To jakby Bośnia i Hercegowina ograła Francję na mistrzostwach świata w piłce nożnej. Jakby włoski skoczek wygrał w systemie KO z Kamilem Stochem. Jakby Legia Warszawa pokonała Real Madryt w Lidze Mistrzów. Jakby… zresztą, chyba już załapaliście. Ronnie O’Sullivan pożegnał się z mistrzostwami świata w snookerze już w I rundzie. Jego pogromca? James Cahill, grający ze statusem amatora!
James grać potrafi i to pokazał nie tylko w meczu z Ronniem, ale i w trakcie kwalifikacji. Poza tym przez cztery lata występował już wśród zawodowców (taki tytuł nosi 128 najlepszych zawodników na świecie), wypadł z tego grona przed tym sezonem i dlatego oficjalnie miał status amatora. Ale często grał w profesjonalnych turniejach i prezentował się tam nieźle. Ostatnio zmienił też trenera, poprawił swoją grę, o czym sam mówił. Efektem tego był awans do mistrzostw, a wcześniej – pokonanie Marka Selby’ego, wówczas lidera światowego rankingu, w trakcie UK Championship.
Ale pozwoliliśmy sobie na użycie tych egzotycznych porównań we wstępie, bo nikt, dosłownie nikt, nie mógł spodziewać się, że James pokona O’Sullivana.
I nie chcemy tu niczego Cahillowi ujmować. Serio. To nie o niego chodzi. To po prostu Ronnie był w tym sezonie w genialnej formie. Wygrał pięć turniejów (z czego trzy rankingowe), wrócił na szczyt światowej listy i wszyscy eksperci zgodnie uznawali go za faworyta numer jeden do sięgnięcia po mistrzostwo świata, szóste w jego karierze. Gdzieś tam mówiło się jeszcze o dobrze grających Neilu Robertsonie i Juddzie Trumpie, ale generalnie to na „Rakietę” patrzyli wszyscy, oczekując od niego rzeczy wielkich. No i jedną taką dostali. Tyle tylko, że było to wielkie rozczarowanie.
Nie mamy bowiem wątpliwości, że normalnie grający O’Sullivan by ten mecz wygrał. Ba, pewnie oddałby rywalowi ze dwa frejmy. Tymczasem on nie tylko grał słabo, ale i pozwolił rozkręcić się Cahillowi, który – co wyraźnie było widać – łapał wiatr w żagle i z czasem coraz łatwiej przychodziło mu budowanie wygrywających breaków. Nadal jednak popełniał błędy, ale Ronnie nie potrafił ich wykorzystać.
Okej, O’Sullivan miał swój moment. Od stanu 5-8 do 8-8, gdy zgarnął trzy kolejne partie. Potem znakomicie rozgrywał frejma siedemnastego. Doszedł do kolorowych bil, miał je wszystkie na swoich punktach. Układ idealny, trenowany tysiące razy. Wystarczyło go wyczyścić, nic więcej. Ale to był mecz, w którym nic się Ronniemu nie układało. Więc spudłował na różowej, a potem wystawił ją rywalowi na wbicie. Grał jak kompletny amator. Choć nie, to złe słowo, skoro Cahill, nosząc taki status, prezentował się naprawdę dobrze. Więc inaczej: Ronnie O’Sullivan grał dziś tak, jakby tuż przed meczem do Sheffield przylecieli kosmici i zabrali mu wszystkie umiejętności.
Tłumaczył się zmęczeniem (fakt, to akurat było po nim widać), stresem i złym samopoczuciem. Okej, da się to zrozumieć. Jednak po największym snookerzyście w dziejach – a O’Sullivan nim zdecydowanie jest – można oczekiwać więcej. Nawet jeśli w nie najlepszej formie i kondycji. Tymczasem dziś z rzeczy „ekstra”, zobaczyliśmy zaledwie kilka zagrań, które i tak wiele Anglikowi nie dały. Bo tuż po nich psuł łatwiejsze bile. Efekt był taki, że James Cahill dostał kilkanaście, o ile nie kilkadziesiąt, szans w tym spotkaniu. Musiał z nich skorzystać. I zrobił to, wygrywając 10-8.
Nie mamy wątpliwości, że to największa sensacja, jaką widziano w Crucible Theatre. A gra się tam mistrzostwa od dobrych czterech dekad. Jedyne pytanie, jakie zadajemy sobie w tej sytuacji, brzmi: jak daleko może zajść James Cahill? Bo teraz zmierzy się przy stole ze Stephenem Maguire’em, który pewnie szeroko uśmiechnął się, widząc, że O’Sullivan z turnieju odpadł.
Ale może okazać się, że nie powinien tego robić. Bo kto wie, czy Cahill znów nas nie zaskoczy.
Fot. Newspix