Przez dziesięć lat grał w najlepszej koszykarskiej lidze świata, choć właściwie jego jedyną zaletą była umiejętność blokowania rywali. Nie było to zresztą trudne – przerastał każdego z nich. Gdy wchodził do pokoju, ludzie patrzyli tylko na niego. W swoim życiu bywał bokserem, hokeistą, dżokejem i bojownikiem o wolność. Manute Bol był człowiekiem niezwykłym. W każdym tego słowa znaczeniu.
Pochodził z sudańskiego plemienia Dinka. Jego członkowie znani są ze swojego wzrostu. Ojciec Manute mierzył 2.08 m, a matka i siostra o pięć centymetrów mniej. On sam wybijał się ponad nich, ze swoimi 231 centymetrami. Ale – jeśli słowa Bola są prawdziwe – to i tak nic w porównaniu do jego dziadka, któremu zabrakło centymetra do równych 240. Senior rodu był zresztą przywódcą całego plemienia. Miał też 30 żon i 80 dzieci. Gdyby – tak jak jego wnuk dostał szansę gry w NBA, byłby bezapelacyjnie najwyższym zawodnikiem w historii ligi. Manute albo ten tytuł współdzieli, albo go nie ma – jedni statystycy podają bowiem, że dzierży go wraz z Gheorghe Muresanem, a drudzy że był o kilka milimetrów niższy od Rumuna.
To Manute wzbudzał jednak większą sensacje. Dlaczego? Wystarczy dowiedzieć się, jak reagowali na jego widok ludzie. A to dobrze opisali dziennikarze „Harper’s Magazine”, którzy obserwowali Bola na siłowni: – Ćwiczący na bieżniach zatrzymali się, by stać i patrzeć. Kulturyści opuścili swoje maszyny. Pojawiły się dzieciaki z sąsiedztwa. Mieli pióra, ołówki i tanie aparaty. Reszta zawodników 76ers ćwiczyła przy innych koszach w tej samej siłowni. Byli tam sami. Nikt nie patrzył. Manute skradł show.
O Manute i (własnej) reakcji na jego widok, pisał też w “Wielkiej księdze koszykówki” Bill Simmons:
– [Widok Manute] zapierał dech w piersiach ze względu na jego wzrost i skórę tak czarną, że aż wydawał się fioletowy. Kiedy Manute wyłaniał się z tunelu, przestawialiśmy rozmawiać i wgapialiśmy się w niego z szeroko otwartymi ustami, jak każdy, kto widział obcych wychodzących ze statku w „Bliskich spotkaniach…”. To było nieprawdopodobne. Kupiłbym bilet tylko po to, by zobaczyć przechadzającego się Bola.
I faktycznie, Manute wyglądał, jakby mógł zagrać Slendermana bez charakteryzacji. Przy swoim wzroście ważył ok. 90 kilogramów. Nawet Woody Allen żartował kiedyś, mówiąc: „Manute jest tak chudy, że, by zaoszczędzić na podróżach, po prostu przefaksowują go z jednego miasta do drugiego”. Jego ręce były nienaturalnie długie, wydawał się ludzkim pająkiem. Pat Williams, jego trener z 76ers, mówił: „Wyglądał, jakby oddawał krew i zapomniał powiedzieć: stop”, a Bob Ferry, pod którego skrzydłami grał w Waszyngtonie, dodawał, że jego ręka jest grubości nogi Manute. Nic dziwnego, że gdy kiedyś chciał przywitać się z dziećmi Herseya Hawkinsa, klubowego kolegi, te zaczęły płakać ze strachu przed jego osobą. Bol jedynie zaśmiał się na ten widok i powiedział, żartując w swoim stylu: „Dzieci Hawka są miękkie, dokładnie jak ich tata”.
– Pamiętam, że gdy pierwszy raz go zobaczyłem, pomyślałem: „Wow! Ten gość jest wysoki. To gigant!”. I naprawdę mało wiedziałem o tym, jak prawdziwe jest to stwierdzenie. Bo on nie tylko był wielką siłą na boisku, ale też gigantem poza nim – wspominał Rory Sparrow, były zawodnik NBA.
Gdy Manute pojawił się w USA, na siłowni potrafił podnieść jakieś 20 kilogramów. Włodarze Washington Bullets zdecydowali, że musi nabrać masy, a menedżer zespołu żartował: „jeśli nie uda mu się to z tymi wszystkimi dietetykami, wsadzimy go na moją piwno-hot dogową dietę. To powinno zadziałać”. Sam Bol twierdził, że 113 kilogramów, o jakich mu mówili, to za dużo, bo nie będzie wtedy w stanie biegać i skończy jak ten „chiński gość”. Na myśli miał… japońskich zawodników sumo.
– Nigdy nie martwi mnie fakt, że jestem wysoki – mówił. – Kiedy byłem młodszym, obchodziło mnie to, ale nie teraz. Mój wzrost jest darem od Boga, będę tak twierdzić. Sam tego nie stworzyłem. Jeśli moja żona urodziłaby pięć par bliźniaków, nie wyrzuciłbym kilku z nich do morza, bo bym ich nie chciał. Trzeba przyjąć to, co dostajemy. Nie powiedziałbym złego słowa o kimś, kto jest niski lub gruby. Trzeba żyć z tym, czym cię obdarowano.
Wielu obawiało się, że z takimi warunkami fizycznymi Manute nie poradzi sobie w NBA, wobec wymagań siłowych, jakie stawia przed nim ta liga. Ale szybko udowodnił im, że nie mają racji. Najbardziej dosadnie w momencie, gdy – zaczepiony przez Jawanna Oldhama z Chicago Bulls – zmiótł go z nóg jednym ciosem, przy okazji wywołując niezłą bijatykę na obu ławkach. Gdy – już po wydaleniu z parkietu przez sędziego – Oldham raz jeszcze go zaczepił, Bol ani przez chwilę nie przejął się tym, że jest przytrzymywany przez dwóch kolegów. Wymierzył dwa celne ciosy, zszedł do szatni, a po meczu mówił, że gdy gra, to szuka przyjaciół, a nie walki. Choć, jak było widać, gdy znalazł tę drugą, nie wzbraniał się od niej.
Ironią losu jest to, że w trakcie swojej kariery Bol miał okazję grać w zespole zarówno z innym olbrzymem – Shawnem Bradleyem, mierzącym 229 centymetrów wzrostu, dla którego był mentorem – jak i najniższym zawodnikiem w historii NBA. Ten ostatni zwał się Muggsy Bogues, miał 1,58 m i sięgał Manute do pępka.
***
Manute Bol urodził się w Turalei, wiosce leżącej „na północno-zachodnim skraju południa Sudanu”. Dziś mieści się ona w granicach utworzonego w 2011 roku Sudanu Południowego. Wokół rozciągały się bagna, jedne z największych na świecie, sporym problemem była malaria, a nie istniał m.in. system dróg i edukacji. Z tego powodu Manute nigdy nie poszedł do szkoły, a – gdyby nie koszykówka – prawdopodobnie przez całe życie zajmowałby się wypasem krów.
Za święte zwierzę w jego klanie uważa się żyrafę, której nigdy się nie zabija. Za to można polować choćby na lwy, o ile ktoś nie jest specjalnie przywiązany do swojego życia. Dlaczego o tym piszemy? Bo jedna z najsłynniejszych historii, dotyczących Bola, zawiera w sobie właśnie lwa. I Manute, który zabił go włócznią. Miał wtedy jakieś piętnaście lat i pilnował stada krów. Kilka z nich zabił drapieżnik. Przez parę kolejnych dni Bol chodził wszędzie z włócznią, gotowy do walki. Lwa znalazł w buszu, śpiącego. Wykorzystał więc sytuację i dźgnął go. Jak się okazało – śmiertelnie.
– Nie jestem szalonym Amerykaninem. Kto chciałby zabić lwa, kiedy ten by nie spał? Jeśli bym tego spróbował, nie udałoby mi się, bo by mnie zabił – mówił. Nie wszyscy mu jednak wierzyli. Don Nelson, trener Milwaukee Bucks mówił, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach, a Charles Barkley, przyjaciel Manute, lubił sobie z niego żartować, wołając „Człowieku, nie zabiłeś lwa. Był stary i już martwy, gdy się pojawiłeś”. Bol okazał się jednak mistrzem ciętej riposty i na taką zaczepkę odpowiedział wspaniałym: „Pierdol się, Charlesie Barkleyu”.
Raz jednak faktycznie przyznał się, że historia była zmyślona. Miało to miejsce, gdy zapytał go o nią Tom Prichard, przyjaciel ze znacznie późniejszych lat. Tom jednak nie dopytał i gdy dziś to wspomina, sam nie wie, czy Manute wtedy żartował, czy też był śmiertelnie poważny. Nie było to jednak istotne choćby dla Kenna Kwedera, piosenkarza, który swego czasu objeżdżał bary na wschodnim wybrzeżu ze swymi piosenkami. Jedną z nich była „Ballada o Manucie Bolu”. Lew też się w niej, oczywiście, pojawił.
***
Imię Manute znaczy „specjalne błogosławieństwo”. Nadano mu je ze względu na czarownika, do którego przed jego narodzinami poszli Madut i Okwok, jego rodzice. Zrobili to, bo wcześniejsze dwie ciąże Okwok zakończyły się poronieniami. A Dinkowie boją się bezdzietności, poronienia uważając za zły omen. Czarownik pobłogosławił więc parę i przewidział, że urodzi im się zdrowy syn. Wybrał mu też imię, które ten nosił przez resztę życia.
W przeciwieństwie do swoich rodziców, Manute od młodego wieku nie czuł się jednak przesadnie przywiązany do plemiennych tradycji. Kilkukrotnie uciekał z domu, w obawie przed rytuałami, które jako Dinka musiał przejść, ale i z nadzieją, że dane mu będzie trafić do szkoły i rozpocząć naukę (ojciec nie chciał mu na to pozwolić, bo jeśli matka ma jednego syna, to ten – w kulturze jego plemienia – ma się nią opiekować na wypadek, gdyby rozwiodła się z jego ojcem). Pobliskie szkoły były jednak zamknięte, bo Sudan znajdował się w stanie wojny, a Turalei leżało blisko granicy Północy z Południem. Niemal na linii frontu.
– Uciekłem do miasta, które zwało się Abyei. Szedłem tam dwa dni. Znalazłem przyjaciela mojego dziadka, który był sprzedawcą. Pozwolił mi u siebie zostać, poszedłem do szkoły. Miałem 9 albo 10 lat i spędziłem tam tydzień. Potem znalazł mnie tata i zabrał z powrotem. Dwa lata później znów uciekłem z domu. Mój ojciec tym razem mnie nie odnalazł, trafiłem do Babanusy [ponad 240 kilometrów od jego rodzinnej wioski – przyp. red.]. Próbowałem iść do szkoły, ale mi się nie udało. Nie mówiłem wystarczająco dobrze po arabsku. W końcu poszedłem zobaczyć się z rodziną.
Kiedy wrócił do domu, dowiedział się, że zmarła jego matka. W kolejnych latach zbliżył się do ojca. Gdy wreszcie dorósł – a w standardach jego plemienia dzieje się to, gdy ma się 14 lat – dłutem usunięto mu sześć zębów, a dookoła czaszki wyryto nożem cztery nacięcia. Gdyby się na to nie zgodził, byłby uważany za niedojrzałego. Między innymi przez kobiety z plemienia… i to podobno był argument, który ostatecznie przekonał Manute. Choć i tak nieco żałował swej decyzji. – Za każdym razem, kiedy mój tata o tym mówił, po prostu odchodziłem. Nie chciałem tego słuchać. Kochałem swoje zęby. Wyglądały bardzo ładnie, kiedy je miałem – wspominał. Dopiero w USA, gdy mógł sobie na to pozwolić, uzupełnił uśmiech sztucznymi zamiennikami.
Niedługo później trafił na „obóz bydlęcy”. W skrócie: mnóstwo agresywnej młodzieży, dla której każda sprzeczka to powód do bójki, wypasanie krów, brak opiekunów i… komponowanie piosenek o dziewczynach oraz krowach. Na te drugie w języku dinka jest zresztą podobno kilkaset określeń, dotyczących koloru ich skóry i kształtu ciała. I tak, napisaliśmy to w dobrej kolejności, chodzi o krowy. W trakcie obozu odbywają się też zawody zwane „toc”, w których rywalizuje się w tym, jak grubym można się stać. Serio.
– Dają ci dziesięć krów, które trzeba wydoić. Robisz to, a potem pijesz litry mleka dziennie. Trafiasz tam w maju i po prostu siedzisz w tym samym miejscu. Nie ruszasz się, miesiącami nic nie robisz. W moim pierwszym roku nie lubiłem tego, pokłóciłem się przez to z tatą. Trzeba było wypić za dużo, nie mogłem tego zrobić – wspominał na łamach „The Washington Post”. Do mleka ostatecznie się jednak przywiązał. Już w USA narzekał, że „pije się tam dwuprocentowe, pasteryzowane coś”, a nie prawdziwe mleko, które daje siłę i dzięki któremu nie łapią go kontuzje.
***
Mimo całej tej powagi, rytuałów i tradycji, z którymi od małego się mierzył, Manute był człowiekiem absolutnie innego rodzaju. – Z nikim w całej lidze nie miał problemu (historia z Oldhamem nieco przeczy tej wypowiedzi – red.). Każdy kochał Manute. Przed meczem, po meczu, każdy chciał być wokół niego – wspominał Winston Garland, jego były kolega z boiska. W innych wspomnieniach przewijają się identyczne uwagi. Manute kochał ludzi, uwielbiał ich towarzystwo, był szczery, prawdziwy, uśmiechnięty i entuzjastycznie nastawiony wobec życia. A przy tym miał poczucie humoru.
– Grałem z wieloma dobrymi zawodnikami. Charlesem Barkleyem, Jonnym Dawkinsem, Herseyem Hawkinsem… To były wspaniałe czasy, dobrze się bawiliśmy. Fani nigdy na mnie nie buczeli, bo każdej nocy naprawdę się starałem – mówił Bol. I wspominał też żarty, które wzajemnie sobie wycinali, choćby jeden, na potrzeby telewizyjnego show: – Pewnego dnia przyprowadzili mnie do sali konferencyjnej w hotelu i powiedzieli, że będziemy mieli lunch. „Przeszli” przez różne dania: zupę, sałatkę i inne. W końcu doszliśmy do głównego, które było przykryte kloszem. Gdy go podnieśli, na talerzu była głowa Ricka Mahorna [a reszta Mahorna pod nim – przyp. red.] z szeroko otwartymi oczami. Człowieku, jak podskoczyłem! Myślałem, że dostanę zawału. […] Ale zrewanżowałem się Charlesowi. Kiedyś, w trakcie turnieju golfowego w Filadelfii, prowadziłem wózek golfowy i wjechałem nim w niego, gdy udzielał wywiadu. Nie pamiętam, co Charles powiedział, ale myślę, że było to naprawdę zabawne.
Z Barkleyem Bol trzymał się naprawdę blisko. W 76ers to Charles był gwiazdą szatni, a obok niego miejsce zajmował wspomniany Rick Mahorn. Ale gdy przyszedł tam Manute, szybko do nich dołączył. „Zaadoptowaliśmy go”, wspominał Mahorn, a Barkley dodawał: „Chce wygrywać i się bawić. Zadziwia mnie, jak bardzo pragnie wygrać każdy mecz, naprawdę. Ale poza tym chce się bawić. To wszystko. Jest jak my, tylko chudszy”.
I tak było w każdym klubie. Wszędzie Manute znajdował swoich kompanów do żartów i rozmów. Przyjaciół zdobywał łatwo, nie musiał się o nich starać, naturalnie przyciągał do siebie ludzi. Z Barkleyem i Mahornem tworzyli niepowtarzalne trio – potrafili tuż przed meczem dogryzać sobie na tyle, że kończyło się to zapasami na podłodze szatni, w trakcie których Bol uderzał ich swoimi butami. A potem wychodzili na mecz i wspólnie walczyli o wygraną.
– Wiecie co, wielu ludziom jest przykro z jego powodu, bo jest wysoki i dziwny. Ale powiem wam jedno – jeśli każdy na świecie, byłby jak Manute, to byłby to świat, w którym chciałbym żyć. Jest inteligentny, czyta „New York Timesa”. Wie, co się dzieje dookoła. Nie jest jednym z tych kolesi, których interesuje tylko koszykówka. To może jeden procent jego życia – mówił Charles Barkley.
– Piękny człowiek, ktoś, z kim nigdy nie przestaniesz się śmiać – opowiadał Jeff Ruland, kolega z ekipy Washington Bullets. – Zawsze wspominał o tym, jak zabił lwa włócznią, jeszcze w Sudanie. Ja z kolei byłem pewien, że zrobił to jednym ze swoich rzutów wolnych.
***
W koszykówkę zaczął grać zupełnie przypadkowo. Do jego wsi przyjechał jeden ze znanych sudańskich polityków, a wysoki Manute wyróżniał się nawet wśród swoich współplemieńców. Dlatego znalazł się na zdjęciu, które opublikowano potem w gazecie. Tę kupił i przeczytał Nyoul Makwag Bol, jeden z najlepszych koszykarzy w kraju, a przy okazji kuzyn Manute. – Nie słyszałem o nim nic, od kiedy był malutkim dzieckiem. Nigdy nie wiedziałem, jak wysoki był. Kiedy zobaczyłem to zdjęcie, pomyślałem: „Wow! On musi grać w koszykówkę” – mówił potem.
Dr. Arop, wujek Manute, przekonał szefa policji w mieście Wau, które liczyło sobie wtedy ok. 80 tysięcy mieszkańców, by ten zaprosił jego krewnego do gry w policyjnym zespole. Manute przeszedł pieszo 80 kilometrów, które dzieliły go od nowej ścieżki kariery… po czym szybko wrócił do domu. Bo nie sądził, by jego ojciec się na to szybko zgodził, a poza tym w Wau drwiono sobie z jego wzrostu, śmiały się z niego nawet dzieci. Potem szczęścia spróbował Joseph Victor Bol Bol, inny z jego kuzynów. I jemu się udało, Manute chwycił piłkę w ręce. Choć początki nie były łatwe.
– Zacząłem grać w koszykówkę coraz więcej i więcej. Wychodziłem na boisko, rzucałem, dryblowałem, robiłem niemal wszystko. I wtedy kuzyn zapytał mnie: „Czemu nie próbujesz wsadów?”. Więc spróbowałem. Ominąłem rywala, wyskoczyłem do wsadu, wrzuciłem piłkę do kosza, a gdy wracałem na ziemię, zahaczyłem zębami o siatkę – wspominał Manute, w rozmowie z „The Washington Post”.
Utrata (kolejnych) zębów – bo tak się to skończyło – w niczym mu jednak nie przeszkodziła. Choć najpierw niemal każdy rywal potrafił go wyminąć. Dopiero potem Bol nauczył się, jak blokować rzuty rywali. Problemy sprawiały mu za to własne rzuty i chwytanie piłki, bo kilka palców jego dłoni było wykrzywionych z powodu genetycznej choroby. Z czasem radził sobie jednak coraz lepiej. Wkrótce zobaczyć go na żywo przybył Nyuol Makwag, ten sam, który jako pierwszy pomyślał, by Manute zajął się koszykówką. I uznał, że może go już zwerbować do drużyny, która objeżdżała cały kraj, pokazując ludziom, jak się gra. Miał rację – Manute stał się jej gwiazdą. Choć poza boiskiem bywało z nim wtedy różnie.
– W Chartumie [stolica Sudanu, tam zamieszkał – przyp. red.] wielokrotnie się biłem. Byłem zły. Czasem mam wrażenie, że my, Dinkowie, jesteśmy szaleni. Tyle mogę powiedzieć. Nie poddajemy się. W USA czarnych ludzi nazywa się „niggerami”. W Sudanie muzułmanie mówią na nas [chrześcijan] „abid” [po arabsku znaczy to „niewolnik” – przyp. red.]. Nie lubiłem tego. Jeśli ktoś tak powiedział, biłem się z nim.
***
Pierwotnie grał… w piłkę nożną. Ale był za wysoki, doznał kontuzji i musiał zrezygnować. Koszykówka okazała się szansą jego życia, choć chyba nie przypuszczał, że tak będzie, gdy przez dwa lata mieszkał w szopie umieszczonej pomiędzy dwoma kortami tenisowymi. Normalnie miejsce zajmowały tam kosiarki, wtedy był to dom Manute. Podobno jeszcze kilka lat po tym jak wyjechał z Sudanu, do ściany szopy przyklejony był plakat z brunetką, przywieszony… mniej więcej na wysokości obręczy.
W Sudanie wypatrzył go amerykański trener, Don Feeley, który przez miesiąc trenował reprezentację tego kraju. Przez dłuższy czas nic niezwykłego się nie działo, aż do momentu, gdy przez drzwi na salę wszedł Manute. Feeley wspominał, że nigdy nie widział kogoś wyższego. Zapamiętał też jego uśmiech i to, że – gdy już dowiedział się, kim właściwie ten koleś jest – zawodnikom powiedział jedynie: „Zapomnijcie wszystko, co do tej pory ćwiczyliśmy. Zmieniamy taktykę”. Trzeba było grać na Bola.
Gdy Feeley przekonał go do podróży, Manute zupełnie nie znał angielskiego. Za tłumacza robił mu jeden z kolegów, a sam Bol – już w Stanach – uczęszczał na grupowe lekcje. Nie podobały mu się jednak, miał wrażenie, że wszyscy się z niego nabijają. „Spakowałem walizki i szedłem na busa” wspominał. Potem chciał się dostać do samolotu i wrócić do rodzinnego kraju. W ostatniej chwili przekonano go jednak, by został. Miał wziąć udział w drafcie w 1983 roku.
I faktycznie, wziął, a w piątej rundzie (z numerem „97”) wybrali go San Diego Clippers. Ale liga uznała, że Bol nie może dołączyć do drużyny, bo sam nigdy nie wyraził chęci wejścia do draftu. Przygarnął go Kevin Mackey, trener w Cleveland State University, który bardzo w niego zainwestował. Ale jego nieznajomość angielskiego – nad którą wciąż pracował – uniemożliwiła mu dostanie się na uczelnię (która potem dostała karę za nielegalne wspomaganie finansowe Manute). Zresztą nie był to jedyny problem. Gdy przyjechał do USA, nie umiał też pisać i podobno nie wiedział nawet… jak właściwie trzyma się ołówek.
W końcu trafił do University of Bridgeport, ekipy z Drugiej Dywizji NCAA. Innymi słowy: trzecia liga koszykówki w Stanach, ale niezła okazja do pokazania się. W sezonie 1984/85 Bol był tam gwiazdą. Rzucał średnio 22,5 punktu, miał 13,5 zbiórek oraz 7,1 bloku na mecz. Hala, która wcześniej zapełniała się w 1/3, teraz była pełna fanów. – Słyszałem o tym gościu od kilku tygodni. W końcu przyszedłem na kampus, zobaczyłem go i nie mogłem w to uwierzyć – wspominał John O’Reilly, który grał z Bolem w drużynie. Nic dziwnego, że kibice walili drzwiami i oknami. Wszyscy chcieli zobaczyć Manute.
Ten grał tam z „10” na plecach. I to o tyle ciekawa sprawa, że nosić powinien ją… właśnie O’Reilly. Bol błagał go jednak o tę możliwość przez cały okres przygotowawczy, a w końcu – w dzień, gdy drużyna miała odbyć swą prezentację – zagroził, że odejdzie, jeśli jej nie dostanie. Dopiero wtedy John odpuścił. Po latach, już w barwach Golden State Warriors, Tim Hardaway poprosił Manute o to samo. Ten najpierw odmówił, a potem powiedział mu, że może oddać mu „10” za… 500 tysięcy dolarów. Czyli roczne zarobki Tima. Jak łatwo się domyślić, Bol nadal grał z tym samym numerem.
***
Manute miał swoje problemy. Choćby przywiązanie do piwa. On go nie lubił, on je kochał. Szczególnie Heinekeny, ale nie gardził też innymi. Mnóstwo jest historii o tym, jak po sesji zdjęciowej porywał dwie zgrzewki piwa i wracał do domu. Wypijał je już w drodze na lotnisko, siedząc na tylnej kanapie limuzyny. Jayson Williams, jego klubowy kolega w latach 1990-92, wspominał: – Wszyscy pozwalali Manute pić przez cały czas, więc osuszał jednego Heinekena za drugim, by przybrać na wadze. Nigdy nie zagrał meczu na trzeźwo. […] Dziwnie się też ubierał. Ubrania zakładał na samym końcu. Więc po wyjściu spod prysznica wkładał jedynie skarpetki. I tyle. A potem chodził nago po szatni, pijąc przy tym piwo.
Sam Manute opowiadał, że w Sudanie nie mógłby się napić ani kropli alkoholu. Gdyby to zrobił, poszedłby do więzienia. Takie prawo panowało tam od 1983 roku. Wtedy zakazano napojów wyskokowych. Wszystkie trunki wylano do rzeki, przez co „ryby się upiły. Krokodyle też, zachowywały się potem jak szalone”. Zresztą sam Manute też kończył czasem w takim stanie. Choćby w klubach, które często odwiedzał. I stawiał kolejki wszystkim znajomym.
Chodził też do kasyn. Przegrał w nich zresztą dużą część majątku. Nie potrafił się pohamować, nawet gdy wygrywał – a kiedyś zdarzyło mu się zgarnąć 465 tysięcy dolarów na jednej z maszyn – szybko tracił całą sumę. Nie słuchał nikogo, kto mówił mu, że mógłby lepiej wydać te pieniądze. Robił, co chciał. – Rozdawał pieniądze i wiele stracił w kasynach. Miał niesamowitego pecha – wspominał Jeff Ruland, jego kolega z drużyny.
Kilkukrotnie był też zatrzymywany przez policję. W 1988 roku prowadził samochód pod wpływem. A potem jeszcze raz. Odmówił wówczas testu na trzeźwość, mówiąc policjantom, że „Bóg dał mu dwie nogi, na których ma stać, więc nie powinien stać tylko na jednej z nich”. Znajomi twierdzili, że Manute nigdy do końca nie pojął, jak działa amerykańskie społeczeństwo, przez co lekceważył zasady i prawa.
Pod koniec kariery, już nie w NBA, a mniejszych ligach, robił zresztą, co chciał. Jasne, na boisku wciąż dawał z siebie wszystko, bez problemu podpisywał też setki autografów, ale zdarzało mu się na przykład zasiedzieć w barze na noc przed meczem. Raz nawet do szóstej nad ranem, a gdy trener chciał go ukarać… nie mógł go znaleźć. W międzyczasie Bolowi zbankrutowała restauracja, którą założył, a i on sam coraz uważniej musiał zaglądać do portfela, by dostrzec w nim jakieś pieniądze.
Policyjny areszt zwiedził jeszcze kilka lat później, dwukrotnie z powodu kłótni z żoną. Raz chodziło tylko o podniesione głosy, przy drugiej okazji przypuścił szturm na drzwi, które uderzyły w głowę jego córkę. Ta powiedziała później tylko, że „rzeczy, które akceptowalne są w Sudanie, nie są takie w Stanach”. A Manute nie do końca mógł to pojąć.
***
Bo w Sudanie mógł na przykład… kupić żonę za kilkadziesiąt krów. Choć nie zawsze do tego dochodziło. Gdy w młodości, jeszcze przed wyjazdem z Sudanu, chciał się ożenić z Nyanhial, siostrą swego przyjaciela, do ślubu ostatecznie nie doszło, bo rodzina panny młodej nie miała bydła. A tradycja nakazywała, by za każde dziesięć ofiarowane przez pana młodego, zwrócić dwie.
– Wyjechałem z nią jednego dnia. Potem zadzwoniłem do jej rodziny. Szukali jej, przyszli do mojego domu. Jej wujek wszedł do niego z kijem baseballowym w ręce. Powiedział: „Powinienem cię zabić”. Odpowiedziałem, że nie wziąłem jej, bo chcę uprawiać z nią seks, ale chcę się z nią ożenić. Dodałem, że w domu mam swoje krowy i mogą je zobaczyć – wspominał Bol. Wujek zabrał jednak dziewczynę i pojechali z powrotem do rodziny Nyanhial. W końcu rozpoczęło się jednak aranżowanie małżeństwa, które zablokował Madut Bol. Rok później Nyanhial była już mężatką, ale to nie Manute był jej „wybrankiem”. Zapisujemy to słowo w cudzysłowie, bo możemy być niemal pewni, że sama męża nie wybrała.
W USA nic takiego nie mogłoby mieć miejsca. A nawet gdyby… to Manute mówił, że nie chce żony Amerykanki. – Chcę kogoś, z kim mógłbym się komunikować. Kogoś, kto potrafi pracować i dbać o dom, dobrze się nim zajmować. Nie sądzę, by kobiety z Ameryki chciały to robić – powtarzał. W końcu znalazł żonę, choć nie było mu łatwo. W dużej mierze przez wzrost, mówiło się bowiem, że przez swoje 231 centymetrów długo nie pożyje. Rodziny dziewczyn odrzucały z tego powodu jego propozycje. Ostatecznie jedna z nich się zgodziła. Kosztowało go to 80 krów. Oboje mieli czwórkę dzieci, ale ich związek zakończył się rozwodem.
Potem Manute wziął kolejny ślub (zapłacił za tę przyjemność aż 150 krów), a Ajok, druga żona, urodziła mu szóstkę dzieci. Dla Bola było to niesamowicie ważne, bo… często czuł się samotny. W swej tradycji Dinka bowiem uznawali, że nie powinni wyjeżdżać. Większość z nich zostawała w rodzinnej okolicy. W USA Manute początkowo był sam. I to go bolało.
***
Tymczasem w jego rodzinnym kraju wciąż szalała wojna. Rozpętała się na nowo tuż po tym, jak Manute z niego wyjechał. Na początku Bol niezbyt interesował się tym, co dzieje się jego ojczyźnie. Sporo w tym względzie zmienił jeden telefon, który otrzymał rankiem pewnego dnia. A musicie wiedzieć, że jeśli Manute Bol czegoś nienawidził, to były to wczesne pobudki. Nie odniósł się więc miło do mężczyzny po drugiej stronie, mimo że ten mówił w języku dinka. Krzyknął jedynie: „Dlaczego do mnie dzwonisz tak wcześnie? Nie wiesz, że śpię?!”. „Gdy ty śpisz, nasi ludzie giną!” usłyszał w odpowiedzi.
Wtedy się rozłączył. Ale kilka tygodni później dokładnie ten sam człowiek pojawił się w jego okolicy jako reprezentant Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu (SPLA/SPLM). Manute nie wiedział, że to on, poszedł więc go posłuchać i spodobało mu się jego zaangażowanie, pasja i idee. Bol zaangażował się w sprawę Sudanu, o którą miał walczyć przez kolejne 22 lata. Wkrótce poznał Johna Garanga, lidera całej organizacji.
Przez kolejnych kilka lat Manute przesłał na jej rzecz 3,5 miliona dolarów. Jak widać, nie wszystko przegrał w kasynach. Do wsparcia namawiał też innych, ale nie było to łatwe – Garang sympatyzował bowiem z komunistami, a to w USA nie budziło sympatii. – Gdy John pojawiał się w Waszyngtonie, Manute był jego kumplem. Garang go potrzebował – mówił kuzyna Bola, Ed Bona. Obaj często się spotykali i dyskutowali o Sudanie. Manute regularnie zjawiał się zresztą w ojczyźnie, również w strefach ogarniętych działaniami wojennymi czy obozach uchodźców. Powoli stawał się dla swoich rodaków bohaterem i legendą.
W USA przypierał za to kongresmenów do muru. Udzielał wywiadów. Opuszczał mecze, by spotkać się z kolejnymi sudańskimi liderami i dostawał za to kary. Opowiadał o problemach kraju. O tym, że trwa susza, że ludzie głodują, że rząd używa jedzenia jak broni, rozdając je tylko jego sympatykom, że życie tracą kolejni ludzie, że w jego rodzinie zmarło 250 osób, że w Chartumie mieszka już 1,5 miliona uchodźców z pozostałych części krajów, że nie może skontaktować się z braćmi i siostrami, i że rząd chce wprowadzić Islam w całym kraju, a to nie w porządku.
– Dlatego walczymy. Nie jestem przeciwny Islamowi. Myślę po prostu, że wybór powinien należeć do ciebie. Każdy powinien być wolny, jak tu [w USA]. Państwo powinno mieć rzeczy, jakie są tutaj. Nawet w Egipcie mają wszystko: KFC, Wimpy’s, takie rzeczy. Nic z tego nie ma w Sudanie. Nie ma nawet zbyt wiele telewizji – mówił. – Gdybym był teraz w Sudanie, głodowałbym razem z resztą moich ludzi. Jem tu dobre jedzenie, dobrze śpię w nocy, a potem budzę się rano, oglądam coś w telewizji i czuję się okropnie. Nic nie mogę zrobić z tym, że 70% moich ludzi jest teraz bezdomnych.
***
Ponad dekadę później, gdy wojna chyliła się ku końcowi, Manute Bol nie grał już w koszykówkę. Rebelianci z południa przestali interesować się swoim przyjacielem z Ameryki. John Garang już go nie potrzebował, Manute nie miał więcej pieniędzy. Wydawało się, że jego rola jest skończona, gdyby nie… propozycja od rządu Sudanu, którą Bol otrzymał. Dostał stołek w ministerstwie, miał dbać o rozwój sportu i młodzieży. Jego przyjaciele byli zszokowani, uznali, że musiał dać się omamić ładnym słowom. Zresztą nie on jeden.
Szybko jednak okazało się, że był w tym wszystkim haczyk. Rządzący chcieli, by Manute zmienił wyznanie i stał się muzułmaninem. Gdy odmówił, został natychmiastowo wyrzucony z rządu. – Jestem teraz nikim – mówił. – Ale moi ludzie wciąż mnie kochają.
Niedługo po tym siedział na dachu swojego domu w Chartumie. Była noc, którą rozświetliła eksplozja rakiety. A potem kilkanaście kolejnych. To był nalot, zlecony przez prezydenta Clintona. Celem była firma produkująca farmaceutyki, podejrzewana o wytwarzanie broni chemicznej. Dla Bola stał się początkiem trzyletniej udręki. Tuż po nim został oskarżony o bycie amerykańskim szpiegiem. Gdy chciał wydostać się z kraju, jego wylot zablokował rząd. Manute nie rozumiał, jak mogą mu odmówić. Zaczął bać się o swoje życie.
Dwa lata później, kiedy znów spróbował wylecieć, urzędnik na lotnisku powiedział mu, by wrócił z łapówką. Sprzedał więc meble, stawiając wszystko na jedną kartę (niemal nie miał pieniędzy, bo wydał je na wsparcie 20 członków swojej rodziny, uwięzionych w Sudanie, z których czternastu mieszkało wraz z nim, w jednym domu). Jego przyjaciele kupili mu bilet do Egiptu, wykorzystywali też kontakty wśród dziennikarzy, którzy nagłaśniali sprawę. Z pierwszego samolotu wyciągnęli go jednak oficjele, którzy tłumaczyli, że Bol nie miał biletu, co nie było prawdą. Ostatecznie Manute udało się wylecieć z Sudanu, wraz z żoną, synem i przyrodnią siostrą (której matka zmarła). Jak do tego doszło? Zagroził, że jeśli nie dostanie na to pozwolenia, pójdzie prosto do sudańskiej siedziby BBC.
Już w Kairze dowiedział się, że jeśli chce polecieć do USA z rodziną, musi ubiegać się o status uchodźcy. Zrobił to i czekał na decyzję. W międzyczasie doszło do ataku terrorystycznego na World Trade Center. W rezultacie zaostrzona została polityka imigracyjna z państw muzułmańskich. Manute musiał więc spędzić w Egipcie kolejne sześć miesięcy. Do USA trafił ostatecznie w marcu 2002 roku. Jako uchodźca i niemal bez grosza przy duszy.
***
Do świata NBA wszedł w drugiej rundzie draftu z 1985 roku. Zdaniem wielu – zbyt wcześnie. Przyjaciele radzili mu, by przeszedł przez pełny cykl uniwersytecki, ale Manute chciał dostać się do NBA, by wesprzeć siostrę, która została w jego rodzinnym kraju, a i sam nie miał pieniędzy. Właściwie poza wzrostem i rozpiętością ramion (260 cm) nie miał też żadnych atutów. Zaufali mu jednak w ekipie Washington Bullets.
Początkowo mieli z nim nieco problemów. Był za chudy, za słaby i sam powtarzał: „nie mogę powiedzieć, abym był gotów na NBA”. Jednak na boisku i tak wyglądał lepiej niż poza nim. By oswoił się z nowym miejscem zamieszkania, jako osobisty asystent został mu przydzielony Chuck Douglas, świeżak po studiach. Właściwie Manute mógł do niego dzwonić przez całą dobę, w każdej sprawie. Choćby podwózki, sam nie miał bowiem prawa jazdy (i musiał jeździć na tylnym siedzeniu, z wyciągniętym przednim, inaczej się nie mieścił). Nie miał też mieszkania i mebli. Wszystko załatwiali wraz z Chuckiem, który z kolei nie miał zielonego pojęcia, jak zbilansować wydatki.
Dziwnym trafem nie skończyło się to jednak katastrofą. Choć bywało, że – przez kiepski angielski Manute – często dochodziło do nieporozumień. Choćby wtedy, gdy Bol zadzwonił do Chucka i powiedział mu, że ma w domu „małe zwierzaki, które wyjadają mu żywność”. Douglas pomyślał o myszach, uzbroił się w odpowiedni arsenał i przyjechał do Manute. Okazało się, że ten miał na myśli… muchy. „Wy, Amerykanie, jesteście głupi” powiedział Bol, widząc, co Chuck przywiózł. Douglas wyłamał się z tego układu raz – gdy Manute zaczynał kurs na prawo jazdy. Powiedział, że nie zaryzykuje swojego życia, a jego miejsce zajął Bob Ferry, menedżer zespołu. Z auta wysiadał trzęsąc się ze strachu.
Ale i Manute nie miał łatwo. Na wejściu do ekipy Bullets właściciel zadał mu mnóstwo pytań. Zaczął od… „Czy pijecie mleko zmieszane z krwią, jak to robią w Ugandzie?” (odpowiedź brzmiała: nie). Potem pojawiły się jeszcze: „Ile mil przejdziesz bez odpoczynku?”, „Czy w Sudanie są lody?”, „Czy jesteś w stanie udzielić wywiadu po arabsku?” i „Co pomyślałeś, gdy pierwszy raz zobaczyłeś śnieg?”. Problemem okazały się też nieprawdziwe dane, dotyczące wzrostu w jego paszporcie. Miał tam wpisane niecałe 160 centymetrów wzrostu. Skąd taka liczba? Cóż, pomiar zrobiono… gdy siedział.
Całe to poświęcenie – i ze strony Manute, i (przede wszystkim) ludzi z klubu się opłaciło. W swoim pierwszym sezonie – i jedynym, który rozegrał na boiskach NBA w roli gracza pierwszej piątki – zanotował średnio ponad pięć bloków na mecz. W 19 meczach miał ich więcej niż 10. Nigdy nie dominował jednak tak, jak w słabszych klubach i mniejszych ligach. Kompletnie nie radził sobie w ofensywie, właściwie jego główną i jedyną zaletą był wzrost, dzięki któremu przerywał akcje rywali. Bo kto inny potrafił zanotować cztery bloki w ciągu dziesięciu sekund? I kto inny zablokował wszystkich graczy z podstawowej piątki rywala w ciągu jednej kwarty? Kto zaliczał triple-double złożone z 10 punktów, 15 bloków i 19 zbiórek?
W przeliczeniu na mecz blokował średnio 3,34 rzutu. W ciągu całej swojej kariery lepszą średnią miał tylko Mark Eaton. W podziale na 48 minut Manute radził sobie jednak najlepiej w historii. Jest jedynym zawodnikiem, który na koniec kariery miał więcej bloków (2086) niż punktów (1599). Dodajmy do tego zbiórki. Tych zanotował 2647.
– Zawsze intrygowało mnie, jak samą grą defensywną był w stanie wpłynąć na mecz. Wchodził na parkiet i po prostu zmieniał całe spotkanie. Odbierał rywalom wszystkie ich atuty w ofensywie. Żaden inny zawodnik tego nie robił. Wchodził i przeszkadzał – wspominał Jim Lynam, jeden z jego trenerów. A Rory Sparrow dodawał: – Pamiętam, że raz dokuczaliśmy mu w trakcie meczu, mówiliśmy, co Michael Jordan mu zrobi. Powiedział jedynie: „Co, Michael Jordan? Czemu powinienem się obawiać Michaela Jordana? Zabiłem lwa. Michael przyjdzie, a ja zablokuję jego rzut”.
W ofensywie pokazał się właściwie tylko w barwach Golden State Warriors, gdy trafił pod skrzydła Dona Nelsona, który wprost go uwielbiał i pozwalał niemal na wszystko. Pewnego razu, Manute chciał wcześniej skończyć trening, bo… przychodził do niego monter kablówki. I wiecie co? Nelson na to pozwolił, cała drużyna szybciej mogła skończyć zajęcia. Winston Garland, jeden z zawodników Warriors, mówił potem: – Nie ma mowy, żeby ktokolwiek inny o to zapytał. I nie ma też mowy, by komukolwiek innemu trener na to pozwolił.
Nelson wierzył jednak, że pod jego skrzydłami Manute może uwolnić swój pełny potencjał. Dlatego namówił go, by ten… rzucał za trzy punkty, jeśli ma okazję. I okazało się, że – choć na niskim procencie skuteczności (w sezonie 1998/99: 20/91 prób) – Bol trafiał do kosza. Szczególnie w jednym spotkant eiu, choć już nie w ekipie GSW, a w barwach 76ers. W drugiej połowie rzucił 18 punktów. Wszystkie zdobył „trójkami”. – Nie przeszkadzali mi, więc rzucałem – mówił po meczu.
– Kiedy zaczynał rzucać te trójki, myślałem sobie: „Okej, chcemy, żebyś to robił”. A potem trafił jedną, drugą… Gdybyście spojrzeli na ławkę, to śmialiśmy się tam jak szaleni. To był niezwykły widok – ten gość w tym ciele i sposób, w jaki rzucał do kosza. Tłum oszalał – wspominał Tom Chambers, zawodnik… rywali.
***
Gdy był uchodźcą, nie miał środków do życia. A chciał wspierać swoich rodaków w Sudanie. Postawił sobie więc za punkt honoru, by pieniądze zyskać, choćby w najdziwniejszy sposób. Joe Madison, współpracujący z Bolem przy okazji jego uwolnienia z Sudanu, mówił potem: – Manute rozumiał, przez co przechodzi wielu sportowców w tym kraju. Był człowiekiem, którego ludzie chcieli skomercjalizować. Odmówił im tej możliwości, żeby pozwolić na to samemu sobie. Zrobił to, by ratować życia.
Jednym z tych sposobów była… walka bokserska. Choć jego ciało męczył już wtedy reumatyzm (z jego powodu zakończył zresztą koszykarską karierę) i często odczuwał ból, zdecydował się na występ w programie „Celebrity Boxing”, jednym z nielicznych tego typu, których odmiana nie zagościła (jeszcze?) w naszym kraju. Zmierzył się w nim z Williamem „Lodówką” Perrym. I tak, ta ksywka jest prawdziwa. Walkę wygrał (a wcześniej podobno bardzo przykładał się do treningu), ruszając od początku na swego rywala – byłą gwiazdę NFL i gościa, który ważył niemal dwa razy więcej od niego. Z drugiej strony zasięg rąk Bola sprawiał, że Perry mógł się tylko bronić. I tak spędził trzy rundy, po których sędzia przerwał walkę.
– Manute od początku wiedział, w co się pakuje. Każdy też wiedział, jaka będzie reakcja. Nie obchodziło go to. Myślał, że fajnie będzie zmierzyć się dla fanów. Niczym się nie martwił – wspominał Ed Bona. Podobnie było, gdy zdecydował się zostać dżokejem, prawdopodobnie najwyższym w historii. I wtedy, gdy – mimo że nigdy nie jeździł na łyżwach – podpisał kontrakt z klubem hokejowym z jednej z mniejszych amerykańskich lig. Wszystko dla większej sprawy.
I choć po tym wszystkim ponownie stał się gwiazdą i znów miał w portfelu sporo dolarów, to zdecydowaną większość wysyłał do Sudanu, sobie zostawiał niewiele. O fanach, dla których walczył na parkiecie i w ringu, mówił: – Spędziłem sporo dobrych chwil z Amerykanami. Mam nadzieję, że pamiętają mnie jako gościa, który zawsze się starał. Nie byłem Michaelem Jordanem, ale byłem kimś, kto zwał się Manute Bol.
***
Manute Bol był o krok od śmierci. Wracał z kasyna, był sam, nieco wypił. Nie chciał wsiadać za kółko, w przeszłości źle się to kończyło. Wezwał więc taksówkę i usiadł na jej tylnym siedzeniu. Jak się okazało, był to niewłaściwy samochód. Kierowca był pijany, przekraczał prędkość. Z pierwszego Manute podobno nie zdawał sobie sprawy, na drugie zwracał mu uwagę. W żadnym razie nie mógł za to wiedzieć, że taksówkarz w ogóle nie powinien jeździć – jego licencja była zawieszona.
– Samochody są w mojej rodzinie problemem. Zabijają ludzi – mówił kiedyś Bol. I doliczył się 19 krewnych, którzy zginęli w wypadkach. On sam prawie poszedł w ich ślady. W pewnym momencie – jadąc zdecydowanie za szybko – kierowca stracił panowanie, auto uderzyło w barierkę, kilka razy się obróciło, a na końcu zaliczyło potężny dzwon. Bol i kierowca po prostu z niego wylecieli. Manute był nieprzytomny, ale przeżył. Taksówkarz nie.
Żeby pomóc Bolowi, ratownicy musieli połączyć dwie pary noszy. Inaczej nie mogli go przenieść. Ostatecznie im się udało i zabrali go do szpitala, gdzie zdiagnozowano u niego kilka złamań oraz przemieszczenie kolana. Miał też mocno pooraną twarz i ręce, a z jednej nogi wręcz wyrwał się mu kawał ciała. Po wyjściu ze szpitala trudno było mu chodzić, ledwo stał na nogach. Jeszcze na sali rozmawiał z dziennikarzami. – Zastanawiałem się: „Czy zrobiłem coś złego w oczach Boga? Przebywałem w strefie wojny, nigdy nie byłem postrzelony. Dlaczego teraz mi się to zdarzyło? – pytał, na łamach „Boston Globe”.
Pomogli mu przyjaciele, którzy w Bridgeport zorganizowali charytatywny mecz na jego rachunki. Manute nie miał bowiem ubezpieczenia, musiał za cały pobyt w szpitalu płacić sam. Na spotkaniu pojawił się sam Bol. – Dało się zobaczyć, że odczuwał ogromny ból. Wcześniej był przyjacielskim i towarzyskim gościem. Po tym nieco to u niego zaniknęło – wspominał John Mullin, kolega z czasów college’u.
Nigdy nie zadzwonił za to John Garang. W tym czasie był zaangażowany w rozmowy pokojowe, które tym razem faktycznie dały efekt. Manute Bol – pokiereszowany i nie w pełni sprawny – mógł wrócić do ojczyzny, w której nie trwała już wojna. – Bóg jest wielki – mówił Manute. – Przecież prawie umarłem. Nie spodziewałem się, że przeżyję. Do teraz w pełni nie czuję lewej dłoni, a w prawej mam zniszczone nerwy. Ale żyję.
***
Sześć lat później się to zmieniło. Zabił go Sudan. Tak przynajmniej twierdził Tom Prichard, z którym Bol pod koniec życia często współpracował. Razem chcieli wybudować 41 szkół w ojczyźnie Manute. Podobno miało ich być tyle, bo Bol uwielbiał George’a Busha seniora, czyli 41. prezydenta Stanów Zjednoczonych.
– Moim marzeniem jest wybudować szkoły w całym południowym Sudanie. Z edukacją możesz mieć dobre życie, znaleźć pracę i się rozwijać – mówił. I chciał, by były to szkoły multikulturalne. Muzułmanin, chrześcijanin, kobieta, mężczyzna… nieważne. – Dzieci to przyszłość tego kraju, nieważne od tego, skąd pochodzą – dodawał. Pragnieniem Manute było, by dzieci w Sudanie Południowym mogły uczyć się w szkołach, które nie istniały, gdy on sam był mały.
W 2010 roku miał wrócić do USA. Ale został w ojczyźnie. Chciał pomóc w kampanii wyborczej Salvy Kiira Mayardita. Obaj spotkali się dzień przed wylotem Bola, a po ich rozmowie Manute stwierdził, że nie pojedzie na lotnisko. Kiir powiedział Bolowi, że sfinansuje dla niego cały transport, i skoordynuje logistykę na czas trwania kampanii. Bol miał tylko przemawiać, pojawiać się wśród ludzi. Nie powiedział jednak o niczym Prichardowi. Gdy ominął któryś z kolei lot (Tom wciąż kupował mu nowe bilety), wspomniał jedynie, że… zaspał.
Wrócił do Stanów dopiero, gdy ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Zresztą już wcześniej głównie siedział na krześle, nie przechadzał się po wioskach, to ludzie przychodzili do niego. Nawet prezydent powiedział mu, by skorzystał z pomocy medycznej. W międzyczasie jednak jego stan się poprawił, chciał więc zostać w Sudanie, szczególnie, że kampania dała sukces w postaci znakomitego wyniku w wyborach. Gdy kraj czuł się coraz lepiej, Manute Bol… wręcz przeciwnie.
Jego ciałem szarpał ból, Manute niemal nie mógł się ruszyć. Samolotem poleciał do Stanów na leczenie, choć twierdził, że nie jest w stanie – tak bardzo go bolało. Trzeba było wezwać karetkę, żeby ta przewiozła go na lotnisko. Dostał krwotoku wewnętrznego. Lekarze stwierdzili, że cierpiał na rzadki Zespół Stevensa-Johnsona. W szpitalu próbowali go uratować. Nie udało się. Zmarł 19 czerwca 2010 roku. Wcześniej jednak usłyszał o planach zorganizowania niepodległościowego referendum w Sudanie Południowym i z uśmiechem na ustach, choć cicho, powiedział Prichardowi: „Zrobiłem to. Zrobiłem”.
***
Swoją śmierć po części przewidział. Wiele lat wcześniej, gdy jego kuzyn z żoną spodziewali się dziecka, lekarz powiedział, że będzie to dziewczynka. Manute uparcie twierdził jednak, że będzie miał bratanka i ten będzie się nazywać jak on. Problem w tym, że USG pokazało wyraźnie – dziecko to nie chłopiec. No i była też kwestia tradycji – jego imię nadawało się dzieciom, które straciły wcześniej rodzeństwo. Nie pierworodnym.
Kilka dni przed rozwiązaniem Manute wymyślił jednak sposób na obejście tego problemu. – Możecie nazwać go po mnie, bo umrę młodo – powiedział, całkowicie poważnie. W dniu porodu Nicola zadzwonił do Manute mówiąc, że będzie potrzebne cesarskie cięcie. Ten jednak kazał na siebie poczekać, przyjechał do szpitala, spryskał brzuch Achuei wodą i… dziecko wyszło samo. Mało tego, było chłopcem. Wybór imienia był w tej sytuacji oczywisty. Niestety, spełniło się też to, co Bol powiedział o swojej śmierci.
Gdy umierał, miał bowiem niespełna 48 lat. No, prawdopodobnie. Data jego narodzin nie jest bowiem pewna, a – według niedawnych rewelacji Kevina Mackeya – na pewno nie jest prawdziwa. Mackey przyznał bowiem, że to on ją wymyślił. – “Dałem” mu urodziny, bo nie miał pojęcia, jak stary jest. W teorii każde sportowe drzwi otwierają się, gdy masz jakieś 19 lat, a zamykają, gdy kończysz 35. On miał prawdopodobnie jakieś 40 albo i 50, gdy grał w NBA.
Niedługo po jego śmierci otworzono pierwszą z 41 szkół. Jednak bez Manute Bola problemem okazało się nawet zadbanie o jej odpowiednie wyposażenie, a co dopiero budowa kolejnych. Czy wszystko mogło się potoczyć inaczej? – Myślę, że gdyby nie pojechał do Sudanu, wciąż by żył. Wcześniej pomogłem Manute dostać się do doktora. Miał problemy z nerkami. Nie powinien podróżować, dopóki im nie zaradził – mówił Tom Prichard.
– Z pewnością będzie mi go brakować. To mój wielki przyjaciel. Pamiętam, że sporo się śmialiśmy. Miał wspaniałe poczucie humoru – mówił na jego pogrzebie Chris Mullin, który z Bolem grał w Warriors. – Dał swoim ludziom dosłownie wszystko. To sprawia, że na wysiłki, które sam podejmuję, patrzę, jakby nie wystarczały – dodawał za to senator Sam Brownback. A Ajok Deng, żona Manute, mówiła: – Jest tu wiele rodzin, wielu ludzi, którzy mocno go kochali. Poświęcił swoje życie dla Południowego Sudanu.
I tam też spoczęło jego ciało. W kraju, który go urodził, wychował, sprawił przykrość i zabił. Bo było tak, jak powiedział jeden z jego rodaków – Manute to Sudan.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. YouTube
PS Do drzwi NBA za niedługo zapuka Bol Bol, jeden z synów Manute. Ma 218 centymetrów wzrostu, 19 lat i już ogłosił, że weźmie udział w drafcie 2019.
PPS Często w Internecie natknąć można się na informację wedle której Manute Bol „wymyślił” zwrot „my bad”. Miał to zrobić, gdy jeszcze nie za dobrze mówił po angielsku, po jednej z zepsutych akcji, gdy zamiast „my fault” użył właśnie jego. O ile ta sytuacja, jak i to, że potem tego zwrotu zaczęli też używać jego koledzy z drużyny, jest prawdą, o tyle językoznawcy doszli do tego, że – szczególnie w grach zespołowych – „my bad” mówiono już dużo wcześniej. Aczkolwiek Manute zapewne o tym nie wiedział.