Reklama

Mecz dwóch połówek. Polacy znów przegrali z Niemcami

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

13 kwietnia 2019, 17:42 • 3 min czytania 0 komentarzy

Po środowym występie naszych reprezentantów nie mieliśmy dziś zbyt wygórowanych oczekiwań. Liczyliśmy jedynie, że zaprezentują się lepiej niż wtedy (co, patrząc na to, jak wówczas zagrali, nie powinno być trudne) i to akurat zdecydowanie zrobili. Ba, przez pierwszą połowę wyglądali na tle Niemców jak drużyna z tej samej półki. Niestety, po przerwie wszystko się zepsuło.

Mecz dwóch połówek. Polacy znów przegrali z Niemcami

Naprawdę wolelibyśmy nie wracać do środowego spotkania, ale musimy. Bo Polacy zagrali wtedy fatalnie, popełnili aż 17 indywidualnych błędów i przegrali 18:26. Czyli… dość nisko, biorąc pod uwagę przytoczoną statystykę. Dodatkowo ten mecz rozgrywaliśmy na naszym terenie, a dziś biało-czerwoni musieli stawić czoła nie tylko niemieckim zawodnikom, ale i tamtejszej publice. Z Halle, gdzie odbywał się mecz, mamy jednak całkiem dobre wspomnienia – to tam, przed dwunastu laty, po raz pierwszy pokazaliśmy, że aspirujemy do medali największych imprez. Pokonaliśmy wówczas… Niemców, 27:25, i weszliśmy na drogę, na której końcu czekało srebro mistrzostw świata.

Dziś nasi zawodnicy walczyli jednak nie o medal mistrzostw świata, a o przybliżenie się do awansu na Euro. Choć, wobec klasy rywala, głównym celem było raczej zatarcie złego wrażenia ze środowego debiutu Patryka Rombla w roli selekcjonera. I to zdecydowanie się udało. W pierwszej połowie zobaczyliśmy kadrę grającą z pomysłem, szybko, sprawnie i wykorzystującą swoje główne atuty, choćby Kamila Syprzaka, aktualnie prawdopodobnie największą gwiazdę naszego szczypiorniaka.

Bardzo dobrze prezentował się też Michał Daszek, który sześciokrotnie pokonywał dziś bramkarzy rywali, a poza tym napędzał akcje naszego zespołu. Jego dyspozycja zmieniła się tak diametralnie, że jedyne porównanie, jakie przychodzi nam do głowy, to sytuacja, w której Rafał Murawski zacząłby nagle grać w futbol na poziomie Frenkiego de Jonga. Nieźle też rzucał z drugiej linii Rafał Przybylski. Generalnie: rzeczy, które w Gliwicach nie funkcjonowały, w Halle zaczęły działać.

Reklama

Do końca pierwszej połowy nie tylko dotrzymaliśmy kroku Niemcom (na przerwę schodziliśmy przy wyniku 16:16), ale wręcz mogliśmy ich odstawić, w pewnym momencie prowadziliśmy nawet 8:5. Widać było jednak, że naszej kadrze wciąż brakuje doświadczenia i ogrania. Zmiana selekcjonera w środku eliminacji z pewnością też nie pomogła (z drugiej strony, jak przypomnimy sobie kompromitację z Izraelem, to sami nie jesteśmy tego pewni). Polakom brakowało opanowania w kluczowych momentach, a Niemcy – nie grający na swoim poziomie – wciąż potrafili łatwo wymanewrować naszą defensywę (choć ta i tak przez większość meczu prezentowała się nieźle). I tu tradycyjnie zostawiamy kilka słów uznania dla Mateusza Korneckiego, którego dziś Sławek Szmal mógł oglądać z uśmiechem na ustach. Bo 24-latek zagrał po prostu bardzo dobre zawody.

Druga połowa to już jednak inna historia. Znów pojawiło się u nas więcej błędów, a Niemcy pozbierali się do kupy. Choć wciąż graliśmy lepiej niż w Gliwicach i pewnie napędzilibyśmy gospodarzom nieco stracha, gdyby nie fantastyczna postawa Silvio Heinevettera w bramce rywali. Bo gość wyciągał momentami rzuty, których normalny bramkarz wyciągnąć nie powinien i bardzo pomógł Niemcom w odniesieniu zwycięstwa 29:24.

Pięć bramek różnicy to stosunkowo dużo, biorąc pod uwagę wynik do przerwy, ale dziś z postawy naszych reprezentantów możemy być zadowoleni. Bo dali nam nadzieję na kolejne mecze – z Kosowem i Izraelem. Tam dwa zwycięstwa powinny dać nam awans na mistrzostwa. I na to liczymy.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...