sposób na ogranie Francuza. Poza nimi? Na pewno powalczy też Valverde, ale on jest podobno strasznie eksploatowany przez Movistar w celach reprezentacyjnych. Do tego nieco się chyba przetrenował i nie jeździ najlepiej, bo po prostu nie ma formy.
Ale na nich nie koniec. Nazwisk naprawdę jest dużo. O zwycięstwo pokusić się może choćby Greg van Avermaet, który też nieźle jeździ tej wiosny, ale – podobnie jak „Kwiato” – nie potrafi się przełamać i wygrać (całego wyścigu, triumfował za to na jednym etapie Volta a la Comunitat Valenciana). W jego przypadku problemem będzie jednak przetrwanie podjazdów. Z pewnością liczyć się może wspominany Vincenzo Nibali, jak zawsze zresztą. Dwie karty w talii ma ekipa Deceunick, bo jeśli coś przytrafiłoby się Alaphilippe’owi, o zwycięstwo zawsze powalczyć może Phillip Gilbert. Nie ma za to Boba Jungelsa, który chciał się skupić na przygotowaniach do Giro d’Italia i dlatego zrezygnował z prób obrony tytułu w Belgii.
Z faworytów mniejszych, ale też istotnych: Simon Clarke i Michael Woods z Education. Obaj doświadczeni, ten drugi w zeszłym roku był… no właśnie, drugi na mecie „Staruszki”. Powalczyć o triumf może też Rui Costa, mistrz świata z 2013 roku, który stał już też na podium w Liège. On jednak nie jest ostatnio w najlepszej formie i trudno oczekiwać, że nagle wystrzeli. Warto zwrócić za to uwagę na Diego Ulissego, który Walońską Strzałę zakończył na trzecim miejscu, a przed laty potrafił wygrać Mediolan-Turyn, inny wiekowy wyścig. Costa i Ulissi jeżdżą zresztą w jednej ekipie – UAE Team Emirates.
Sami widzicie – faworytów jest naprawdę wielu, gdybyśmy chcieli, zapewne moglibyśmy doliczyć się ze dwudziestu. Zupełnie inaczej sprawa wygląda u kobiet.
A może Kasia?
Słuchajcie, normalnie kolarstwo kobiet stoi sobie gdzieś na uboczu i rzadko o nim ktokolwiek wspomina. Przyznamy, że i my często odpuszczamy sobie jego oglądanie. Warto jednak zauważyć, że w świetnej formie znalazła się ostatnio Kasia Niewiadoma, która po fantastycznym finiszu wygrała Amstel Gold Race, a i na trasie Walońskiej Strzały walczyła niemal do samego końca, będą blisko najlepszych zawodniczek. Naturalnie możemy więc liczyć, że i w Liège dojedzie na jednej z czołowych pozycji. Zresztą nie tylko ona.
– Bardzo liczę, że w końcu dobrze pojedzie też Gosia Jasińska. Bo wiadomo, że liczymy na Kasię Niewiadomą, ale Gosi ostatnio – po tych kontuzjach i problemach zdrowotnych – nie szło ani na Walońskiej Strzale, ani na Amstel Gold Race. Może w końcu złapie formę i się pokaże. To jest zawodniczka, po której zawsze się oczekuje, że będzie atakowała. Swoją drogą one też będą miały trudną trasę, bo to niby tylko 138 kilometrów, ale jest na niej trochę podjazdów i trudności zaczynają się już w okolicach 55. kilometra – mówi Adam Probosz, który przy okazji podaje nam nazwiska innych faworytek. Te nie zaskakują, od kilku sezonów są mniej więcej takie same: Anna van der Breggen, Marianne Vos (z ekipy CCC), Annemiek van Vleuten czy Annika Langvad.
– Kasia miała nieco gorszy ubiegły rok. Uważam, że w tym sezonie to ta dawna Niewiadoma, sprzed dwóch lat. To Kasia, która chce wygrywać, która zajmując drugie miejsce mówi publicznie, że przegrała wyścig. Jej atak na Caubergu [chodzi o atak na kilka kilometrów przed metą Amstel Gold Race – przyp. red.] był znakomity. Gdzieś w swojej głowie typowałam ją nawet po tym na faworytkę Walońskiej Strzały. Skończyło się na szóstym miejscu, możliwe, że zaatakowała za wcześnie, a gdy zobaczyła, że nie wygra, to troszkę odpuściła, takie mam wrażenie – mówi Arlena Sokalska.
– Natomiast, skoro już rozmawiamy o wyścigu kobiet, muszę powiedzieć, że oburzająca jest jedna rzecz: że ASO, czyli organizator Walońskiej Strzały i Liège-Bastogne-Liège, nie udostępnia transmisji z wyścigu kobiecego. W odróżnieniu od wielu innych organizatorów, bo w całości mogliśmy oglądać na przykład Amstel czy kobiecą Strade Bianche. A jak to napisał ktoś na Twitterze – zwyciężczynię Walońskiej Strzały, czyli Annę van der Breggen, mogliśmy oglądać na ekranie przez pięć sekund. Gdy uściskała się z Julianem Alaphilippe’em. I taka jest prawda, niestety. Końcówkę tej Walońskiej Strzały widziałam na transmisji jednego z kibiców, który skierował swój telefon na telebim, gdzie była pokazana końcówka. Tak wygląda oglądanie kobiecego kolarstwa.
Widzicie więc, że w przypadku Niewiadomej jest jeszcze jedna… niewiadoma. Nie mamy pojęcia, czy jej walkę będzie można gdziekolwiek obejrzeć. Z pewnością jednak taka możliwość będzie – i na pewno warto z niej skorzystać – gdy chodzi o Michała Kwiatkowskiego.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl