Owszem, Korona Kielce miała przed tą kolejką jeszcze matematyczne szanse na awans do ósemki, ale stały one gdzieś między tym, że Sa Pinto popracuje w jednym miejscu dłużej niż dwa lata a Petteri Forsell przez tydzień nie tknie ani kawałka czekolady. Dziś Korona o rozczarowaniu związanym z brakiem awansu musi szybko zapomnieć. Choć pierwsza liga raczej (raczej!) jej nie grozi (11 punktów przewagi nad Arką), to gdyby w tym sezonie znów dzielono punkty, koroniarze mieliby cieplutko. Z taką formą na bank byliby mocnym graczem w walce o spadek.
Kielczanie nie przyjechali do Gliwic z pianą na pyskach, nie zagrali tak, jakby jutra miało nie być. Wyglądali jak ludzie pogodzeni ze swoim losem, którzy na następne mecze mogą zabierać ręcznik, klapki i różowego flaminga, bo i tak niczego nie zdołają im ugrać, a spadek raczej im nie grozi. Wynik – 4:0 – mówi dużo o podejściu kielczan do tego meczu, choć uczciwie trzeba przyznać, że co najmniej trzy bramki powinni strzelić.
Pierwszą – Soriano, który nie trafił z trzech metrów do pustej bramki. Z naszej strony możemy tylko pogratulować – duża sztuka, bo to sytuacja z gatunku tych, w których ciężej nie trafić niż trafić. Soriano jak widać ma ułożoną nóżkę, bo po podaniu Kosakiewicza (dobrym, po ziemi) zdołał przenieść futbolówkę nad poprzeczką.
Drugą – po rzucie karnym, który powinien zostać podyktowany po ręce Konczkowskiego. Rzut rożny, główka idąca w bramkę, bramkarz nie ogarniający sytuacji i skrzydłowy stojący na linii próbujący ratować sytuację w rozpaczliwy sposób (czego nie zauważa sędzia).
Trzecią – Forbes, który de facto gola zdobył, ale sędzia dopatrzył się przy tej sytuacji spalonego. Jak? Pewną podpowiedzią jest to, że był przy tej sytuacji wyraźnie spóźniony. Forbes zachował przytomność, gdy uderzenie Vato odbiło się od słupka i wylądowało pod jego nogami.
Na swoje nieszczęście Korona znalazła się w gronie spotkań, które nie zostały objęte systemem VAR. Sędzia Przybył nie zapisze tego dnia grubą czcionką w kalendarzu – to pomyłki kardynalne, nie mające prawa się przytrafiać. Mogły być dwie bramki, nie było żadnej. Korona została w efekcie brutalnie zlana i choć ten mecz mógł ułożyć się dla niej zupełnie inaczej, to sama jest sobie winna.
Korona ze swoim niezorganizowaniem wyglądała przy Piaście jak drużyna z niższej ligi. Pierwszą bramkę kielczanie wbili sobie sami i to w absurdalny sposób – wrzutkę Konczkowskiego Tamm postanowił wybijać piszczelem i – jak można było się spodziewać – trafił do własnej bramki. Aż chciało się krzyknąć: wracaj Tamm, skąd przyszedłeś. Dwie minuty później Piast wbił kolejną sztukę – Hateley wyłuskał piłkę w środku, Parzyszek wcielił się w rolę skrzydłowego, dograł do Felixa, ten wkręcił w ziemię Petraka i było już w zasadzie po Koronie.
Gino Lettieri postanowił zmienić niefunkcjonujące 3-5-2 na 4-3-1-2, wprowadzając Forbesa za estońskiego pioniera defensywy. Było to o tyle karkołomne, że na lewej obronie musiał grać Jukić (który sobie tam nie radził), a na prawej pomocy Petrak (który jest Petrakiem). Piast w konsekwencji nie musiał szczególnie się wysilać, by dochodzić do kolejnych sytuacji. Gol na 3:0? Rzut rożny, główka Pietrowskiego. Bramka na 4:0? Głupia strata Arveladze w środku, kontra, Tomczyk wykorzystujący sytuację sam na sam (to swoją drogą dopiero pierwszy mecz Tomczyka w Piaście, coś nam podpowiada, że jednak nie przedłuży tego wypożyczenia). Gliwiczanie mogli prowadzić jeszcze wyżej, Hamrol spóźnił się w swoim polu karnym z interwencją i piąstkując piłkę zdzielił równo ręką rywala. Zostął podyktowany karny, lecz bramkarz naprawił swój błąd i przeczytał intencje Sedlara.
To nie było zwycięstwo z gatunku z tych, po których na drugi dzień nie jesteś w stanie wejść po schodach. Jeśli Korona zamierza tak grać w piłkę, będzie w grupie spadkowej dostarczycielem punktów. A Piast? Niczego głośno nie mówimy, ale po dzisiejszej wpadce Lechii strata do lidera topnieje. Siedem punktów do nadrobienia, siedem meczów. Mission impossible?
[event_results 575867]
Fot. FotoPyK