Iga Świątek przegrała pierwszy zawodowy finał WTA w karierze. Po dziwnym meczu uległa w Lugano dużo bardziej doświadczonej Polonie Hercog, ale tak naprawdę nie ma się czym przejmować. Bo ten finał to nie jest ziarno, które się trafiło ślepej kurze. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że w przypadku tej 17-latki kolejne finały i to już wygrane, są jedynie kwestią czasu.
Tempo rozwoju Igi Świątek jest fenomenalne. Chwilę temu była juniorką, próbującą zdobywać pierwsze zawodowe punkty. Dziś z buta weszła do pierwszej setki rankingu i żaden ekspert nie ma wątpliwości, że czeka ją wielka kariera. W jutrzejszym rankingu zamelduje się na 88. miejscu notowania WTA, piekąc przy okazji kilka pieczeni przy jednym ogniu.
Po pierwsze – już w połowie kwietnia spełniła dwa pierwsze założenia na sezon, czyli przekroczyła magiczną barierę Top 100 i zagwarantowała sobie grę bez eliminacji w turniejach wielkoszlemowych. Po drugie – wyprzedziła w notowaniu WTA Magdę Linette (o jedno miejsce) i jeszcze przed osiemnastymi urodzinami została pierwszą rakietą Polski. Wreszcie – wygrała dla swojego trenera Piotra Sierzputowskiego… dobrą flaszkę. To zresztą zabawna historia. Rok temu Iga i Urszula Radwańska były sąsiadkami w rankingu (412. i 413.). Sierzputowski i Piotr Gadomski, trener i partner młodszej z sióstr Radwańskich, toczyli sympatyczną dyskusję na Twitterze. – To co, o dobrą flaszkę, która pierwsza w 100 WTA? – zaproponował ten drugi. – A dostaniemy jakiś handicap? Mamy jeszcze (do zagrania) szlemy juniorskie, 4 turnieje nam uciekają. Oczywiście, żartuję, oby któryś musiał tę flaszkę kupić – odpisał od razu. Po czym, po niecałych 12 miesiącach, po wczorajszym półfinale, dodał: – Tak się tylko przypomnę.
Dodajmy, że wyścig do setki został wygrany przez nokaut, bo wprawdzie Urszula Radwańska zanotowała spory awans, ale wciąż jest dopiero w połowie trzeciej setki.
Iga mogła jutro być jeszcze wyżej, ale finał z prawie 30-letnią Hercog jednak przegrała, było 3:6, 6:3, 3:6. Mecz był dziwny, szarpany, przerywany przez deszcz i rozgrywany na bardzo mokrym, trudnym korcie. Młoda Polka wyszarpała drugiego seta, a w decydującym przełamała rywalkę i prowadziła już 2:0. Wtedy jednak coś się w jej grze zacięło, Słowenka wygrała cztery kolejne gemy i przewagi już nie wypuściła. Co tu dużo gadać, doświadczenie wzięło górę.
Szkoda, tym bardziej, że nie mówimy w żadnym wypadku o przeszkodzie nie do przejścia. Trochę tak, jakby polski klub osiągnął finał Ligi Europy (wiemy, science fiction, ale załóżmy, że jakimś cudem się zdarzyło, tak jak kilka lat temu w przypadku Dnipro Dniepropietrowsk) i po walce, ale jednak przegrał z dajmy na to Victorią de Guimaraes. Jasne, finał to finał, zawsze spoko osiągnięcie, ale porażka z takim Arsenalem, czy Sevillą pewnie bolałaby pewnie mniej.
Przegrana po walce z wyżej notowaną rywalką tak czy siak oczywiście wstydu Idze nie przynosi. Dokładnie tak samo wyglądała dziś walka Huberta Hurkacza w pierwszej rundzie prestiżowego turnieju w Monte Carlo. Najwyżej notowany Polak (#52 ATP) mierzył się w nim z Borną Coriciem. 13. w światowym rankingu Chorwat był zdecydowanym faworytem spotkania, ale HH zawiesił mu poprzeczkę naprawdę wysoko. Corić wygrał pierwszą partię 6:4, w drugiej był o włos od zwycięstwa w meczu, ale Hurkacz wyszarpał przełamanie i ostatecznie zwyciężył 7:5. Trzecia partia to walka punkt za punkt, w której w żadnym wypadku nie było widać 40 miejsc różnicy w rankingu. Zabrakło naprawdę niewiele do zdobycia kolejnego bardzo cennego skalpu i przekroczenia magicznej granicy 50. miejsca w rankingu ATP.
Tak czy inaczej, w polskim tenisie mamy wiosnę. Wbrew temu, co wieszczyli niektórzy fataliści, zakończenie kariery przez Agnieszkę Radwańską nie oznacza w żadnym wypadku konieczności zaorania wszystkich kortów w kraju. Zarówno w przypadku Świątek, jak i Hurkacza jasne jest, że z tej mąki będzie chleb.